Przeciwnicy od początku zarzucali Donaldowi Trumpowi, że nie ma doświadczenia w dyplomacji. Liczono, że będzie ostrożnie wdrażał się w jej tajniki, ostatni miesiąc pokazał jednak, że nowy prezydent USA nie lubi podchodów. Zaczął od rozwścieczenia drugiego mocarstwa świata, podważając fundament, na którym opierają się nie tylko relacje amerykańsko-chińskie, ale w ogóle istnienie współczesnych Chin.
Dyplomatyczna bomba wybuchła 3 grudnia. Donald Trump, jeszcze jako prezydent elekt USA, poinformował, że odbył rozmowę telefoniczną z prezydent Tajwanu Caj Ing-wen, w której "podkreślono bliskie związki" pomiędzy oboma krajami. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że rozmowa pomiędzy przywódcami USA i Tajwanu nie zdarzyła się od kilkudziesięciu lat, ponieważ Tajwan formalnie nie jest państwem, ale częścią innego państwa - Chin. A konkretniej: jest uważany przez Pekin za jego zbuntowaną prowincję, którą od dekad izoluje na arenie międzynarodowej oraz prośbą i groźbą próbuje z powrotem włączyć w swoje granice.
Pekin "wierzy", Trump "nie wie"
Jak można się było spodziewać, Pekin natychmiast zareagował, choć starał się jeszcze być wyważony: chińskie MSZ złożyło jedynie formalny protest oraz zaapelowało, by Waszyngton był "ostrożny" w kwestii Tajwanu. Szef resortu wspomniał również, że wierzy, iż "nie zmieni to stosowanej od dawna przez rząd USA polityki jednych Chin", po raz pierwszy publicznie przypominając tę kluczową w dyplomacji zasadę.
Zamieszanie i krytyka, jakie pojawiły się w związku z jedną rozmową telefoniczną, nie skłoniły jednak Donalda Trumpa do przemyślenia swojego stanowiska. Wręcz przeciwnie.
"Całkowicie rozumiem politykę jednych Chin, ale nie wiem, dlaczego musimy być nią zobowiązani, chyba że zawrzemy z Chinami porozumienie w innych obszarach, włączając w to handel" - stwierdził w połowie grudnia w wywiadzie dla telewizji Fox News. Dodał, że nie chce, by Chiny mu "coś dyktowały".
Po tym wywiadzie w Pekinie już zawrzało. Chińskie media państwowe, w których tego typu treści ustalane są w ścisłym porozumieniu z najwyższymi władzami, nie pozostawiły na prezydencie elekcie suchej nitki. Trump jest "naiwny jak dziecko w kwestiach dyplomacji" - wyśmiewał na pierwszej stronie "Dziennik Ludowy" ("Renmin Ribao"). "Panie Trump, proszę uważnie posłuchać: Polityka jednych Chin nie może być przedmiotem handlu" - upominała inna z gazet, "Global Times" ("Huanqiu Shibao") i sugerowała, by Trump zaczął "pokornie uczyć się dyplomacji". Podkreślano, że to dzięki polityce jednych Chin Tajwan cieszy się pokojem i dobrobytem. Pojawiły się wreszcie otwarte groźby: "W odpowiedzi na prowokacje Trumpa, Pekin może zaoferować wsparcie, a nawet pomoc wojskową wrogom USA". Od tamtej pory napięcie na tle polityki jednych Chin rośnie, a Trump pozostaje głuchy na groźby ze strony Pekinu.
Czym jest i jakie ma korzenie polityka jednych Chin, której podważenie potrafiło doprowadzić do poważnego spięcia dwoma najpotężniejszymi państwami świata?
Jedne Chiny, dwa rządy
Kwestia ta sięga roku 1949, gdy partia komunistyczna z Mao Zedongiem na czele pokonała w wojnie domowej ówczesny chiński rząd, przejęła władzę i ogłosiła powstanie nowego państwa - Chińskiej Republiki Ludowej (ChRL). W ten sposób powstały nowe Chiny, które znamy współcześnie.
Na pozór prostą sytuację skomplikował jednak fakt, że wcześniejsze chińskie władze przez wiele lat były wspierane finansowo i militarnie przez Amerykanów. Gdy mimo to przegrały one wojnę z komunistami, Waszyngton pomógł im w ewakuacji na stanowiącą część chińskiego terytorium wyspę Tajwan, a następnie zapewnił ochronę przed desantem wojsk komunistycznych.
W ten sposób w Chinach powstała dwuwładza – nowy, komunistyczny rząd kontrolował cały obszar państwa z wyjątkiem wyspy Tajwan, na której okopał się poprzedni, pokonany rząd. Dwa rządy nie uznawały się wzajemnie i uważały za jedyne legalne chińskie władze – zwycięscy komuniści pod nową nazwą ChRL, zaś korzystający z amerykańskiej kurateli republikanie pod nazwą Republika Chińska, a więc oficjalną nazwą Chin funkcjonującą w latach 1911-1949.
Co więcej, choć to komunistyczne władze rządziły praktycznie całym terytorium Chin, ze względu na naciski Waszyngtonu to maleńki Tajwan był uznawany w ONZ i zasiadał wraz z USA, ZSRR, Wielką Brytanią i Francją w Radzie Bezpieczeństwa. Chiny Mao Zedonga, ze względów ideologicznych, nie zostały uznane przez Zachód i rozpoczęły samoizolację, nigdy nie rezygnując jednak z planów przejęcia kontroli także nad Tajwanem – swoją "zbuntowaną prowincją". Była to część planu powojennego zjednoczenia państwa, poza kontrolą którego znajdowały się wówczas także zajmowany przez Brytyjczyków Hongkong oraz zajmowane przez Portugalczyków Makau.
Zasada, która otworzyła Chiny
Gdy Stany Zjednoczone i komunistyczne Chiny zdecydowały się w końcu na nawiązanie relacji dwustronnych, konieczne stało się osiągnięcie porozumienia w kwestii statusu Tajwanu. Kwestię najpierw rozstrzygnięto w ONZ, gdzie w 1971 roku uznano "przedstawicieli ChRL za jedynych legalnych przedstawicieli Chin w ONZ" i usunięto "bezprawnie" zasiadających wcześniej przedstawicieli Tajwanu. Tym samym zamanifestowano w praktyce politykę jednych Chin, czyli doktrynę, że istnieje tylko jedno państwo chińskie, a inne państwa muszą wybierać, czy uważają za nie Chiny komunistyczne, czy Tajwan.
W następnym roku politykę tę oficjalnie przyjęły także Stany Zjednoczone. W czasie przełomowej wizyty prezydenta Richarda Nixona w Pekinie wydany został tzw. komunikat szanghajski, w którym Amerykanie publicznie "przyjęli do wiadomości", że istnieją tylko jedne Chiny, a Tajwan jest ich częścią. W formule tej Waszyngton celowo uniknął wskazania, które z dwóch istniejących chińskich państw uznaje za jedyne Chiny, ale zobowiązał się do niepodważania polityki jednych Chin oraz wspierania pokojowego rozwiązania kwestii Tajwanu przez samych Chińczyków.
To pełne niedomówień, ale dopracowane w każdym detalu porozumienie dyplomatyczne umożliwiło nawiązanie stosunków dyplomatycznych między Waszyngtonem a Pekinem, a także nawiązanie relacji gospodarczej, która jest obecnie zdecydowanie najważniejszą na świecie. Uznanie polityki jednych Chin przez USA stało się fundamentem relacji dwustronnej i przyniosło przełom o znaczeniu globalnym.
Dlaczego Chiny są tylko jedne?
Kluczowa przy tym jest odpowiedź na pytanie, dlaczego nie mogły istnieć dwa państwa chińskie, tak jak istniały dwa państwa niemieckie czy dwa państwa wietnamskie.
Uznawanie polityki jednych Chin jest dziś bowiem nie tylko podstawowym warunkiem utrzymywania jakichkolwiek relacji z Chinami, ale przede wszystkim fundamentem istnienia współczesnych Chin rządzonych przez partię komunistyczną.
To niedemokratyczny reżim, który zdobył władzę siłą, nie pytając własnego narodu o zdanie. Aby utrzymać się u władzy, potrzebował więc innego rodzaju legitymizacji niż mandat wyborczy. Stało się nim podnoszenie jakości życia Chińczyków oraz konsolidacja państwa i wzmacnianie jego integralności, aby budować patriotyzm i osłabiać istniejące separatyzmy. Przyzwolenie, aby Tajwan formalnie uzyskał niepodległość i utrzymywał normalne relacje dyplomatyczne, byłoby zgodą na częściowy rozpad państwa – oderwanie się jednej z jego historycznych części. To mogłoby spowodować efekt domina i rozbudzić aspiracje niepodległościowe w Hongkongu, Tybecie czy Sinciangu, a w efekcie zaprzepaścić kilkadziesiąt lat wysiłków na rzecz integrowania tych regionów z macierzą.
Są również inne powody, dla których Państwo Środka nigdy nie zaakceptuje rezygnacji z polityki jednych Chin. Ważne są względy historyczne - pozostający poza kontrolą Pekinu Tajwan to wciąż niezabliźniona rana dla narodu chińskiego, ponieważ przypomina o stuleciu upokorzeń, których Chiny doznawały ze strony mocarstw zachodnich. Mocarstwa te nie tylko wykorzystywały i niewoliły Chińczyków, ale też odrywały najbardziej wartościowe części ich państwa, co w literaturze doczekało się określenia "krojenie chińskiego arbuza". Tajwan w końcu nie został zajęty przez Pekin tylko ze względu na interwencję jednego z tych mocarstw.
Ważne są wreszcie względy wojskowe - Tajwan jest strategicznie położoną wyspą, której posiadanie zapewniłoby Chinom bezcenny z punktu widzenia floty i lotnictwa, nieskrępowany dostęp do Pacyfiku. Obecnie, aby chińskie okręty dotarły do oceanu, muszą najpierw przedrzeć się pomiędzy sojusznikami USA, takimi jak Japonia, Korea Południowa czy właśnie Tajwan, co w przypadku wojny narażałoby je na śmiertelne niebezpieczeństwo.
Świadomość znaczenia polityki jednych Chin dla Pekinu sprawiała, że od przyjęcia tej polityki przez USA praktycznie żadne państwo na świecie jej nie podważało. Również Polska oficjalnie uznaje jedynie państwo chińskie ze stolicą w Pekinie, a nieoficjalna reprezentacja Tajwanu w Polsce funkcjonuje jako Biuro Gospodarcze i Kulturalne Tajpej i zajmuje się jedynie kwestiami gospodarczymi – handlować można w końcu także z władzami lokalnymi chińskich prowincji.
Biznes przede wszystkim
Stany Zjednoczone mają jednocześnie powody, dla których nie zrezygnowały nigdy z ochrony i wspierania Tajwanu. Przede wszystkim jest to kwestia wiarygodności Amerykanów jako mocarstwa wobec pozostałych azjatyckich sojuszników. Jeżeli Waszyngton porzuciłby teraz wspieranie Tajwanu, tym samym wystawiłby go na „pastwę” Pekinu i podważyłby zaufanie do amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa u innych sojuszników, choćby Japonii czy Korei Południowej.
Innym powodem jest świadomość znaczenia strategicznego wyspy. I tak, jak dla Chin ogromne znaczenie ma uzyskanie swobodnego dostępu do Pacyfiku, tak USA chcą to uniemożliwić, utrzymując obecne "odcięcie" ich od strony wody.
Co się jednak zmieniło, że Donald Trump okazał się niewrażliwy na chińskie racje i zaczął otwarcie grozić odejściem od polityki jednych Chin? Odpowiedź przynieść mogą komentarze w chińskiej prasie, w której regularnie jest powtarzane, że polityka ta "nie może zostać kupiona lub sprzedana". W komentarzach ekspertów dość powszechnie pojawiało się bowiem przekonanie, że Donald Trump, podnosząc kwestię polityki jednych Chin, stara się zwiększyć presję na Pekinie w negocjacjach na temat porozumień handlowych.
Logika ta wydaje się prawdopodobna – nowy prezydent USA, miliarder podkreślający swoje talenty do biznesu, chce się wykazać przede wszystkim w dziedzinie, w której orientuje się najlepiej – gospodarce, a zwłaszcza w obiecanym tworzeniu miejsc pracy. Jednocześnie ożywienie gospodarcze w USA w dużym stopniu zależy od kształtu relacji handlowych z Chinami. Kierunek działania wydaje się więc naturalny.
Zamysł ten, jeżeli jest prawdziwy, opiera się jednak na błędnym założeniu, że polityka jednych Chin może być przedmiotem negocjacji.
Przed konfrontacyjnym podejściem do Chin przestrzegali zresztą Trumpa także chińscy biznesmeni, na czele z Jackiem Ma, legendarnym założycielem Alibaba Group, którego majątek jest kilkukrotnie większy niż Trumpa. "Jeżeli nie będą współpracować, to będzie katastrofa" - mówił w listopadzie w wywiadzie dla telewizji CNN. "Nigdy, ale to nigdy nie powinien on zaniedbywać relacji pomiędzy Chinami i USA" - dodawał.
Słowa te należy przy tym dobrze rozumieć – choć Jack Ma sam jest biznesmenem, mówiąc o współpracy Chin i USA nie miał na myśli jedynie współpracy pomiędzy biznesmenami, ale w pierwszej kolejności pomiędzy rządami. Chiński biznes jest bowiem dużo mniej niezależny od władz niż ten w USA.
Tymczasem Trump, który otwarcie krytykuje chińskie władze, bez problemów, choć ze znacznie mniejszym rozgłosem rozwija kontakty z rekinami chińskiego biznesu. I tak w listopadzie, tuż po zwycięstwie wyborczym kandydata republikanów, jego zięć Jared Kushner podjął wystawną kolacją szefa potężnego chińskiego konsorcjum Anbang, uważanego za jedną z firm o najmocniejszych powiązaniach z chińskimi władzami. Z kolei w styczniu Trump osobiście spotkał się właśnie z Jackiem Ma, krótko zapewniając po nim dziennikarzy, że razem z Ma "zrobią wspaniałe rzeczy".
Idzie trudny rok
Na razie nie wiadomo dokładnie, jakie wspaniałe rzeczy chce zrobić prezydent USA razem z chińskimi rekinami biznesu, jedno jest jednak pewne – w tym roku można spodziewać się zaognienia relacji USA z Chinami.
Bezkompromisowość Donalda Trumpa ma być formą nacisku na Pekin, a także przysparzać mu popularności wśród rodaków. Jednak nie tylko w USA 2017 rok minie pod znakiem przetasowań na szczytach władzy. W Chinach w drugiej połowie roku odbędzie się odpowiednik amerykańskich wyborów prezydenckich – XIX zjazd Komunistycznej Partii Chin, na którym wybrane zostaną najwyższe władze państwowe na kolejnych pięć lat. Należy się więc spodziewać, że obecny przywódca Chin Xi Jinping również będzie bezkompromisowy w relacjach z USA, by wzmocnić w ten sposób swoją pozycję przed zjazdem partii.
A jeżeli dwa największe światowe mocarstwa są zainteresowane zaognieniem relacji dwustronnych, nie wróży to nic dobrego.