Zadzwonił Szef Sztabu Generalnego: "Wykryliśmy rakietę. To może być atak". Niemal równocześnie oficer przyboczny przyniósł Borysowi Jelcynowi czarną walizkę nazywaną Czeget, otworzył i uruchomił. Prezydent wprowadził swoje kody uwierzytelniające. Rosyjski arsenał jądrowy został postawiony w stan gotowości bojowej. Świat od zagłady dzieliła jedna komenda.
To, co stało się 25 stycznia 1995 roku, było prawdopodobnie jedyną w historii sytuacją, kiedy ludzkość była tak blisko krawędzi. Nie ma informacji o tym, żeby kiedy indziej jakieś z mocarstw było o tak mały krok od uruchomienia swojego arsenału jądrowego. Owszem, były różne kryzysy i pomyłki, ale nigdy przywódca nie trzymał palca na przysłowiowym "czerwonym guziku".
Pojawia się zagrożenie
Alarm w Moskwie podnieśli żołnierze obsługujący radar wczesnego ostrzegania w Olenogorsku na dalekiej północy Rosji. Gigantyczne urządzenia Dniestr i Dźwina, które przypominają duże bloki mieszkalne obłożone nadajnikami i odbiornikami, wykryły z odległości 700 kilometrów obiekt wznoszący się z Morza Norweskiego. Pojedynczy mały punkcik pojawił się na ekranach i natychmiast został zidentyfikowany przez komputery jako rakieta. Zawył alarm i w mgnieniu oka atmosfera zrobiła się gęsta.
Obiekt gwałtownie wznosił się. Praktycznie pionowo. Nie było więc możliwości stwierdzić, w którą stronę zmierza. W kierunku Rosji czy gdzieś indziej. Kiedy część żołnierzy starało się ustalić trajektorię obiektu, inni szybko sprawdzali, czy są jakieś informacje o planowanych testach rakiet lub lotach badawczych. Nie było. Co gorsza, obiekt wznosił się z obszaru, na którym teoretycznie mógł czaić się amerykański atomowy okręt podwodny typu Ohio. Każdy z nich ma 24 silosy na rakiety balistyczne Trident II. Każda z nich może przenosić nawet kilkanaście głowic termojądrowych.
W czasach zimnej wojny w ZSRR poważnie brano pod uwagę scenariusz ataku ze strony USA, który mógł się zacząć właśnie od takiego jednego okrętu i jednej wystrzelonej z niego rakiety. Zakładano, że wzniesie się ona praktycznie pionowo na dużą wysokość i gdzieś nad Morzem Barentsa zdetonuje silną głowicę termojądrową. Powstały w efekcie impuls elektromagnetyczny oślepiłby systemy wczesnego ostrzegania i rozpoczęłoby się główne, masowe uderzenie jądrowe.
Mając to w tyle głowy i nie mogąc stwierdzić, gdzie kieruje się ten ostro wznoszący się obiekt, obsługa radarów nie miała wyboru i wszczęła alarm. Do centrum dowodzenia pod Moskwą i Sztabu Generalnego popędziła informacja o potencjalnym zagrożeniu. W takim momencie nie ma czasu na zastanawianie się. Działają procedury. W ciągu kilku minut postawiono na baczność całą wielką machinę rosyjskich wojsk strategicznych. Wprowadzono pełną gotowość bojową.
Wcisnąć guzik czy nie wcisnąć
Sygnał z Olenogorska został uznany w Sztabie Generalnym za na tyle ważny, iż uruchomiono zautomatyzowany system kontrolowania sił strategicznych o nazwie Kazbek. Cały proces wymaga znacznej automatyzacji, ponieważ od dostrzeżenia rakiety odpalonej z okrętu zanurzonego w Morzu Norweskim do jej uderzenia w Kreml minie kilkanaście minut. Reakcja musi być błyskawiczna. Szczegóły są tajne, ale rosyjskie przywództwo może mieć tylko dziesięciominutowe okno od wykrycia zagrożenia do podjęcia decyzji.
W 1995 roku ważną częścią systemu Kazbek była nowa sieć łączności o nazwie Kaukaz. Jej kluczowymi elementami jest do dzisiaj kilka niepozornych czarnych walizek nazywanych Czeget. Jedna jest zawsze przy prezydencie, druga przy ministrze obrony, trzecia przy szefie Sztabu Generalnego. Po uruchomieniu całego systemu mają one zapewnić tym trzem najważniejszym osobom możliwość prowadzenia telekonferencji, monitorowania sytuacji i wydania rozkazu uruchomienia arsenału jądrowego.
Tego feralnego dnia wszyscy trzej zostali oderwani przez oficerów przybocznych od normalnych zajęć i posadzeni przed czarnymi walizkami. Wprowadzili swoje kody, zostali podłączeni do zautomatyzowanego systemu kontroli wojsk strategicznych i otrzymali skąpą informację o potencjalnym początku III wojny światowej. Mieli kilka minut na decyzję co dalej. Czekać na więcej informacji i ryzykować otrzymanie obezwładniającego ciosu od USA czy go uprzedzić o kilka minut i wydać rozkaz odpalania kilkuset rakiet z tysiącami głowic termojądrowych?
Najwyższe napięcie i ulga
W tym momencie Jelcyn, minister Paweł Graczew i generał Michaił Kolesnikow trzymali palec na przysłowiowym guziku. Wszystko było gotowe. Wystarczył krótki rozkaz i centrum dowodzenia rozesłałoby kody startowe do baz w całej Rosji. Rozpocząłby się armagedon. Żaden nigdy nie opowiedział, co czuł w tym momencie. Można się jednak domyślać, że były to wielkie emocje. Według nieoficjalnych informacji Kolesnikow naciskał na natychmiastowy kontratak. Jelcyn miał się wahać.
W tym samym czasie żołnierze w Olenogorsku w wielkim napięciu śledzili na ekranach niezidentyfikowany obiekt. Po kilkudziesięciu sekundach lotu rakieta odrzuciła zużyty pierwszy stopień, co tylko wzmocniło ich obawy, ponieważ podobnie zachowałaby się rakieta Trident II. Po kilku minutach nadeszła jednak ulga. Powoli, choć coraz bardziej wyraźnie obiekt zaczął skręcać i wchodzić na trajektorię prowadzącą w kierunku bieguna północnego. Oddalał się od Rosji.
Osiem minut po ogłoszeniu alarmu do Moskwy wysłano pilną informację o tym, że niezidentyfikowany obiekt nie jest zagrożeniem. Tak jak nagle kryzys się zaczął, tak samo gwałtownie się skończył. Do rozrzuconych po całej Rosji baz wojsk strategicznych rozesłano rozkaz odwołujący gotowość bojową. Trójka najważniejszych decydentów siedzących przy czarnych walizkach mogła odetchnąć z ulgą. Nie musieli już podejmować decyzji o tym, czy skończyć cywilizację.
- Ludzkość nigdy nie była bliżej wojny jądrowej. Rosjanie wykonali wszystkie przygotowania do jej rozpoczęcia. Jedyne, czego nie zrobili, to nie wydali rozkazu startu - twierdzi Amerykanin Peter Pry, autor książki na temat incydentów związanych z arsenałami jądrowymi, był pracownik CIA.
"Wiecie, co zrobiliście tą swoją rakietą?"
Prawdziwi sprawcy całego tego zamieszania, które popchnęło ludzkość na krawędź zagłady, w ogóle nie zdawali sobie z niczego sprawy. Grupa norweskich naukowców na terenie poligonu rakietowego Andoya była bardzo zadowolona z odpalenia swojej rakiety badawczej Black Brant XII. Zgodnie z planem wzniosła się na wysokość ponad tysiąca kilometrów i przesłała wiele cennych informacji na temat ziemskiej magnetosfery, po czym niegroźnie rozbiła się w morzu około 300 kilometrów na północ od Spitsbergenu. Była to największa z kilkuset rakiet badawczych wystrzelonych w podobny sposób przez Norwegów.
Kolbjorn Adolfsen, szef zespołu norweskich naukowców, dowiedział się o wszystkim po kilku godzinach. - Zadzwonił do mnie znajomy bankier i wypalił bez ostrzeżenia: "Co wy, k..., wyprawiacie?! Wiecie, co zrobiliście tą swoją rakietą? Dolar skoczył aż o trzy procent" - wspominał po latach w wywiadzie dla portalu nrk.no. Naukowiec ciągle nie rozumiał, o co chodzi, więc kolega w końcu rzucił: "Przez was Rosja szykuje się do III wojny światowej!". Niedługo później Adolfsen, jak sam wspomina, stał się "najbardziej poszukiwaną osobą na świecie". Przez kilka dni dziennikarze z całego globu nie dawali mu spokoju.
Adolfsen był bardzo zaskoczony całą sytuacją. Nie mógł zrozumieć, jakim cudem Rosjanie wzięli jego rakietę za pocisk balistyczny. Norwedzy dwukrotnie informowali ambasady wszystkich potencjalnie zainteresowanych państw o starcie. Rosyjskie przedstawicielstwo w Oslo dostało notyfikację ostatni raz pół miesiąca przed startem. Kilka dni przed samym odpaleniem Norwedzy dodatkowo wydali tak zwane NOTAM, czyli ostrzeżenie dla załóg samolotów i statków, które mogły znaleźć się w pobliżu zaplanowanego toru lotu rakiety. Dopełnili wszystkich formalności.
Czy taką decyzję w ogóle można podjąć?
Niezależnie od tego, przez administracyjne przeoczenie, informacja o planowanym locie rakiety nie dotarła do rosyjskiego wojska. W 1995 roku Rosja było w stanie postępującego rozkładu i wiele rzeczy nie działało jak powinno. Najwyraźniej nie działała też komunikacja na linii dyplomacja-wojsko. Dodatkowo w grudniu 1994 roku rozpoczęła się pierwsza wojna w Czeczenii. W sylwestra doszło do próby szturmu na Grozny, która skończyła się dla rosyjskiego wojska katastrofą i ciężkimi stratami. Uwaga Rosjan była zwrócona na Kaukaz, a dotychczas dobre relacje z Zachodem gwałtownie się pogorszyły z powodu rzezi czeczeńskich cywilów.
Świadomość chaosu panującego w Rosji tylko pogłębiła strach Zachodu, kiedy dowiedziano się o incydencie z norweską rakietą. W takiej sytuacji o pomyłkę było nietrudno. Zwłaszcza w obliczu frustracji wojskowych katastrofą w Czeczenii i krytyką z zagranicy. Dzień po incydencie Jelcyn oficjalnie przyznał, że pierwszy raz uruchomił rosyjską "atomową walizkę", wywołując falę komentarzy na całym świecie i alarmistycznych artykułów o stanie rosyjskiego arsenału jądrowego.
Rosjanie twierdzą jednak, że Zachód przesadza. W ich ocenie cały system zadziałał, jak powinien i nic się nie stało. Wykryto potencjalne zagrożenie, uruchomiono procedury, po czym stwierdzono, że to fałszywy alarm i wszystko się skończyło. Ot, "test systemu".
Władimir Dworkin, w latach 90. szef rosyjskiego 4. Centralnego Instytutu Badawczego zajmującego się wojskowością, powiedział dziennikowi "Washington Post", że w jego ocenie "nie było żadnego zagrożenia". - W takiej sytuacji szalenie trudno podjąć decyzję o odpaleniu rakiet. Być może jest to nawet niemożliwe dla cywilizowanych przywódców. Nawet gdyby system informował o zmasowanym ataku, nikt nie będzie w stanie podjąć takiej decyzji - twierdził Rosjanin.