- Skompromitujemy tę bandę mściwych oszołomów - zapowiada były funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa. Mówi tak o dzisiejszej władzy i sugeruje, że wie, kto ma kartotekę gejów z lat 80. Kompromitacja ma być odwetem za obniżenie emerytur. Zapowiedź ta, choć anonimowa i niezweryfikowana, odbiła się w mediach szerokim echem. Nie spowodowała jednak na razie większych reperkusji politycznych. Skąd dawni esbecy mogą wiedzieć, kto jest gejem, a kto nie? I czy dziś orientacja seksualna może kogokolwiek skompromitować?
Trzydzieści lat temu, gdy komunistyczne służby zamykały ostatnie teczki zakładane homoseksualistom, było inaczej. Wtedy osoby o mniejszościowej orientacji seksualnej obawiały się ujawnienia tego faktu.
Karta homoseksualisty i daktyloskopia
Jest połowa listopada 1985 roku. Do położonego na obrzeżach miasta szpitala w Nowej Soli wchodzi dwóch milicjantów w cywilu. Nie rozglądają się po holu, nie studiują tablicy informacyjnej ani planu szpitala. Doskonale wiedzą, po co przyszli i jak trafić do celu w nowym wówczas budynku. Pewnym krokiem kierują się na oddział ortopedyczny, gdzie w charakterze sanitariusza pracuje 25-letni wówczas Waldemar Zboralski.
Zboralski tamtego dnia miał dyżur. Nagłe wejście milicjantów w cywilu zdziwiło go mocno, ale nie na tyle, by wpadł w panikę. Już jako 16-latek miał do czynienia z tajniakami. Był też już, jak to się wtedy mawiało, "po wojsku", które wówczas uchodziło za twardą szkołę prawdziwego życia.
Gdy milicjanci każą Zboralskiemu, by poszedł z nimi, ten hardo żąda przedstawienia mu na piśmie postanowienia o zatrzymaniu. Milicjanci jednak uprzejmie wyjaśniają, że nie chcą go zatrzymywać, chcą go tylko w trybie pilnym przesłuchać na komendzie i najszybciej jak to możliwe zwolnić.
Ostatecznie Zboralski zdejmuje fartuch, ubiera się, wsiada z milicjantami do samochodu i jedzie na komendę. Tam każą mu długo czekać w korytarzu, aż w końcu zostaje wezwany do pokoju.
Od przesłuchującego go milicjanta dowiaduje się, że przyczyną spotkania jest jego orientacja seksualna. Przesłuchiwany nie ukrywa od wielu lat, że jest homoseksualistą, nawet w tak małym miasteczku jak Nowa Sól. Przyznawał się do tego też w wojsku, co w tamtym czasie wymagało odwagi i odporności.
Milicjant zabrał przesłuchiwanemu "notes z nazwiskami, adresami i intymnymi zapiskami dotyczącymi jego partnerów seksualnych" - jak po latach zostanie to ujęte w dokumentach Instytutu Pamięci Narodowej.
"Następnie funkcjonariusz poinformował go, że wykonywana z jego udziałem czynność ma na celu ustalenie jego kontaktów z osobami homoseksualnymi w kraju i za granicą. Uzyskane odpowiedzi milicjant zapisywał w 'Karcie homoseksualisty'" - zanotuje w 2008 roku prokurator IPN .
Przesłuchiwanego dziwiły te czynności, bo jego zdaniem nic szczególnego one nie ujawniały. Już jako 16-latek wyznał rodzicom, że jest gejem, a o jego orientacji wiedzieli również bliżsi i dalsi znajomi. Funkcjonariusz jednak zadawał mu mnóstwo szczegółowych pytań.
"Przede wszystkim (...) o nazwiska, nazwiska, nazwiska - to głównie interesowało funkcjonariuszy SB. A także o stosowane techniki aktów płciowych. O ulubione pozycje i typ kochanka, który najbardziej podnieca przesłuchiwanego" - wspomni po czternastu latach, już w wolnej Polsce, na łamach magazynu "Inaczej".
Po zakończeniu tej osobliwej rozmowy przesłuchiwanym zajął się technik kryminalistyki. Zrobił mu zdjęcie i pobrał odciski palców. Oszołomiony sanitariusz został w końcu zwolniony. Nie dowiedział się, po co było to przesłuchanie, sesja fotograficzna i cała ta daktyloskopia. Nie popełnił żadnego przestępstwa, nie padł nawet ofiarą pomyłki w jakimś śledztwie kryminalnym. Wkrótce dowie się, że przyczyną zewidencjonowania go w milicyjnej kartotece była wyłącznie jego orientacja seksualna.
Akcja "Hiacynt" Milicji Obywatelskiej
Sanitariusz z województwa zielonogórskiego był jednym z jedenastu tysięcy homoseksualnych mężczyzn w Polsce, którzy zostali objęci milicyjną akcją o kryptonimie "Hiacynt". W trzydziestotysięcznej Nowej Soli na przesłuchanie przed wejściem do milicyjnego pokoju czekał sam. Tymczasem w półtoramilionowej Warszawie na korytarzach Stołecznego Urzędu Spraw Wewnętrznych panował prawdziwy tłok. Wysłannik resortowego miesięcznika MSW do Pałacu Mostowskich czyni takie wówczas zapiski:
"Pojawiają się kolejni osobnicy. Młodsi, starsi, najróżniejszych profesji, wykształceni i prawie analfabeci. Nikt nie protestuje, nie oponuje, że to pomyłka, że to nie jego branża. (...) Spokojnie wszyscy czekają na swoją kolejkę, bez szemrania poddają się rutynowym czynnościom. Zdają sobie sprawę, że po kilku godzinach wyjdą stąd, nierzadko uzyskawszy kilka nowych adresów od zapoznanych w korytarzu".
Nieco inny obraz akcji "Hiacynt" kreśli Paweł Kurpios w napisanej na Uniwersytecie Wrocławskim pracy "Poszukiwani, poszukiwane. Geje i lesbijki a rzeczywistość PRL":
"Działo się to w atmosferze zastraszenia dokonaniem przymusowego ujawnienia orientacji osoby aresztowanej w jej zakładzie pracy, szkole czy przed rodziną" - pisze Kurpios.
Kiszczak nie przyznawał się do "Hiacynta"
Do dziś, po 30 latach od zakończenia akcji "Hiacynt", nie ma jednoznacznych dowodów, kto był jej pomysłodawcą, a kto wydał rozkaz przeprowadzenia. Sądząc po nadanym kryptonimie, musiał być to ktoś wykształcony, a na pewno znający mitologię grecką, co w tamtych czasach w służbach mundurowych nie było powszechne. Część badaczy przypisuje sprawstwo kierownicze "Hiacynta" samemu generałowi Czesławowi Kiszczakowi, ówczesnemu ministrowi spraw wewnętrznych. Kiszczak nigdy tego nie potwierdził. Oficjalne pisemne pytania w tej sprawie, nawet od takich postaci jak prof. Mikołaj Kozakiewicz, wybitny seksuolog, późniejszy marszałek Sejmu - po prostu ignorował.
W bezpośredniej rozmowie z prof. Kozakiewiczem Kiszczak miał tłumaczyć, że "jest to środowisko kryminogenne, a przestępstwa są trudniej wykrywalne niż wśród heteroseksualistów. Innym razem poruszałem sprawę bezprawnych działań milicji i SB. Minister przyznał, że wobec gejów były czynione działania bezprawne np. zakładanie kartotek każdemu jak leci. Zapewnił mnie jednak, że badane są przypadki tylko ludzi podejrzanych lub zamieszanych w przestępstwa. Nie było to zgodne z prawdą. Osobiście znałem ludzi, którzy w żaden sposób nie spełniali tych warunków, a byli traktowani jak przestępcy".
Tak relacjonował rozmowę z Kiszczakiem prof. Kozakiewicz w rozmowie z "Inaczej" w 1990 roku. Kiszczak nigdy nie przyznał się, że wydał rozkaz przeprowadzenia akcji "Hiacynt". Najwyżej postawionym oficerem, który stoi za tą akcją, i jest to potwierdzone przez Instytut Pamięci Narodowej, jest ówczesny zastępca komendanta głównego MO, generał brygady Zenon Trzciński.
"Ramowy plan [akcji "Hiacynt"] został opracowany w dniu 11 października 1985 roku przez Biuro Kryminalne KG MO i zatwierdzony przez zastępcę Komendanta Głównego MO" - informuje nas Jarosław Tęsiorowski z Instytutu Pamięci Narodowej.
Do kartotek trafiły osoby niewinne
Ewidencjonowanie, fotografowanie, pobieranie odcisków palców i zakładanie "kart homoseksualisty" odbywało się ponad pięćdziesiąt lat po tym, jak jeszcze przed drugą wojną światową postępowy kodeks Makarewicza zniósł karalność pożycia intymnego między osobami tej samej płci. W części zachodniej Europy, odgrodzonej wprawdzie żelazną kurtyną, kolejne kraje legalizowały małżeństwa homoseksualne.
Polska była wtedy gdzieś pomiędzy zachodnią a wschodnią Europą, gdzie w wielu krajach jeszcze w latach 80. homoseksualizm był zakazaną praktykę. W Polsce wprawdzie był legalny, ale uchodził za zjawisko nieakceptowane społecznie. Dlatego środowisko to prowadziło ukryte życie towarzyskie i było dość hermetyczne. Milicjantów uczono zaś, kim jest "ciota", "żul", a kim "pedał", bo wówczas nie były to pojęcia synonimiczne i inaczej niż dziś wyglądała sprawa nacechowania emocjonalnego i społecznej akceptowalności tych słów.
Po co była milicji ta akcja? Dziś można tylko z dużym prawdopodobieństwem wnioskować, że do trzymania w garści części obywateli i ewentualnego szantażowania ich. Tyle że taką działalnością zajmowała się wtedy bardziej Służba Bezpieczeństwa - tajna policja polityczna, a mniej Milicja Obywatelska. Znawca tajnych służb komunistycznej Polski dr Grzegorz Majchrzak uważa, że to rozgraniczanie zadań między MO a SB nie ma większego znaczenia.
- Milicja pełniła służebną rolę wobec Służby Bezpieczeństwa. Wykonywała szereg zadań, których efekty później były wykorzystywane przez funkcjonariuszy SB - mówi nam Majchrzak.
Nie z powodu AIDS, ale z powodu AIDS
Oficjalne uzasadnienia z tamtych czasów dla akcji "Hiacynt" są tak kuriozalne i wewnętrznie sprzeczne, że nie sposób uznać ich za wiarygodne. Na łamach resortowego miesięcznika "W Służbie Narodu" publicysta Sławoj Kopka, powołując się na opinie milicjantów, twierdzi że zaewidencjonowanie homoseksualistów miało na celu... zapewnienie im większego bezpieczeństwa. Bo choć nie są oni siedliskiem przestępczości, to znacznie częściej niż inni obywatele padają ofiarą przestępstw. Wykrywalność zabójstw przez milicję ogółem wynosiła naówczas ponad 90 procent. Wykrywalność zabójstw popełnionych na osobach homoseksualnych oscylowała wokół 36 procent.
Podobne tezy konsekwentnie tłoczono do głów funkcjonariuszy w latach 80. "Homoseksualizm nawet w warunkach realizowania go w sposób nie naruszający norm prawnych i współżycia społecznego, daje możliwości zdemoralizowanym osobom, a zwłaszcza młodzieżowym elementom pasożytniczym popełniania przestępstw kryminalnych" - brzmiała jedna z tez odprawy instruktażowo-szkoleniowej zorganizowanej w 1985 roku dla milicjantów kryminalnych w Krakowie.
"Mimo tolerancji prawnej większość społeczeństw nadal sceptycznie odnosi się do tych osób, one same zaś starają się pozostawać w cieniu, żyją na uboczu normalnego życia. Rodzi to sytuacje szczególnie dla nich niebezpieczne" - czytamy na łamach "W Służbie Narodu" (nr 2 /1661/, 12.01.1986").
Na koniec autor resortowego miesięcznika formułuje karkołomną konstatację, w myśl której akcja "Hiacynt" nie miała nic, a jednocześnie miała dużo wspólnego z nowo odkrytą śmiertelną chorobą AIDS, przenoszoną m.in. drogą płciową i według obiegowej opinii trapiącą głównie homoseksualistów.
"Operacja ta nie była wymierzona przeciwko homoseksualistom ani nie została spowodowana zaniepokojeniem w związku z AIDS - mówią organizatorzy akcji z Biura Kryminalnego [Komendy Głównej MO] - była wymierzona przeciwko elementom pasożytniczym i przestępczym działającym w tym środowisku.
Wydaje się, iż dobrze się stało, że problem homoseksualizmu wywołany przez AIDS i budzący dziś znaczne zainteresowanie społeczeństwa, zostanie mu bardziej uświadomiony" - kończy swój artykuł Sławoj Kopka.
Różowe teczki to nie tylko "Hiacynt"
Milicyjna akcja "Hiacynt" nie była jedyną formą zbierania informacji dotyczących płciowej sfery życia obywateli PRL przez jej policje jawne i tajne. Dane na ten temat zbierała Służba Bezpieczeństwa, rozpracowując już konkretnych niepokornych obywateli bądź całe środowiska. Dane notowano na papierze kancelaryjnym bądź sporządzono kserokopie i spinano to w tekturowych teczkach.
Zarówno te z milicyjnej akcji "Hiacynt", jak i te zgromadzone przez SB zyskały obiegowe miano "różowych teczek". W wolnej Polsce powstało całkiem zasadne pytanie: gdzie one teraz są?.
- Fakt, że dokumenty SB mogą znajdować się w jakichś rękach, aby w odpowiednim momencie szantażować czy kompromitować ludzi, jest oczywisty. Po to właśnie zostały stworzone - uważa Andrzej Selerowicz, autor książki "Kryptonim 'Hiacynt'". - Osobiście myślę, że większość teczek zwykłych obywateli, których przesłuchiwano podczas akcji Hiacynt, leży gdzieś w archiwach i czeka na odtajnienie. Niewykluczone, że ktoś zarządził klauzulę 99 lat tajności. Na dokumenty byłych komunistycznych instytucji, a więc MO, była tajność 30 lat. Niedawno minęła i stad mogłem zajrzeć do akt. Jeszcze niedawno IPN wypierał się, że takie akta w ogóle istnieją. Intuicyjnie uważam, że te groźby bezprawnego ujawnienia kartotek gejów, są wyolbrzymione.
Gdzie są archiwa?
Na początku lat 90. organizacje gejowskie i broniące praw człowieka domagały się od rządu informacji, gdzie są akta z akcji "Hiacynt". Otrzymywały informacje, że taki zbiór nie istnieje. Jeszcze w 1999 roku były koordynator służb specjalnych Zbigniew Siemiątkowski przekonywał na łamach czasopisma gejów "Inaczej", że za swojego urzędowania nie natknął się na zbiory akt dotyczące tej sprawy.
"Osobiście nigdy nie spotkałem się z informacjami, które były zbierane w czasie tej akcji. Wiem, że nie istnieje zbiór danych o nazwie 'Hiacynt'. Jednak z całą pewnością w latach 80. MO i SB prowadziły akcję pod taką nazwą, wymierzoną w osoby o orientacji homoseksualnej. (...) Na pewno nie utworzono zaś wydzielonego zbioru, który zawierałby kartoteki tylko tych osób. Są one rozproszone w innych zbiorach dokumentacyjnych" - tłumaczył Siemiątkowski.
Po pięciu latach okazało się, że akta "Hiacynta" jednak istnieją i 31 lipca 2004 roku trafiły do Instytutu Pamięci Narodowej. Ówczesny prezes IPN Leon Kieres wyjaśniał jednak, że to nie jest zwarty zbiór archiwalny i że różowe teczki rozproszone są w osiemdziesięciu kilometrach różnego rodzaju akt.
Organizacja Kampania Przeciw Homofobii domagała się komisyjnego zniszczenia wszystkich akt zgromadzonych w ramach akcji "Hiacynt". Spotkała się jednak z odmową IPN, bo... niszczenie akt podlegających archiwizacji jest przestępstwem.
W międzyczasie okazało się, że jeszcze inne teczki dotyczące osób o orientacji homoseksualnej znajdują się w archiwach policji. Tyle że nie są to materiały z akcji "Hiacynt", bo milicja, jak się okazało, gromadziła je już od 1973 roku.
W 2007 roku posłanka Izabela Jaruga-Nowacka, przy okazji innej sprawy, wśród czterech pytań do ministra spraw wewnętrznych, pytała również, "w jaki sposób zabezpieczono przed konsekwencjami nieodpowiedzialnego ujawnienia dokumentację milicyjnej akcji 'Hiacynt' przekazaną przez MSWiA do Instytutu Pamięci Narodowej?". Wiceminister Zbigniew Rau odpowiedział na wszystkie pytania z tej interpelacji. Ostatnie - o akta akcji "Hiacynt" - zbył milczeniem.
Z Hiacynta wyrósł kartofel
W tamtym czasie prezes Janusz Kurtyka, pytany w Senacie o akcję "Hiacynt", mówił, że "IPN nie wykazywał specjalnej determinacji, by przejąć ten zbiór z rąk policji". Ujawnił, że wprawdzie doszło do rozmów IPN z policją na ten temat, ale "nie było tu żadnych ruchów". - Nikt nie chce brać tego gorącego kartofla do ręki - mówił. Dodał, że w IPN są "cząstkowe materiały z tego zbioru, przejęte z MSWiA".
W grudniu 2007 roku dwaj działacze gejowscy Szymon Niemiec i Jacek Adler złożyli wniosek, aby prokuratorzy IPN ścigali akcję "Hiacynt" jako zbrodnię komunistyczną.
Niemiec i Adler złożyli wniosek w IPN w towarzystwie licznych dziennikarzy. Powiedzieli wtedy, że była to bezprecedensowa, karygodna i bezprawna akcja peerelowskich służb.
- Była ona sprzeczna nawet z ówcześnie obowiązującym, represyjnym prawem PRL. Sprzeczna z konstytucją komunistycznego państwa. Była operacją bez precedensu – nigdy i nigdzie, w żadnym z państw obozu komunistycznego, a nawet nigdzie na świecie, nie przeprowadzono tego rodzaju operacji i to na taką skalę! Z jednym, jedynym wyjątkiem: niemalże identycznej akcji nazistów w czasach hitlerowskiej III Rzeszy - tłumaczyli wnioskodawcy.
Do zawiadomienia Niemca i Adlera dołączył się po kilku dniach Waldemar Zboralski, który został zabrany przez milicję z dyżuru w szpitalu w Nowej Soli w listopadzie 1985 roku i zmuszony do podania informacji niezbędnych do wypełnienia rubryk "karty homoseksualisty".
Instytut Pamięci Narodowej odmówił jednak wszczęcia śledztwa w tej sprawie. Prokurator Edyta Myślewicz uzasadniła, że jako zbrodnię komunistyczną można uznać tylko przestępstwa kodeksowe, określone w peerelowskim Kodeksie karnym. Tymczasem "żadne z opisanych przez autorów zawiadomienia zdarzeń i zachowań nie zawiera ustawowych znamion czynu zabronionego, określonego w ustawie obowiązującej w czasie jego popełnienia, tym samym nie spełnia przesłanek podjęcia zbrodni komunistycznej" - napisała prokurator w postanowieniu o odmowie wszczęcia śledztwa.
"Pan Jerzy" - rzecznik odwetu
Od tamtego czasu sprawa akcji "Hiacynt" i "różowych teczek" nieco ucichła. W ostatnim czasie odżyła na nowo za sprawą ustawy dezubekizacyjnej, przewidującej obniżenie emerytur wszystkich funkcjonariuszy, którzy choćby nawet krótko pracowali w organach bezpieczeństwa PRL. Ustawa ma zacząć obowiązywać od października, ale resortowi emeryci już jakiś czas temu dostali decyzje o obniżeniu świadczeń. Środowisko byłych funkcjonariuszy publicznie wyraża swoje oburzenie. Czynią to zarówno oficjalnie, jak i w taki sposób jak anonimowy były funkcjonariusz, którego wypowiedź cytowana przez Wirtualną Polskę zaczęła być szeroko komentowana w internecie.
"Już wkrótce społeczeństwo dowie się wiele nowego o władzy. Trwa wielka mobilizacja wśród kolegów. Nie będziemy już tylko manifestować i publikować listy otwarte. Po prostu skompromitujemy tę bandę mściwych oszołomów" - zapowiada były esbek.
Rozmówca WP dodaje, że wśród jego znajomych krąży już wyniesiona z jednej z komend wojewódzkich policji kartoteka gejów. Wśród figurujących na niej osób mają być osoby publiczne.
Wypowiedzi "pana Jerzego", kimkolwiek by nie był, zostały podchwycone przez media, ale nie doczekały się jakiejś znaczącej reakcji w świecie polityki. Do tej pory - mimo że na przełomie XX i XXI wieku, gdy "różowe teczki", których miało nie być, nagle w cudowny sposób znalazły się w IPN - nie zanotowano przypadków spektakularnych kompromitacji czy tajemniczych zniknięć polityków z życia publicznego za sprawą obyczajowych materiałów zgromadzonych przez SB czy milicję.
Czy skoro wcześniej nie doszło do takich przypadków, to obecne groźby byłego esbeka - o ile są prawdziwe - mogą realnie się spełnić? Wiadomo, że do IPN trafiły bardzo zdekompletowane archiwa komunistycznych służb. Część esbecy spalili, gdy rozwiązywano ich służbę, część zaś zniknęła w niejasnych okolicznościach.
Analizy publicystów i oświadczenia polityków, wedle których wielu funkcjonariuszy bezprawnie ukrywa teczki jako polisę swego bezpieczeństwa, były jeszcze do niedawna traktowane jako niepotwierdzone, wręcz fantastyczne hipotezy. Od czasu gdy została ujawniona zawartość szafy po zmarłym generale Kiszczaku, okazuje się, że w podobnych hipotezach może być ziarno prawdy.
Część teczek na pewno została sprywatyzowana
Jak więc jest dziś z "różowymi teczkami"? Czy część z nich może bezprawnie znajdować się w prywatnych rękach? Czy Instytut Pamięci Narodowej ma wiedzę, czym dysponuje, a czego mu brakuje?
Jarosław Tęsiorowski z Instytutu unika odpowiedzi na to ostatnie pytanie.
- Zgodnie z obowiązującymi przepisami wszystkie ustawowo opisane dokumenty podlegają przekazaniu do zasobu IPN - odpowiada.
O ogłoszone publicznie zapowiedzi domniemanego byłego esbeka pytamy historyków zajmujących się okresem PRL.
- Jak tak byli funkcjonariusze mówią, to pewnie coś wiedzą - mówi nam profesor Andrzej Paczkowski. - Ja od początku lat 90. podejrzewam, że część akt SB i milicji została bezprawnie sprywatyzowana. Ale ile tego jest, jakie te teczki zawierają treści i kto je posiada, wiedzą chyba tylko ci, którzy je mają. I nikt poza tym.
- Nie ulega dla mnie wątpliwości, że znaczna część zasobu archiwalnego byłej SB nie została ani spalona, ani pozostawiona w archiwach. Teczki zostały wywiezione do domów czy na działki letniskowe funkcjonariuszy, czy jeszcze do innych miejsc ukrycia. Pytanie tylko, co oni mają i w jakich okolicznościach może dojść do ujawnienia tych materiałów - mówi dr Grzegorz Majchrzak.
Kogo może to skompromitować
Obaj historycy mówią, że ani oni, ani nikt ze znanych im specjalistów nie jest w stanie ocenić, czy wszystkie materiały z akcji "Hiacynt" spoczywają bezpiecznie w państwowych archiwach, czy też mogą znajdować się w niepowołanych rękach.
Pozostaje jeszcze pytanie, czy w drugiej dekadzie XXI wieku mniejszościowa orientacja seksualna może być dla kogoś kompromitująca. Autor książki "Kryptonim 'Hiacynt'" uważa, że to już nie te czasy i nie te obyczaje, gdy homoseksualiści kontaktowali się ze sobą potajemnie, w ściśle określonych miejscach i używali specyficznego języka.
- Osobiście jestem zdania, że fakt bycia homoseksualistą nie powinien nikogo w XXI wieku dyskredytować - uważa Selerowicz.
Politolog, prof. Rafał Chwedoruk uważa ewentualność ujawnienia dziś "różowych teczek" za mało prawdopodobną. A jeżeli już doszłoby do tego, to wstrząsnąć sceną polityczną mogłoby, teoretycznie, ujawnienie materiałów dotyczących wyłącznie postaci ze ścisłej czołówki władzy czy opozycji. Chodzi, innymi słowy, o polityków, których rozpoznawalność przekracza granice elektoratu ich partii. I to tylko pod warunkiem, że treść ewentualnie ujawnionych materiałów stałaby w jawnej sprzeczności z głoszonymi przez polityka poglądami, np. przywiązaniem do życia w tradycyjnej rodzinie czy rygoryzmem moralnym.
- Spodziewam się też, że dla sympatyków partii, której dotyczyłoby ewentualne ujawnienie tego typu materiałów, będzie to skandalicznym grzebaniem w prywatności. Dla zwolenników przeciwnej opcji będzie to zaś czynnik niekoniecznie kompromitujący przeciwnika, raczej obnażający hipokryzję - mówi prof. Chwedoruk.
- Trzeba też pamiętać, że obieg informacji odbywa się z jednej strony w tradycyjnych mediach, z drugiej w internecie. O ile, spodziewam się, tradycyjne media mogłyby mieć opory etyczne przed ujawnieniem czyjejś skrywanej orientacji seksualnej wbrew jego woli, o tyle w internecie obieg informacji jest niekontrolowany. Tam jednak informacje, nawet najbardziej sensacyjne, żyją krótko. Mogą napędzać hejt, natomiast nie prowadzą do poważniejszej debaty publicznej - podsumowuje.