Chiny i USA powoli zdejmują białe rękawiczki i przestają udawać, że uważają się za partnerów. Dwa największe mocarstwa gospodarcze rozpoczynają twardą rywalizację, której stawką jest globalny prymat. Pierwszy front tych zmagań właśnie został otwarty - to rozkręcająca się otwarta wojna handlowa.
Chiny są numerem jeden. Egzystencjalnie, długoterminowo, są największym zagrożeniem dla naszego bezpieczeństwa narodowego, reszta nie jest nawet blisko (…) Mają strategiczny plan prześcignięcia nas gospodarczo. Wierzę, że znajdujemy się w stanie wojny gospodarczej z nimi – to oni ją wypowiedzieli.
William Evanina, 4 września
To słowa dyrektora amerykańskiego Narodowego Centrum Kontrwywiadu i Bezpieczeństwa Williama Evaniny, który 4 września ostrzegał w rozmowie z CBS News, że zagrożenie ze strony Chin jest znacznie poważniejsze niż ze strony Rosji. Eksperci orzekli: na naszych oczach właśnie kończy się globalny porządek, jaki znamy.
Porządek, który został stworzony przede wszystkim przez Stany Zjednoczone. ONZ, NATO, globalizacja, wolny handel – to wszystko w głównej mierze dzieła Amerykanów, którzy jako największe mocarstwo po II wojnie światowej zaczęli tworzyć porządek nowego świata. Przez kilkadziesiąt lat alternatywę próbował tworzyć Związek Radziecki, lecz wraz z jego upadkiem alternatywa ta znikła. USA stały się pierwszym w historii i jedynym supermocarstwem, którego interesy, wpływy i wojska dominują, lub przynajmniej odgrywają istotną rolę, na wszystkich kontynentach.
Chiny rzucają rękawicę
Rękawicę USA rzuciły Chiny. Świat wszedł w nową erę, w której przewaga USA nad resztą świata może maleć, a wyzwania rosną. Nic dziwnego, że to Waszyngton najgłośniej przed tymi zmianami ostrzega.
W corocznym, opublikowanym w sierpniu, raporcie Pentagonu na temat potencjału wojskowego Chin szczególna uwaga zwrócona została na niebezpieczny wzrost chińskich zdolności do walki w przestrzeni kosmicznej, w tym zestrzeliwania amerykańskich satelitów. Dosłownie oślepiłoby to i ogłuszyło armię USA. Chiny błyskawicznie gonią również Amerykanów w innych wybranych dziedzinach, jak pociski hipersoniczne, broń elektromagnetyczna – słynny railgun - zdolność do walki cybernetycznej czy wszelkiego rodzaju bezzałogowe statki powietrzne i morskie.
Raport ten dotyczy wojskowości, ale po części równie dobrze mógłby być raportem na temat wyścigu technologicznego. Bo to technologia i niezbędne do jej rozwoju pieniądze, a nie liczba żołnierzy pod bronią, stoją dziś w coraz większym stopniu za potęgą wojskową.
Dlatego też pierwszym polem rywalizacji stała się wymiana handlowa. Oba mocarstwa mają taki sam cel: stać się największą potęgą globu i w pierwszej kolejności postanowiły zaszkodzić rywalowi finansowo.
Mało przy tym prawdopodobne, że któraś ze stron się ugnie. Widać to było w ostatnich dniach sierpnia na spotkaniu w Waszyngtonie, na którym negocjatorzy chińscy i amerykańscy mieli odbyć rozmowy ostatniej szansy, by zapobiec wojnie handlowej. Ciężko jednak było odnieść wrażenie, że ktokolwiek naprawdę chciał się porozumieć. Obie strony wysłały na nie przedstawicieli tak niskich rangą – na poziomie nie wyższym niż wiceministrów - którzy właściwie nie mogli nawet podjąć żadnych decyzji. Delegacje mogły co najwyżej odczytać ustalone wcześniej, na wyższym szczeblu, stanowisko albo po prostu porozmawiać o pogodzie.
Skoro strony nie szukały porozumienia, tym samym można uznać, że wojna handlowa Stanów Zjednoczonych i Chin stała się faktem. Konflikt dwóch największych potęg gospodarczych może zmienić światowy porządek, warto więc przyjrzeć się, jak do niego doszło.
Przebieg konfliktu
O wojnie handlowej USA i Chin mówi się już od miesięcy, właściwie Donald Trump zapowiadał ją swymi antychińskimi wypowiedziami już w czasie kampanii prezydenckiej w 2016 roku. Stale oskarżał wówczas Pekin o nieuczciwą konkurencję w światowym handlu i zapowiadał nałożenie ceł odwetowych na chińskie produkty.
Jednak dopiero ostatnia jawna manifestacja braku woli porozumienia się nie pozostawia złudzeń, że wojna ta nie jest jedynie hasłem, politycznym straszakiem. Swoją prawdziwość po raz kolejny potwierdziła słynna maksyma Carla von Clausewitza, że "wojna jest jedynie kontynuacją polityki innymi środkami". W ruch właśnie poszły "inne środki".
Pierwszy akord miał miejsce na początku tego roku. W styczniu Donald Trump wprowadził wysokie, 30-procentowe cła na import paneli słonecznych. Choć cła te formalnie nie były skierowane jedynie przeciw Chinom, w praktyce nie było złudzeń, kto miał na nich ucierpieć – Chiny odpowiadają bowiem za 65 proc. światowej produkcji paneli.
Później były kolejne kroki, gdy Trump wprowadził cła na stal i aluminium, a następnie na importowane z Chin towary o wartości 34 mld dolarów i zagroził kolejnymi cłami o wartości aż 200 mld dolarów. W ten sposób dodatkowe opłaty dotknęłyby już niemal całość importu z Chin. Co więcej, Pekin nie mógłby już zareagować symetrycznie, ponieważ nie importuje tak wiele z USA, by mieć co jeszcze oclić.
W międzyczasie Biały Dom zakazał także amerykańskim firmom handlu z chińskim gigantem telekomunikacyjnym ZTE za łamanie przez niego sankcji nałożonych na Iran. Gdyby zakaz ten nie został anulowany w lipcu, doprowadziłoby to do upadku tę dumę chińskiej gospodarki. Zakaz uniemożliwiał bowiem ZTE kupowanie amerykańskich podzespołów, bez których firma nie jest w stanie funkcjonować.
Co będzie dalej? Na tę chwilę nie został nawet wyznaczony termin kolejnych rozmów. Według informacji agencji Bloomberg, możliwe, że żadnych rozmów nie będzie co najmniej do listopada, gdy w Stanach Zjednoczonych odbędą się wybory uzupełniające do Kongresu.
Co więc chcą osiągnąć dwa mocarstwa?
Czego chcą USA
Interesy Waszyngtonu wydają się jasne. Donald Trump od wielu lat oskarżał Chiny o nieuczciwą konkurencję, która doprowadziła do potężnego deficytu handlowego USA w wymianie dwustronnej – w 2017 roku wyniósł on oficjalnie 375 miliardów dolarów. Według prezydenta USA, ta olbrzymia kwota jest zwykłą stratą, którą należy maksymalnie zmniejszyć.
Choć Trump w polityce międzynarodowej błędnie przyjmuje biznesowe założenie, że albo się ma zysk, albo stratę (w polityce strata w jednym miejscu może przynosić znacznie większy zysk gdzieś indziej) – jego oskarżenia pod adresem Pekinu nie są wcale bezpodstawne.
Wymiana handlowa z Chinami, podobnie jak inwestowanie w tym państwie, należy do szczególnie trudnych i ryzykownych.
Po pierwsze, choć Chiny stały się gospodarczym mocarstwem dzięki liberalizacji handlu międzynarodowego i zalaniu zagranicznych rynków swoimi produktami, dostęp do rynku chińskiego pozostaje utrudniony przez liczne tzw. bariery pozataryfowe. Czyli formalnie można nieskrępowanie eksportować do Chin, a cła są niskie, ale w praktyce zagraniczne firmy często natrafiają na mur dziwacznych wymagań administracyjnych, żądań dodatkowych badań technicznych czy sanitarnych, wymogu wejścia w kooperatywę z firmami chińskimi czy niekończących się kontroli i czekania na biurokratyczne procedury.
Wszystko czasochłonne, zwiększające koszty i zależne od bieżącej sytuacji politycznej pomiędzy państwem eksportera i Pekinem. Jakikolwiek problem międzyrządowy oznaczać może wstrzymanie współpracy z firmami z tego państwa. Na tym jednak nie koniec.
Chiny od lat oskarżane są o kradzieże technologii i patentów, zwłaszcza należących do tych zagranicznych firm, które już na rynek chiński weszły. Pekinowi zarzuca się również nieuczciwe wspieranie swoich firm eksportowych i subsydiowanie ich produkcji.
Dodając do tego wyjątkowo dotkliwą barierę językową oraz kulturową, można mieć wyobrażenie, z jaką frustracją wiele zachodnich firm porzuca swoje marzenia o podboju chińskiego rynku. Dość przypomnieć, że w Państwie Środka nawet internet jest "inny", ocenzurowany, co zamknęło drzwi takim globalnym potęgom, jak Google czy Facebook.
Jednak rozkręcający się właśnie spór handlowy pomiędzy USA i Chinami jest czymś znacznie więcej niż – jak oficjalnie deklarują Amerykanie – próbą zmniejszenia deficytu handlowego. Analityk rynku chińskiego Łukasz Sarek podkreśla, że wojna handlowa stała się kolejnym elementem zaostrzania całej polityki USA względem Chin. Te dwa mocarstwa powoli zdejmują białe rękawiczki i przestają udawać, że traktują się po partnersku. USA i Chiny rozpoczynają twardą rywalizację, która w chwili obecnej ogniskuje się wokół zapewnienia własnego bezpieczeństwa – nie tylko gospodarczego.
- USA są liderem technologicznym w wielu obszarach i przegrana w wyścigu technologicznym z Chinami może mieć poważne skutki nie tylko dla konkurencyjności i dalszego rozwoju amerykańskiej gospodarki, ale również dla bezpieczeństwa narodowego – mówi Sarek. Jak wyjaśnia, utrata przewagi technologicznej ma przełożenie na utratę przewagi wojskowej, ponieważ to właśnie niedostępne dla innych technologie stanowią dziś o przewadze armii USA nad chińską.
Przegrana w wyścigu technologicznym z Chinami może mieć poważne skutki nie tylko dla konkurencyjności i dalszego rozwoju amerykańskiej gospodarki, ale również dla bezpieczeństwa narodowego.
Łukasz Sarek, analityk rynku chińskiego
Czego chcą Chiny
Pozornie wydawać się może, że Chiny stoją na straconej pozycji w sporze z największym mocarstwem świata. Jedynym rozwiązaniem powinno być dla nich minimalizowanie strat i przynajmniej częściowe ustępstwa, których domagają się Amerykanie.
Po pierwsze jednak, Chiny zwracają uwagę na poważne nieścisłości w zarzutach administracji USA. Pekin wskazuje, że znaczna część jego eksportu, z którego zaledwie kilka procent wartości zostaje w Chinach, to tylko przetwarzanie zagranicznych produktów, lub wręcz jest to eksport ze zlokalizowanych w Chinach zakładów produkcyjnych należących do zagranicznych korporacji, również amerykańskich.
Argument ten dobrze zobrazować może sztandarowy przypadek iPhone'ów. Telefony te są projektowane w USA oraz produkowane z wytwarzanych i opatentowanych w USA podzespołów, ale ich końcowy montaż odbywa się w monstrualnych montowniach Apple'a w południowych Chinach. Tym samym części iPhone'ów najpierw trafiają z USA do Chin, aby po złożeniu w całość wróciły z Chin do USA.
Tym samym ciężko stwierdzić, kogo podnoszenie ceł na gotowe telefony bardziej zaboli – Chiny czy amerykańskich producentów podzespołów oraz konsumentów, którzy będą musieli na koniec więcej za nowy telefon zapłacić. Otwarcie ostrzegły już przed tym władze amerykańskiego koncernu.
Przypadek iPhone'ów jest wyjątkowy, daje jednak wyobrażenie o tym, jak współzależne są dziś od siebie gospodarki USA i Chin i jak nieoczywiste będą efekty wymierzanych w rywala ciosów.
Po drugie, Pekin wydaje się dobrze odczytywać amerykańskie intencje i postrzega spór handlowy znacznie szerzej. W Chinach bardzo silne jest przekonanie, że zachodnie mocarstwa chcą je zdominować, osłabić i powstrzymać ich rozwój. To echa trudnej chińskiej historii.
Chińskie władze postrzegają więc działania USA nie jako próbę poprawy warunków wymiany handlowej, ale jako element wielkiej antychińskiej strategii. Strategii, która ma zatrzymać wzrost chińskiej mocarstwowości i zapobiec osiągnięciu przez gospodarkę Chin statusu największej na świecie. A skoro prawdziwym celem jest powstrzymanie potęgi Chin, to żadne ustępstwa nie mają sensu – pozostaje jedynie podjęcie rękawicy.
Pekin umacnia się w tym przekonaniu, obserwując uchwalanie przez USA rekordowego budżetu wojskowego, amerykańską krytykę swoich działań na Morzu Południowochińskim czy ostatnie zacieśnianie relacji USA z Tajwanem - nieuznawanym przez niemal nikogo państwem, które dla Chin są częścią ich terytorium utrzymującym swą niezależność jedynie dzięki protekcji USA.
Pekin tymczasem rzeczywiście próbuje doścignąć potęgę Waszyngtonu i stać się dla niego równorzędnym mocarstwem. Chce stworzyć alternatywę dla globalnego porządku tworzonego przez USA oraz promowanego przez nie modelu państwa i gospodarki.
Pierwsze wielkie chińskie projekty - jak nowy jedwabny szlak (Projekt Pasa i Szlaku) czy Azjatycki Bank Inwestycji Infrastrukturalnych - dobrze znane są już nawet w Polsce. Chińczycy mają w tym względzie znaczące atuty – nie tylko głęboką kieszeń i zdolność do hojnego inwestowania na całym świecie, ale też opinię państwa, które potrafiło na własnych zasadach wydobyć się z ubóstwa i zrzucić z siebie piętno "Trzeciego Świata". Chińczycy, którzy również byli ofiarą zachodniej kolonizacji i wyzysku, kreują się więc na lidera państw rozwijających się, zwłaszcza w Azji i Afryce, by zyskiwać w tych regionach sympatię kosztem Zachodu.
Więcej pytań niż odpowiedzi
Jakie będą w tej sytuacji konsekwencje rozpoczętej wojny handlowej? Dotychczasowe posunięcia pozornie nie mają wiele wspólnego z rozwiązywaniem kluczowych problemów, takich jak kradzież technologii czy bariery pozataryfowe. W praktyce nowe cła mogą jednak pomóc USA w osiągnięciu zamierzonych celów.
- O ile traktowanie całej wartości deficytu handlowego USA jako straty na rzecz Chin służy retoryce propagandowej, to w pewnym stopniu rzeczywiście są z nim związane straty, jakie ponosi amerykańska gospodarka – przyznaje Łukasz Sarek.
- Amerykańscy konsumenci mogą sobie dziś pozwolić na zakup większej ilości produktów dzięki taniemu importowi z Chin, ale za cenę "eksportu" miejsc pracy do Państwa Środka – mówi analityk, dodając, że "od lat trwa spór, co kosztowało więcej miejsc pracy w USA: przenoszenie produkcji na Daleki Wschód czy jej automatyzacja".
- Krytycy działań Trumpa słusznie wskazują, że w krótkim terminie wzrosną ceny i konsumenci to odczują. Może wzrosnąć inflacja, a w efekcie także spadek siły nabywczej realnych dochodów – wskazuje analityk.
Jednak kluczowym pytaniem jest to, czy nowe cła zdołają zachęcić przynajmniej część amerykańskich firm do powrotu z produkcją na teren USA, tworząc w ten sposób nowe miejsca pracy oraz utrudniając Chińczykom kradzież technologii. A tym bardziej, czy zachęcą chińskie firmy do otwierania swoich zakładów produkcyjnych w USA w celu ominięcia ceł. Jak zauważa Łukasz Sarek, możliwe jest też przyspieszenie jeszcze innego procesu – po prostu przenoszenia masowej produkcji z Chin do innych państw azjatyckich, nieobjętych nowymi cłami.
Co dalej?
Niewykluczone, że Stany Zjednoczone mają szansę osiągnąć przynajmniej niektóre ze swoich celów – zachęcić do przenoszenia produkcji do USA, zmniejszyć "wycieki" cennych technologii i ograniczyć zyski Chin z wymiany handlowej. Tym samym wojna handlowa może przyczynić się do poprawy pozycji USA w ich rywalizacji z Chinami i zaszkodzić dotychczasowemu modelowi wzrostu chińskiej gospodarki.
Dla Chin sprawa jest bardziej skomplikowana. Tak silny przywódca jak Xi Jinping raczej nie ma wyboru, musi podjąć wyzwanie i podejmować zdecydowane decyzje tak, aby potwierdzić swoją dominującą pozycję zarówno przed partią, jak i przed własnymi obywatelami. Czas na handlową konfrontację z USA nie jest jednak dla Chin najlepszy, ponieważ państwo to wchodzi właśnie w okres trudnej reorientacji swojej gospodarki, której sprzyjałby spokój w relacjach zagranicznych. Nie jest pewne, na ile uda mu się więc ograniczyć własne straty.
Pekin może jednak próbować zyskać politycznie jako strona, która formalnie wojny handlowej nie wywołała i broni dotychczasowych reguł w handlu międzynarodowym. Chińskie władze od początku sporu - nie bez słuszności - podkreślają więc, że jednostronnie nakładając cła na chińskie produkty, USA łamią zasady handlu światowego. O fakcie, że same w rzeczywistości w ogóle nie wdrożyły wielu zobowiązań wynikających z członkostwa w WTO i żerują na wolnej konkurencji, skrzętnie już milczą.
Pekin stara się również wykorzystać fakt, że Donald Trump nie zadbał o przychylność swoich sojuszników dla własnych działań - mało tego, państwa europejskie również ucierpiały na nakładanych przez USA cłach. Chiny mogą więc próbować w tej sytuacji zacieśnić z Europą relacje gospodarcze, próbując częściowo rekompensować sobie straty w handlu z Amerykanami.
Strony skazane na porażkę?
Kwestie handlowe to wciąż tylko początek jawnej rywalizacji USA i Chin, która najprawdopodobniej rozwijać się będzie przez kolejne lata - rywalizacji, której możliwego końca nie sposób dziś przewidzieć, bo z walki o najwyższą stawkę – globalne przywództwo – nikt się dobrowolnie nie wycofuje.
Jak konsekwentnie ostrzegają chińskie władze, w wojnie handlowej nie ma zwycięzców. Pytanie, czy w globalnej rywalizacji USA i Chin będzie zwycięzca, pozostaje otwarte.