Agent wywiadu wraca z tajnej misji z egzotycznego kraju, przywożąc śmiertelnie groźną chorobę. Nieświadomy zagrożenia zaraża pierwszą osobę, ta kolejną - wirus rozprzestrzenia się i wkrótce ogarnia całe miasto. To nie opis filmu sensacyjnego. Ta historia wydarzyła się kilkadziesiąt lat temu w Polsce.
Prosty, wyrastający z ziemi, obrośnięty tujami nagrobek. Taki, jakich tysiące na wrocławskim cmentarzu komunalnym na Osobowicach. Niepozorny. Uwagę przechodnia może zwrócić wykuta na pozieleniałym już od mchu kamieniu inskrypcja: "Bohaterską młodość dopełnił zgonem w walce z epidemią ospy we Wrocławiu". Powyżej: "Stefan Zawada, lekarz medycyny" i data śmierci: "5 VIII 1963".
Stefan Zawada był jednym z pierwszych zarażonych, choć pierwszą ofiarą śmiertelną była Lusia Kowalczyk, pielęgniarka ze szpitala MSW przy Ołbińskiej. Początkowo lekarze zajmujący się nią błądzili i wysoką gorączkę młodej kobiety łączyli z wyczerpaniem nauką do egzaminów w szkole pielęgniarskiej. Lato 1963 roku było upalne, temperatury na początku lipca w rozżarzonych murach miasta przekraczały 30 stopni, taka sugestia nasuwała się sama. Stan chorej jednak się pogarszał. Kolejne badania wykluczyły zapalenie płuc i szkarlatynę. Poproszonym o konsultacje specjalistom z wrocławskiej Akademii Medycznej nie dawały spokoju zagadkowe krwiste wykwity i ciemna wysypka na skórze kobiety. Nie pomagały antybiotyki, a środki przeciwbólowe i przeciwgorączkowe nie przynosiły ukojenia. Pielęgniarki widziały, jak ich koleżanka gaśnie z godziny na godzinę.
Zmarła 8 lipca. Do karty zgonu lekarz wpisał: "białaczka".
"Jakby ktoś spryskał jego twarz i ręce smołą"
10 lipca do szpitala zakaźnego przy ulicy Piwnej przyjechał doktor Tadeusz Hawling ze szpitala MSW. Od kilku dni leżał tu jego przyjaciel – doktor Stefan Zawada. Lekarze mówili, że za kilka dni wydobrzeje. Hawling zawiózł Zawadzie sigmamycynę - silny lek antybiotykowy. Na korytarzu zaczepił go jeden z lekarzy i poprosił, by nie podawał Zawadzie lusterka. Chory nie wyglądał najlepiej, jego twarz pokrywały ciemne krosty. Był słaby. Lekarze najpierw sądzili, że od któregoś z pacjentów złapał tak zwaną wiatrówkę, czyli ospę wietrzną, którą wówczas większość osób przechodziła w dzieciństwie. Ten przypadek był jednak poważniejszy, choć wówczas nie łączono go jeszcze ze śmiercią pielęgniarki Lusi. Tak pacjenta opisywał doktor Jerzy Rodziewicz, dyrektor wrocławskiej stacji epidemiologicznej: "Na tle białej pościeli jeszcze bardziej niż wcześniej uwidaczniały się czarne krosty, którymi obsypany był Zawada. Sprawiało to wrażenie, jakby ktoś spryskał jego twarz i ręce smołą przez rozpylacz i obrysował każdą plamkę czerwoną szminką".
Variola vera, czyli ospa prawdziwa, czarna ospa – taka sugestia pojawiła się w dyskusjach lekarzy dopiero wtedy, gdy zorientowano się, że czteroletni chłopiec, który dopiero co przeszedł wiatrówkę w szpitalu przy Piwnej, zachorował po raz kolejny. Maluch leżał w tej samej sali co Janina Powińska, salowa ze szpitala MSW, u której również rozpoznano ospę wietrzną. Powińska była matką Kowalczyk. Powińską badał Zawada. Ogniwa w łańcuchu zakażeń zaczęły się łączyć.
Tak zwanego pacjenta "zero", od którego zaczęły się zakażenia, znaleziono przy Ołbińskiej. Na początku czerwca opiekował się nim doktor Hawling. Mężczyzna miał wysoką gorączkę, skarżył się na ból mięśni i stawów. Przyznał lekarzowi, że jest oficerem wywiadu i 22 maja wrócił z egzotycznej podróży. Wspominał o Indiach, o placówkach dyplomatycznych, które odwiedzał w ramach swojej misji. Hawling położył go w szpitalnej izolatce i zlecił badanie krwi. Wynik potwierdził obecność pasożytów malarii. Oficer przywiózł z zagranicy jednak nie tylko malarię. "Stwierdzenie pasożytów zimnicy we krwi chorego, który importował zarazek ospy do kraju, odwróciło uwagę lekarzy od właściwego rozpoznania" – napisano w jednym z numerów "Przeglądu Epidemiologicznego" z 1964 roku, podsumowując przebieg epidemii, która ogarnęła całe miasto.
"Człowiek, który importował ospę do Wrocławia, zachorował 29 maja, a od 2 czerwca był leczony w jednym z miejskich szpitali (szpital 1). Pomieszczenie, w którym leżał, sprzątała od 4 czerwca salowa P.J. Zachorowała ona 15 czerwca. Lekarz, do którego się zgłosiła, rozpoznał ospę wietrzną i skierował ją do szpitala zakaźnego (szpital 2), gdzie przebywała od 22 czerwca do 2 lipca.
Dalsze trzy osoby, które miały kontakt z chorą P.J., zachorowały 30 czerwca: lekarz zatrudniony w szpitalu 1 (5), który badał ją 17 czerwca, jej córka (4) i syn (6), z którymi P.J. widywała się przed pójściem do szpitala. Chorzy 5 i 6 umieszczeni zostali w szpitalu 2, a chora 4, z zawodu pielęgniarka, zatrudniona w szpitalu miejskim (szpital 3), została hospitalizowana 3 lipca w szpitalu 3, gdzie zmarła 8 lipca z rozpoznaniem białaczki. Była ona uczestniczką kursu pielęgniarskiego i jeszcze 3 lipca, bezpośrednio przed hospitalizacją, składała egzamin dyplomowy".B. Arendzikowski, W. Kocielska, H. Przestalska, "Przegląd Epidemiologiczny", rok 1964
10 tysięcy szczepionek w czarnej wołdze
Czarną ospę wykorzeniono w Polsce przed wojną. Jeszcze w latach 1920-24 stwierdzano około 5 tysięcy przypadków zachorowań rocznie, ale po zarządzonej między rokiem 1925 a 1930 szeroko zakrojonej, ogólnokrajowej akcji szczepień udało się opanować sytuację. Choć co jakiś czas w Polsce i w Europie pojawiały się pojedyncze ogniska ospy, tym razem wrocławscy lekarze mieli poważny powód do zaniepokojenia. Przede wszystkim dlatego, że aż przez 47 dni wirus bez żadnej kontroli rozprzestrzeniał się po 400-tysięcym mieście i poza nim.
– To było bardzo upalne lato – wspominał w 2013 roku w rozmowie z TVN24 nieżyjący już doktor Michał Sobków, który w 1963 roku pracował we wrocławskim pogotowiu. – Ludzie chowali się pod koronami drzew, żeby chociaż trochę być w cieniu, wysychały rzeki, więdły drzewa, spadały liście. Po ulicach mało kto chodził. Miasto robiło wrażenie pustego – dodawał. Ale choć skwery w porze największych upałów pustoszały, wrocławianie spotykali się nad Odrą, na basenach, szukali ochłody w kinach. Zainteresowaniem cieszyły się saturatory – przenośne, uliczne dystrybutory napojów. Choroba miała wiele możliwości niezauważalnego rozprzestrzeniania się.
Ospę prawdziwą, czarną, jako pierwszy rozpoznał doktor Jerzy Rodziewicz, kierownik sanepidu. Po tej diagnozie czym prędzej zaalarmowano władze w Warszawie. Jak odnotował reporter Jerzy Ambroziewicz w książce "Zaraza", "zamówiono błyskawiczną rozmowę z Gdańskiem i wezwano do Wrocławia doktora [Andrzeja] Gajdę [późniejszego profesora i kierownika Kliniki Chorób Zakaźnych Akademii Medycznej w Gdańsku – przyp. red.], który miał świeżo w pamięci obraz ospy zawleczonej na Wybrzeże dwa lata temu przez marynarzy hinduskiego statku. Do samochodu, który o godzinie trzeciej wyruszył sprzed gmachu Ministerstwa Zdrowia na Miodowej w stronę Wrocławia, wsiadł również dyrektor departamentu sanitarno-epidemiologicznego, człowiek, który kierował walką z epidemią na Wybrzeżu. Trzej lekarze i kierowca wraz z dziesięcioma tysiącami szczepionek znaleźli się 15 lipca po południu w czarnej wołdze na szosie prowadzącej przez Łódź, Zduńską Wolę i Kępno do Wrocławia".
Tymczasem do szpitali zgłaszały się kolejne osoby z gorączką i innymi podejrzanymi objawami. Konieczne było oddzielenie ich od innych pacjentów. Powołany naprędce sztab kryzysowy zdecydował, że pierwsze izolatorium zostanie urządzone w zespole szkół rolniczych w Praczach Odrzańskich. "Potężne czerwone budynki rozstawione w sporej odległości, podzielone trawnikami, połączone są uliczkami z jezdnią i trotuarem wysadzanym po bokach drzewami. Całość otacza wysoki mur z żelazną, jeszcze wyższą bramą wjazdową, za którą zaczyna się brukowany dziedziniec i rozgałęziają drogi. Obiekt ten w ciągu paru godzin miał się przekształcić w izolatorium" – relacjonował autor "Zarazy". Jego kierownikiem został doktor Jerzy Wolański, który sam musiał przejść kwarantannę. Na stawianie parkanów wokół terenu nie było czasu, do odgrodzenia wykorzystano więc przekazane przez komendę milicji grube liny. Lekarze rozjechali się po wrocławskich szpitalach po zaopatrzenie. Maski, kalosze, rękawice i buty wykorzystywane przy operacjach oddało pogotowie ratunkowe, ze szpitala dziecięcego przywieziono koce, z położniczego – poduszki. Nie wszędzie jednak poszło łatwo. – Do komitetu wojewódzkiego doniosę! To samowola! – krzyczał lekarz za doktorem Rodziewiczem wynoszącym poduszki z jednego ze szpitali.
"Witamy się i żegnamy bez podawania rąk"
Pierwsze izolatorium urządzono w Praczach Odrzańskich, a szpital obserwacyjny w internacie Technikum Budowy Silników na Psim Polu. Zamknięto ponadto trzy wrocławskie szpitale – resortowy przy Ołbińskiej, zakaźny przy Piwnej i miejski przy Rydygiera. Każdy z pacjentów i każdy członek personelu, łącznie ze sprzątaczkami i kucharkami, musieli zostać odizolowani od świata zewnętrznego. Choć w niektórych sytuacjach przymykano oczy. Dosłownie.
"Przed szpital Rydygiera przychodziła mała dziewczynka. Stawała pod oknem, zadzierała główkę i wołała: – Mamusiu, jeść! – Matka pracowała w kuchni. Zamknięta wraz z innymi, wystawiała na wezwanie dziecka rękę z garnuszkiem i łyżką. Dziewczynka wspinała się na palce i odbierała jedzenie. Po jakimś czasie garnek z brzęczącą łyżką wracał tą samą drogą. Dziewczynka odchodziła o zmierzchu do pustego domu. Nazajutrz znowu była przy oknie. Milicjanci mieli rozkaz, by nie dopuszczać nikogo z zewnątrz do kontaktu z zamkniętymi w szpitalu. Gdy dziecko wołało: – Mamusiu, jeść! – milicjanci odchodzili kawałek, udając, że nie widzą ani nie słyszą".
Jerzy Ambroziewicz, "Zaraza"
Szpital ten – jak podkreślał Ambroziewicz – "stanowił środek i dno ospowego piekła. W remontowanym budynku zamknięci byli ludzie, którzy widzieli umierających na ospę. Zamknięci z nikłą nadzieją na ocalenie. Stąd lekarze i chorzy uciekali po dachach i przez przejście do piwnicy, byle tylko się wyrwać z zatłoczonego szpitala, w którym zaraza mogła zbierać najobfitsze żniwo. Sześć dni czekali na kogoś, kto by zabrał z kostnicy ciało zmarłej na gruźlicę dziewczynki".
17 lipca rozpoczęto tworzenie kolejnego szpitala ospowego – w Szczodrem, w ośrodku leczenia żółtaczki, kilkanaście kilometrów na północny wschód od ogniska epidemii. Tego dnia władze sanitarne ogłosiły alarm i zdecydowały o rozpoczęciu akcji szczepień wszystkich mieszkańców stolicy Dolnego Śląska, choć zagrożenie czarną ospą wciąż utrzymywano w tajemnicy. Pierwszy lakoniczny komunikat potwierdzający, że na terenie miasta wykryto pięć przypadków podejrzeń zachorowania na ospę, podała 18 lipca "Gazeta Robotnicza" – lokalny, partyjny organ prasowy. Pierwsza wzmianka wskazująca między wierszami na ryzyko wystąpienia epidemii ukazała się w "Gazecie Robotniczej" dopiero tydzień po ogłoszeniu alarmu. "Prezydium [Rady Narodowej] wzywa do natychmiastowego zgłoszenia się w Miejskiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej (Składowa 1-5) wszystkie osoby, które kontaktowały się po oznaczonej dacie z następującymi osobami" – tu następowała lista nazwisk wrocławian, którzy już zachorowali bądź podejrzewano, że są zarażeni.
Chociaż gazety i radio skupiały się przede wszystkim na informowaniu o przygotowaniach do święta 22 Lipca, wrocławska ulica wrzała. Rozlewającej się po mieście epidemii nie dało się ukryć. Klamki na drzwiach urzędów, zakładów pracy, fabryk i budynków użyteczności publicznej owinięto na grubo bandażami nasączonymi chloraminą, substancją odkażającą o specyficznym ostrym zapachu, na słupach i murach pojawiły się plakaty z hasłem "Witamy się i żegnamy bez podawania rąk", a na szosach wjazdowych stanęły posterunki milicji sprawdzającej każde auto. Z miasta nie można było wydostać się bez okazania zaświadczenia o szczepieniu przeciwko ospie. Kasjerzy na dworcach odmawiali sprzedaży biletów podróżnym, którzy nie byli w stanie udowodnić, że zostali zaszczepieni, a taksówkarze nie wpuszczali takich pasażerów do taksówek. Czymś naturalnym stał się widok klientów podwijających na postojach rękawy i okazujących podejrzliwym kierowcom ślady po nakłuciu.
Taksówkarz, prostytutki i tajemniczy motorniczy
Podobnie czymś naturalnym były plotki ogarniające miasto. Zamknięte szpitale, ludzie wysyłani do izolatoriów, złowieszcze komunikaty prasowe z nazwiskami poszukiwanych osób i atmosfera zagrożenia, którą potęgowały milicyjne posterunki na rogatkach, wzmożone kontrole i ograniczenia w ruchu podróżnych – to wszystko sprawiało, że historie o epidemii zaczynały żyć własnym, ulicznym życiem. "Czarna Pani zabija we Wrocławiu" – takie hasło powtarzało się w rozmowach. Ludzie szeptali, że niezliczona ilość śmiertelnych ofiar czarnej ospy jest spopielana w specjalnych piecach, a tylko co poniektórzy opuszczają szpitale ospowe w trumnach. Plotkę tę podsycał widziany z oddali dym unoszący się nad szpitalem w Szczodrem. Nie pochodził co prawda z krematorium, a z dowiezionej specjalnej komory dezynfekcyjnej, jednak okoliczna ludność wiedziała swoje. Dym kojarzył się jednoznacznie i złowieszczo.
Pracownicy wrocławskiego sanepidu mieli ręce pełne roboty. Do nich należało nie tylko rozpoznawanie objawów zarażenia ospą i koordynowanie akcji rozsyłania pacjentów po szpitalach i izolatoriach. Musieli również zamieniać się w detektywów medycznych, tropiąc łańcuch powiązań między poszczególnymi przypadkami i wyszukując osoby będące potencjalnym źródłem nowych zakażeń. Jednym z przypadków, który przysporzył im niemało trudności, była sprawa ciężarnej pracownicy ze szpitala Rydygiera, przywieziona przez męża taksówką na ostry dyżur. Kobieta źle się czuła, krwawiła, jednak okazało się, że to nie problemy z ciążą, a zakażenie czarną ospą.
Niespodziewanie najważniejszym zadaniem, do którego skierowano niemal całe siły sanepidu, stało się odszukanie taksówkarza, który – jeśli złapał wirusa od pasażerki – sam jeden byłby w stanie rozwieźć chorobę po całym mieście. Wiadomo było jedynie, że nosił koszulę w kratę i prowadził samochód marki Warszawa. Dodatkową wskazówką, ale i problemem okazał się fakt, że zarażona ciężarna mieszkała obok domu schadzek, zakamuflowanego w zakładzie reparacji pończoch pod szyldem "Elektryczne podnoszenie oczek". Kiedy już wywieziono stamtąd wszystkie panie i rozpoczęto sprawdzanie ich kontaktów towarzyskich, stwierdzono ospę u motorniczego tramwaju linii 0 – linii okólnej, okrążającej centrum miasta i zbierającej pasażerów z Dworca Głównego oraz Dworca Nadodrze. Niemożliwe stało się nawet oszacowanie, z iloma osobami miał kontakt i ile mógł zarazić. Lekarze załamywali ręce. Sanitariuszom zwożącym pacjentów do izolatoriów też nie było łatwo. Wiele interwencji kończyło się przepychankami, padały wyzwiska pod adresem personelu karetek. Najwięcej chyba kłopotu sprawił bokser z wrocławskiego klubu Gwardia, który rzucił się z pięściami na milicjantów, kiedy sanitariusze w asyście patrolu próbowali zabrać do karetki jego pijaną matkę.
"Wrocław zdaje trudny egzamin"
Informacje o ospie prawdziwej panującej we Wrocławiu powoli przenikały poza rogatki miasta. Polska Kronika Filmowa materiał o epidemii pokazała dopiero 16 sierpnia. Nagranie zaczyna się od niepokojącej muzyki, na ekranie wyświetla się tytuł "Operacja VV", następnie pojawiają się milicyjne posterunki ustawione na szosach wjazdowych, a lektor zaczyna odczytywać komunikat jak z pola bitwy:
"Wrocław, ognisko ospy, otoczone wałem ochronnym szczepień. Od połowy lipca świadectwo szczepienia stało się najważniejszym dokumentem. Ścisła kontrola przy wjeździe i wyjeździe z miasta. W kasie nie sprzedadzą biletu, straż kolejowa nie wypuści. Variola vera, ospa prawdziwa, jedna z najstarszych i najgroźniejszych chorób zakaźnych. W tych ciężkich dniach Wrocław żyje i pracuje normalnie. Miastem rządzą lekarze, ostry dyżur dla całej służby zdrowia. Kilkudziesięciu lekarzy, pielęgniarek, salowych dobrowolnie odcięło się od świata. Zamknęli się z chorymi w szpitalu na Szczodrem, pracują dzień i noc w czasie tropikalnych upałów, w ochronnej odzieży, w maskach na twarzy. Żeby zapobiec szerzeniu się epidemii, trzeba było izolować wszystkich podejrzanych o jakąkolwiek styczność z chorymi. Trzy tygodnie kwarantanny, przerwa w normalnym życiu. Kompletna izolacja. Dowóz żywności z zachowaniem pełnej ostrożności. Nie wolno dotknąć żadnego przedmiotu z izolatorium. Jedyny kontakt ze światem – telefon. Wszędzie chloramina. Chloraminą zalane chodniki, przesycone chloraminą materace dezynfekują opony. Krzywa zachorowań spada, coraz więcej ludzi opuszcza izolatoria, ale walka z ospą jeszcze trwa. Wrocław zdaje trudny egzamin".
Polska Kronika Filmowa z 16 sierpnia 1963 roku
Poświęcenie białego personelu, przedstawianego tu jak wojenni bohaterowie, rzeczywiście zasługiwało na szacunek. – Lekarze, którzy u nas pracowali, byli bezbronni – podkreślał doktor Michał Sobków. – Jedyna obrona to maska, która przed niczym praktycznie nie chroni, rękawice i fartuch. To żadna obrona. Podziwiałem tych lekarzy, którzy czasem dobrowolnie zgłaszali się na dyżur, będąc świadomymi tego, że nie mają żadnej obrony, wchodzą w kontakt z ospą – podkreślał.
Było ich wielu. Doktor Michał Sobków przyjmujący chorych w pogotowiu, doktor Jerzy Rodziewicz kierujący sanepidem i doktor Bogumił Arendzikowski, który pierwszy stwierdził czarną ospę we Wrocławiu i jako konsultant, bez snu, pędził swoim włoskim motocyklem między szpitalami i po mieście, szukając nowych chorych. Tadeusz Hawling, który przyjmował do szpitala chorego oficera MSW, a potem wraz z lekarkami - Danutą Oleksin i Alicją Surowiec - przeniósł się do szpitala w Szczodrem, doktor Surowiec, która przerwała urlop i wróciła do Wrocławia, by następnie objąć kierownictwo placówki w Szczodrem. Pielęgniarki, sanitariusze, salowe – narażający swoje życie i zdrowie, opiekujący się pacjentami często tylko z bawełnianą maseczką zasłaniającą twarz.
Niewyspani, na granicy wytrzymałości organizmu. Doktor Arendzikowski miał wypadek, na szczęście niegroźny, kiedy warszawa, którą jechał, wyleciała z szosy, bo wycieńczony szofer zasnął za kierownicą. Hawling, Oleksin i Surowiec nie spali co trzecią noc, zmieniając się na dyżurach i praktycznie bez przerwy – w dzień i w nocy – przyjmując chorych, dla których wkrótce zabrakło łóżek. Wtedy zaczęto ich umieszczać w szpitalu polowym, w namiotach dowiezionych przez wojsko i porozstawianych w ogrodzie.
Pierwszą śmiertelną ofiarę czarnej ospy, kobietę, doktor Hawling zabrał ze Szczodrego 22 lipca, w najważniejsze PRL-owskie święto narodowe. Po ciało przyjechał z sanitariuszami.
"Na korytarzu zza parawanu wystawały spod prześcieradła sine stopy. Korytarz był wąski, parawan ustawiono na wprost drzwi wejściowych. Hawling stał przez chwilę na progu, zastanawiając się, jak zaoszczędzić tego widoku tym, których ze sobą przywiózł. Zrozumiał niebawem, że nie ukryje tego, czego nie zdołał zasłonić parawan. Stał i patrzył, jak wchodzącym rozszerzają się oczy i bledną twarze, a potem głowy odwracają się same w stronę drzwi. Obok parawanu stał kubek z chloraminą. Hawling w asyście salowych zabrał się do pracy, którą normalnie wykonują sanitariusze i noszowi. Ciało zmarłej, owinięte w prześcieradło i zlane słodkawym płynem, ułożył w trumnie i zasypał białymi płatkami chloraminy. Trumnę wstawiono na samochód. Gdy doktor zatrzasnął czarne drzwiczki, do samochodu zbliżyli się dwaj mężczyźni. Wsiedli do szoferki, skinęli rękami na pożegnanie i po chwili samochód ruszył w stronę bramy".
Jerzy Ambroziewicz, "Zaraza"
Szklanka wina i klaksony karetek
Już 26 lipca zabrakło miejsc w Szczodrem. Ostatnią przyjętą pacjentką była kobieta o imieniu Wanda, której narzeczony, zorientowawszy się, że jego ukochaną odwieziono do szpitala ospowego, zgłosił się do stacji sanepidu i skłamał, że ma objawy choroby. Tak bardzo chciał być przy narzeczonej. Tymczasem lekarz skierował go do kolejnej placówki, do Prząśnika. Mężczyzna wpadł w szał, zaczął się awanturować, przyznał się do mistyfikacji, ale było już za późno. Chociaż najpewniej był zdrowy, musiał zostać na kilkutygodniowej kwarantannie w innym szpitalu.
Atmosfera w przepełnionym szpitalu w Szczodrem nie była najlepsza. "Chorych paraliżowało przerażenie" – opisywał Ambroziewicz. "Byli przekonani, że ze Szczodrego już się nie wychodzi. Widzieli pogrzeby, wiedzieli, że wolne trumny czekają oparte o biały domek w rogu parku. Zamknięci w niewielkich pokojach, odizolowani od reszty zakazem wyjścia nawet na korytarz, przesiąknięci chloraminą i strachem, leżeli z oczami wbitymi w sufit. Poza lekarstwami trzeba było dać im wiarę w ozdrowienie, pomóc odrzucić czarne, rozpaczliwe myśli, wytrącić z przygnębienia i odsunąć histerię, która zaczęła się udzielać także personelowi". Dlatego lekarze wpadli na świetny w swej prostocie pomysł. Doktor Hawling zaproponował, by każdego pacjentowi, któremu do wyjścia zostało mniej niż 10 dni, każdego wieczoru częstować szklaneczką wina. Pomysł się spodobał, więc od razu zamówili dwie skrzynki. Wymyślili też, że wychodzących ze szpitala ozdrowieńców będą żegnać rykiem klaksonów karetek, aby w ten sposób pokazać wszystkim wokół – i pacjentom, i okolicznym mieszkańcom – że ospę można wyleczyć.
Ale mimo fatalnych nastrojów odcięci od świata zewnętrznego pacjenci w miarę możliwości próbowali zabić czas i szukali rozrywek. Grali w piłkę, w karty, wymyślali różne zabawy. W Szczodrem leżał zarażony od pielęgniarki Lusi noszowy ze szpitala Rydygiera, który wieczorami grał na harmonii chorym i lekarzom. Pensjonariusze izolatorium na Psim Polu ułożyli swój własny nieformalny hymn. Wkrótce podśpiewywał go cały Wrocław:
Na Psim Polu dość wesoło,
Dzieci kręcą się wokoło,
Zewsząd płynie radość, śpiew,
Czas nikomu się nie dłuży,
I tak płynie dzień za dniem.
Kwarantanna, kwarantanna,
Tam przyjemnie i wesoło płynie czas.
Za drutami kolczastymi,
Do kwarantanny na Psie Pole jedź choć raz,
Bo tam jesteśmy wciąż blisko nieba,
Gdzie szumią drzewa i zboża łan,
I cóż więcej do szczęścia trzeba,
Gdy dość jest chleba i kawy dzban...
Śmierć doktora Zawady
19 sierpnia sytuacja wydawała się już opanowana. Tego dnia zamknięto izolatorium w Praczach Odrzańskich. Zwalniały się miejsca w szpitalach, więcej osób wychodziło zdrowych, niż przyjmowano nowych z podejrzeniami zarażenia. Dwa tygodnie wcześniej, 5 sierpnia, wrocławska epidemia zabrała ostatnią ofiarę. Doktora Stefana Zawadę.
Jak pisał autor "Zarazy", tego dnia w szpitalu w Szczodrem płakali wszyscy. "Nie tylko doktor Surowcowa i doktor Oleksin, nie tylko siostra oddziałowa Jureczek, nie tylko posługaczka, która zostawiła sąsiadce na wsi dzieci i przyszła do Szczodrego na ciężką harówkę, ale płakał również Hawling. Każde z nich czuło potrzebę znalezienia jakiegoś kąta, w którym można by ukryć się przed innymi".
19 września 1963 roku ogłoszono, że epidemia czarnej ospy we Wrocławiu dobiegła końca. Uwolniono miasto z kleszczy kordonu sanitarnego, zniesiono posterunki milicyjne i kontrole na dworcach, zwolniono ostatnich pacjentów do domów.
Przed dwa miesiące na czarną ospę zachorowało w sumie 99 osób, a zmarło 7. Zaszczepiono ponad 8 milionów osób w całym kraju. Po to, by epidemia już się nie powtórzyła.
Nie powtórzyła się. Na razie.