Ostatnie dwa miesiące na Białorusi były wyjątkowe. Najpierw opozycja, zazwyczaj terroryzowana przez władze, zorganizowała w centrum stolicy nielegalną demonstrację i… nic się nie stało. Bez pałowania i aresztowań protestujący rozeszli się do domów. Potem do Mińska przyleciał sekretarz stanu USA - pierwszy tak ważny polityk zza oceanu, który odwiedził Łukaszenkę. Nie dość, że przyjaźnie obejmował "ostatniego dyktatora Europy", to jeszcze zaoferował mu pomoc. Ten z kolei aż trzykrotnie spotkał się w Rosji z Putinem. Oficjalny temat ich rozmów - pogłębienie współpracy i integracja obu państw. Ale eksperci biją na alarm. Co właściwie dzieje się za Bugiem? Czy sąsiad Polski rzeczywiście zniknie z map, a Putin będzie miał łatwiejszy dostęp do Warszawy?
- W naszych relacjach, w jakimś sensie, nastąpiła chwila prawdy – powiedział do zgromadzonych wokół siebie dziennikarzy wyraźnie strapiony Alaksandr Łukaszenka. Gospodarska wizyta w fabryce papieru na wschodzie kraju przebiegała zwyczajnie, dopóki reporterzy nie zapytali prezydenta o stosunki z Władimirem Putinem. Wówczas ten nieusuwalny dyktator, od ćwierć wieku rządzący Białorusią twardą ręką, nagle, w prowincjonalnym zakładzie pracy, uderzył w refleksyjny ton.
- Byliśmy architektami białorusko-rosyjskich stosunków. Czy powinniśmy więc je psuć pod koniec naszej kariery politycznej? Nie jesteśmy przecież wieczni. Co pozostawimy po sobie? Oto jest pytanie... - filozoficznie stwierdził Łukaszenko i znów przeszedł do bieżących spraw, ale już nie z taką werwą i charyzmą, do jakiej przyzwyczaił swoich podwładnych. Nic dziwnego - prezydent Białorusi od kilku miesięcy jest przyparty do muru przez rosyjskie władze i wygląda na to, że Moskwa tym razem nie zamierza mu odpuścić.
- Kreml stanął w obliczu problemu szukania innych sposobów wzmocnienia politycznej legitymacji Putina i rządzącej elity – tłumaczy w rozmowie z Magazynem TVN24 Marek Menkiszak z Ośrodka Studiów Wschodnich. - Biorąc pod uwagę, że w rosyjskim społeczeństwie nadal silna jest nostalgia za ZSRR, władze w Moskwie dostrzegły potencjał w symbolicznej "odbudowie" fragmentu dawnego imperium poprzez zacieśnienie integracji, czy też zjednoczenie z Białorusią.
To jest zdaniem Menkiszaka jedna z przyczyn, dla której największy kraj na świecie ostatnio bardziej zainteresował się skromną, "bratnią" republiką, słynącą głównie z produkcji ziemniaków. Pod koniec 2019 roku Alaksandr Grigoriewicz Łukaszenka dwukrotnie pojawił się w Rosji, by omówić szczegóły pogłębienia współpracy. Co konkretnie udało się wówczas ustalić i na czym ma polegać owa "integracja", pozostaje tajemnicą. O tym, dlaczego tak jest, mówi Andrzej Poczobut, autor książki "System Białoruś".
- Proces pertraktacji jest absolutnie nieprzejrzysty, bo część rozmów między Putinem a Łukaszenką odbywa się w cztery oczy i ich szczegóły nie są przekazywane opinii publicznej. Dlatego tak naprawdę nie wiemy o tym, co już zostało uzgodnione, a co dopiero będzie uzgadniane. Przecieki, najprawdopodobniej kontrolowane, do rosyjskich mediów, świadczą o tym, że batalia toczy się wokół powołania organów państwa związkowego, które będą miały szerokie pełnomocnictwa ograniczające niepodległość Rosji i Białorusi – mówi w rozmowie z Magazynem TVN24 Poczobut.
Trzecie spotkanie, przed którym prezydent Białorusi na konferencji prasowej mówił o "chwili prawdy", odbyło się w Soczi na początku lutego. Najważniejsze rozmowy toczyły się również za zamkniętymi drzwiami, ale śniadanie panowie zjedli w obecności dziennikarzy. Specyficzną atmosferę i powód do spekulacji zapewnił komentatorom Putin, zagajając Łukaszenkę:
- Kaszę rano pan jadł?
- Na wodzie? Nie - odparł zaskoczony Białorusin.
- Dlaczego? Jest pyszna. Proszę spróbować, spodoba się panu! - odpowiedział Putin ze szczerym uśmiechem, choć Łukaszenkę żart średnio rozbawił. Ponieważ kasza na wodzie nie należy do wykwintnych potraw, komentatorzy rosyjscy uznali, że wkrótce Mińsk będzie musiał - ze względu na oszczędności - przejść na ścisłą dietę.
Podczas przerwy w negocjacjach Putin i Łukaszenka zagrali w hokeja i to był jedyny moment, kiedy grali w jednej drużynie. Ale nawet na lodowej tafli to prezydent Rosji wystąpił z kapitańską opaską. Drużyna prezydentów wygrała swój mecz, ale to było ich ostatnie zwycięstwo tego dnia. Żaden z nich nie wyszedł do dziennikarzy po zakończonych pertraktacjach, co można odczytywać jako fiasko rozmów.
"Prezydenci ustalili w Soczi cenę gazu dla Białorusi na 2020 rok, ale nie ustalili ceny na rosyjską ropę. Strony porozumiały się, że dalsze konsultacje będą prowadzone na poziomie rządów i ministerstw" – ten suchy komunikat rosyjskiego wicepremiera Dmitrija Kozaka musiał dziennikarzom wystarczyć. Rozmowy stanęły w martwym punkcie.
Skąd w ogóle wziął się pomysł integracji? Jakie Kreml ma podstawy ku temu, żeby zaanektować swojego zachodniego sąsiada? I dlaczego Łukaszenka, choć tak kocha władzę, pokornie jeździ do Rosji i słucha złośliwości pod swoim adresem?
Straszenie zbirem
W Rosji Nowy Rok to najważniejsze, obok Dnia Zwycięstwa obchodzonego 9 maja, święto państwowe. Od Kaliningradu po Władywostok całe rodziny zasiadają przy stołach suto zastawionych - wódką, mięsem oraz sałatkami i zgodnie z tradycją oglądają noworoczne orędzie swojego przywódcy. Dzień 31 grudnia 1999 roku wielu postrzegało jako wyjątkowy - straszono pluskwą milenijną, przewidywano koniec świata. Ale po wybiciu północy okazało się, że tylko dla Rosjan zmiana daty na 2000 rok będzie się wiązać z realną zmianą.
- Drodzy Rosjanie, drodzy moi przyjaciele! Dzisiaj ostatni raz zwracam się do was z noworocznymi życzeniami. Ale to nie wszystko. Dzisiaj zwracam się do was w ogóle po raz ostatni jako prezydent Rosji - tymi słowami przemówił wówczas Borys Jelcyn. Stary, schorowany polityk chwilę później dodał, że do czasu wyborów pełniącym obowiązki głowy państwa zostanie premier Władimir Władimirowicz Putin. Mimo że dla większości była to wówczas postać niemal anonimowa, wiadomość przyjęto z nadzieją. Rosjanie mieli dosyć Jelcyna kompromitującego ich na arenie międzynarodowej i uznali to za nowy początek. Ale dla Alaksandra Łukaszenki to był koniec. Kres marzeń o rządzeniu największym krajem na świecie, który miał być częściową reinkarnacją ZSRR.
Łukaszenka swoje poparcie na Białorusi zbudował na nostalgii za Związkiem Radzieckim i deklaracjach przyjaźni z Kremlem. Były dyrektor sowchozu spod Mohylewa zdobywał coraz większą popularność nie tylko w swoim kraju, ale i w Rosji. Także samemu Jelcynowi podobał się młody, silny, jowialny polityk z wąsem, który bez kompleksów mówił, co myśli. Łukaszenka w przyjaźni i sojuszu ekonomicznym z Moskwą widział szansę nie tylko na poprawę bytu Białorusi, ale i na swoją karierę. Liczył na to, że to właśnie jego Jelcyn wskaże na swojego następcę. Tak powstała koncepcja ZBiR-u - Związku Białorusi i Rosji, który powstał w 1997 roku. Dwa lata później tę nazwę zmieniono i obaj przywódcy podpisali dokument powołujący tzw. Państwo Związkowe Rosji i Białorusi. W przyszłości miała być wspólna waluta, polityka celna, zagraniczna itd. Wówczas młody Łukaszenka nie zdawał sobie sprawy, że dwie dekady później ten podpis stanie się źródłem jego problemów.
Wąski margines swobody
Umowa o Państwie Związkowym przez lata była martwa, a Rosja i Białoruś żyły w szorstkiej przyjaźni. Mińsk, choć słabszy od Moskwy, prowadził niezależną, autonomiczną politykę. Ale jednocześnie z każdym rokiem pogłębiało się uzależnienie Łukaszenki od Kremla.
- Udzielone w ostatnich latach Białorusi przez Rosję kredyty przekraczają sumę 20 miliardów dolarów; część ważnych białoruskich aktywów gospodarczych, na przykład gazociągi i ropociągi, należą do podmiotów rosyjskich – wymienia Menkiszak. - Jeszcze większa jest zależność i integracja obu państw w sferze wojskowej. Obydwie armie ściśle współpracują, istnieje między innymi jednolity system obrony powietrznej. Kierownictwo białoruskiej armii i służb specjalnych składa się z oficerów szkolonych w Rosji i utrzymujących z rosyjskimi kolegami więzi towarzyskie. Lojalność większości z nich wobec władz w Mińsku stoi pod znakiem zapytania – przypomina ekspert.
Mimo zapewnień ze strony Łukaszenki o przyjaźni wobec Moskwy, prezydent Białorusi jest nielojalnym i nieprzewidywalnym sojusznikiem, co Rosja chętnie by zmieniła.
- Łukaszenka korzysta z bardzo wąskiego marginesu swobody w polityce zagranicznej i lubi przy tym podkreślać niezależność. Na przykład do tej pory nie uznał niepodległości Abchazji i Osetii Południowej, utrzymuje stosunki z Ukrainą, czasami demonstruje, że może się zbliżyć z Unią Europejską. Być może nowy wymiar integracji miałby jeszcze bardziej zawężać suwerenność Białorusi w tym względzie. Panowanie nad Białorusią to dla Moskwy nie tylko kwestia prestiżowa. Białoruś realizująca politykę Moskwy jest tu pożądana jako trwałe ogniwo – komentuje publicystka "Tygodnika Powszechnego" Anna Łabuszewska.
Rosyjscy komentatorzy niejednokrotnie zwracali uwagę, że najwyższa pora skończyć ze sponsorowaniem reżimu Łukaszenki tylko za uśmiechy i dobre słowo. Ten głos wybrzmiał szczególnie głośno w rosyjskich mediach po tym, jak prezydent Białorusi nie uznał niepodległości separatystycznych republik w Donbasie popieranych przez Rosję. Dlatego w grudniu 2018 roku, na spotkaniu w białoruskim Brześciu, ówczesny premier Rosji Dmitrij Medwiediew postawił Łukaszence ultimatum: albo pogłębiona integracja, albo koniec z tanim gazem, tanią ropą, koniec z otwartym rynkiem dla białoruskich towarów. Ponieważ Łukaszenka nie może wycofać się z założeń dokumentu, który własnoręcznie podpisał, od ponad roku w Mińsku i Moskwie pracują grupy robocze powołane do ustalenia warunków integracji, a władze obu państw spotykają się regularnie. Ale ponieważ negocjacje idą jak po grudzie, w ostatnim czasie Rosja coraz mocniej naciska na Białoruś. Na tyle mocniej, że zauważono to za oceanem.
Zakończył się okres chłodu
"Od dwóch dekad swoich rządów Władimir Putin próbuje odtworzyć władzę, jaką miała Moskwa nad byłymi republikami Związku Radzieckiego (...). Teraz, na podstawie umowy sprzed dwudziestu lat, próbuje przyłączyć do Rosji Białoruś, czyniąc z niej swoją prowincję" - takimi słowami na początku lutego dziennikarze "Washington Post" opisali rozmowy Mińska i Moskwy. O tym, że niejasne konszachty Putina i Łukaszenki zostały zauważone w Ameryce, świadczy najlepiej fakt, że w styczniu Białoruś odwiedził amerykański sekretarz stanu Mike Pompeo. To była pierwsza wizyta tak znaczącego przedstawiciela Waszyngtonu od 1994 roku, gdy w Mińsku gościł Bill Clinton. Ale wówczas Białorusią rządził jeszcze Stanisław Szuszkiewicz. Łukaszenka jeszcze nie gościł u siebie tak wysokiego rangą amerykańskiego urzędnika. I nie ukrywał w związku z tym dumy.
- Nie będę mówić, że Amerykanie to nasi wielcy przyjaciele. Jednak okres chłodu, kiedy patrzyliśmy na siebie przez otwór strzelniczy, przez mur z żelazobetonu, zakończył się. Pompeo powiedział mi: nie martw się, pomożemy Białorusi – mówił po spotkaniu Łukaszenka.
Sekretarz stanu USA rzeczywiście przyjaźnie traktował Łukaszenkę, ale nie zapomniał o tym, gdzie jest. Zaznaczył, że przed Białorusią jeszcze długa droga ku demokratyzacji i nie było mowy o zniesieniu sankcji, które w 2006 roku George W. Bush nałożył na postsowiecką republikę. Ale nie to było głównym punktem rozmów. Pompeo przyleciał do Europy, by pokazać, że Stanom Zjednoczonym nie są obojętne kolejne zmiany na mapie, jakich chce dokonać Putin.
- Rozlewanie się Rosji po terenie byłego ZSRR zawsze wzmacnia tendencje imperialne. Będzie na pewno zagrożeniem zarówno dla Ukrainy, jak i innych państw byłego Związku Radzieckiego – uważa Poczobut.
Jednocześnie Waszyngton zdaje sobie sprawę, że kluczem do stabilnej niepodległości Białorusi jest jej niezależność energetyczna, którą straciła na rzecz Rosji. Dlatego ze strony Pompeo padły w Mińsku konkretne deklaracje. - Nasi producenci są gotowi do zapewnienia wam 100 procent potrzebnego surowca po konkurencyjnych cenach. Jesteśmy największym producentem surowców energetycznych na świecie i jedyne, co trzeba zrobić, to zwrócić się do nas w tej sprawie – tłumaczył Łukaszence wysłannik Donalda Trumpa. Niedługo potem w podobnym tonie wypowiedział się ambasador USA na Litwie Robert S. Gilchrist. - Byłbym szczęśliwy, mogąc zobaczyć, jak przez litewski port w Kłajpedzie na Białoruś trafia amerykański gaz. Omawiałem już tę kwestię w Waszyngtonie - zapewniał w wywiadzie z litewską agencją informacyjną BNS.
Chociaż od słów do czynów daleka droga i przy zakupie surowców od USA pojawia się wiele znaków zapytania, to takie słowa są dla władz w Mińsku dobrym znakiem. Bo dywersyfikacja to teraz najważniejsze słowo w białoruskiej polityce zagranicznej. Żeby wydostać się ze śmiertelnego ucisku Putina, Łukaszenka musi szukać gazu, ropy i kredytów pod innymi adresami. Udało się mu już nawet sprowadzić pierwszą partię ropy z Norwegii, wśród dostawców wymieniane są między innymi Azerbejdżan czy Zjednoczone Emiraty Arabskie. Ale w jakich ilościach? Za jaką cenę? I jak ominąć fakt, że białoruskie rurociągi i tak kontroluje Kreml? Na te pytania wciąż nie ma odpowiedzi, a ekonomiczna pętla na szyi ostatniego dyktatora Europy zaciska się coraz mocniej.
Quo vadis Białorusi?
W grudniu kilkukrotnie na ulicach Mińska pojawiły się liczące kilkaset osób demonstracje przeciwko integracji z Rosją. Frekwencja nie powala na kolana, ale trzeba pamiętać, że na Białorusi od ponad dwóch dekad pacyfikuje się wszelkie przejawy społecznego nieposłuszeństwa. A raczej pacyfikowało, bo - ku zaskoczeniu obserwatorów - protestujących nie dotknęły żadne konsekwencje. Anna Łabuszewska wyjaśnia, skąd taka zmiana w zachowaniu nieprzejednanego dotąd satrapy: - Łukaszenka nie rozpędzał odbywających się w Mińsku demonstracji przeciwko pogłębianiu integracji z Rosją, to miała być jego karta przetargowa w rozmowach z Moskwą. Chciał w ten sposób powiedzieć: zobaczcie, ludzie nie chcą zacieśniania integracji, muszę ich słuchać.
Ale czy rzeczywiście rodacy Alaksandra Grigoriewicza nie chcą integracji? Białorusini i tak w większości mówią i myślą po rosyjsku. Oglądają rosyjską telewizję, słuchają rosyjskich piosenek, między państwami nie ma granicy, a loty z Mińska do Moskwy traktuje się jak krajowe. Gdyby integrację przeprowadzić po cichu, to większość Białorusinów może nawet by nie zauważyła, że ich kraj zniknął ze światowych map. Zdaniem Andrzeja Poczobuta za taki stan rzeczy jest odpowiedzialny sam Łukaszenka.
- Przez 25 lat swoich rządów budował "drugą Rosję" z rosyjskim językiem państwowym, Puszkinem i Lermontowem jako poetami narodowymi i rosyjskocentryczną wersją historii. Wykorzystując ten oręż, zmiażdżył narodową opozycję wewnątrz kraju. A teraz nagle plony jego zwycięstw zbiera ktoś inny – wyjaśnia.
"Ktoś inny" to oczywiście Władimir Putin, który ma jeszcze jeden konkretny cel, który pomoże mu zrealizować przyłączenie Białorusi. - W Rosji trwają kontredanse wokół konstytucji, Władimir Putin sam dla siebie szuka rozwiązania trudnego problemu sukcesji. W 2024 roku kończy się jego druga sześcioletnia kadencja, a według rosyjskiego prawa jedna osoba może być tylko dwa razy z rzędu prezydentem Rosji. Więc koncepcja Państwa Związkowego pojawia się też jako hipotetyczna możliwość stworzenia takiego stanowiska dla Putina, w którym liczba kadencji nie miałaby znaczenia – wyjaśnia Łabuszewska.
Załóżmy teoretycznie, że dochodzi do anszlusu Białorusi. Jaka wtedy przyszłość czeka samego Łukaszenkę? Jak twierdzi Andrzej Poczobut, niekoniecznie rysuje się ona w czarnych barwach: - Jeżeli obecnie Kreml jest w stanie tolerować samowładcę Czeczenii Ramzana Kadyrowa, który jest panem i władcą na swoim terenie, to dlaczego nie mógłby zaakceptować szczególnego statusu Alaksandra Łukaszenki?
Igor Sokołowski