- Khe, khe, khe – odchrząknął swoim zwyczajem Bronek Mazurek, uśmiechnął się, łypnął żywo czarnymi jak węgle oczami, pogładził się po bródce i białym, jak to u chłopów, odróżniającym się od reszty ogorzałej twarzy, czole i dokończył swój wywód: - Bo wicie, Pani, to nie Polska, ino Śpis.
Była końcówka lat 80., może początek 90. Siedzieliśmy u nas w chałupie, w Rzepiskach. Bronek przyszedł odwiedzić moją ciocio-babcię, a swoją sąsiadkę, Teresę, miastową, która kilka lat wcześniej przeniosła się na Spisz z rodzinnej Warszawy, żeby blisko swoich ukochanych Tatr spędzić emeryturę. Rozmowa dotyczyła szkoły w Rzepiskach. Zaczęła w niej uczyć nowa, ambitna nauczycielka. Nie miała złych zamiarów, tyle tylko, że pochodziła spoza regionu, kompletnie nie znała jego specyfiki. Rozpoczęła bardzo dziarską edukację patriotyczną swoich małych podopiecznych, a to nie do końca spodobało się części rodziców. Uważali się, jeśli nie za Słowaków, to za Spiszaków. Z polskim punktem widzenia na historię regionu nie zawsze im było po drodze i zbuntowali się przeciwko nowej "Pani".
Konflikt w szkole udało się załagodzić. Niedługo później nauczycielka wyszła za Spiszaka z Jurgowa, gdzie mieszka do dziś. Później, już w latach 90., moja ciocio-babcia kupowała od niej jajka.
Konflikt polsko-słowacki, czy raczej napięcie między Spiszakami a ich podhalańskimi sąsiadami, przez tych kilkadziesiąt lat, jakie dzielą nas od tamtych wydarzeń, też już bardzo zelżało. Podejrzliwość i nieufność zastąpiła współpraca. Możliwości, jakie otworzyła zmiana ustroju w 1989 roku, a następnie wejście Polski i Słowacji do Unii Europejskiej oraz otwarcie granic sprawiły, że wszystkim bardziej opłaca się żyć w zgodzie i razem robić interesy niż rywalizować, rozpamiętując dawne krzywdy. Spisz nadal jednak zachował swoją oddzielną, unikatową tożsamość.
Zapomniana historia zastawu
Mało kto z odwiedzających podtatrzańskie miejscowości turystów wie, że przejeżdżając most nad Białką, ten między rondem w Bukowinie Dolnej a Czarną Górą, przekracza bardzo ważną granicę, która przez setki lat była granicą państwową. Potocznie wszystko, co znajduje się u podnóża Tatr, nazywa się w Polsce Podhalem. Tymczasem Spisz, który zaczyna się właśnie za rzeką Białką, Podhalem nie jest i nigdy do niego nie należał.
Przez setki lat był prowincją węgierską. Rzeki Białka i Dunajec oddzielały Węgry od Królestwa Polskiego, a później, już po zaborach, austriacką Galicję od Węgier. Kiedy po I wojnie światowej rozpadło się cesarstwo Habsburgów i na jego gruzach powstawały państwa narodowe, Polska i Czechosłowacja zaczęły się spierać o to, do kogo Spisz ma należeć.
Czesi i Słowacy powoływali się na historyczne granice regionu, twierdząc, że wszystko, co należało niegdyś do Górnych Węgier, dziś powinno być Słowacją. Polacy odwoływali się do tak zwanego zastawu spiskiego.
Uczą o nim w szkołach, ale - poza Spiszakami i zawodowymi historykami - mało kto w Polsce tę wiedzę zapamiętał w dorosłym życiu, więc należy się Państwu kilka zdań wyjaśnienia.
Na początku XV wieku, po bitwie pod Grunwaldem i wygranej wojnie z Krzyżakami, król Władysław Jagiełło miał sporo wolnej gotówki, którą otrzymał od Zakonu w postaci kontrybucji wojennych. Tymczasem cesarz i jednocześnie król Węgier Zygmunt Luksemburski szykował się do wojny z Wenecją o wybrzeże dalmatyńskie. Potrzebował pieniędzy, które Jagiełło mu chętnie pożyczył, a w zastaw pożyczki otrzymał 13 miast spiskich.
Zwrot pieniędzy miał się odbyć na węgierskim zamku Dunajec w Niedzicy. Jeszcze niedawno zamek ten był jedynym szerzej znanym w Polsce spiskim zabytkiem. Do końca II wojny światowej należał do węgierskiej rodziny Salamonów. Potem został znacjonalizowany. Po kilku latach przeszedł w zarząd Stowarzyszenia Historyków Sztuki. W PRL-u wakacje w prowadzonym tam Domu Pracy Twórczej były dobrem rzadkim, ale bardzo poszukiwanym. Odpoczywał tam na przykład Tadeusz Kantor.
Pożyczka jednak nigdy nie została spłacona. Mimo że już sam Luksemburski, a później jego następcy wielokrotnie próbowali to zrobić, Kraków nie palił się przyjąć zwrotu. Łatwo wykalkulowano, że dochody z podatków od tych 13 zamożnych miast znacznie przewyższyły koszt pożyczki udzielonej cesarzowi. I tak, aż do I zaboru 13 miast spiskich pozostawało pod kontrolą Królestwa Polskiego. Utworzono z nich starostwo spiskie. Jego siedzibą była Lubowla, czyli dzisiejsza słowacka Stara Lubovna.
To na tamtejszym zamku ukryte zostały polskie klejnoty koronne w czasie słynnego potopu szwedzkiego. Pisze o tym Henryk Sienkiewicz. Dziś idealną kopię tamtych klejnotów można podziwiać w zamkowym muzeum. Zamówił ją i zapłacił za nią polski biznesmen – darczyńca z Sądecczyzny, a eksponują z radością słowackie władze muzeum, świadome, że taki artefakt przyciąga jeszcze więcej turystów z Polski. Nim jednak ta sielankowa wręcz współpraca stała się możliwa, Polacy i Słowacy przeszli długą drogę.
Ostatecznie wybuchły po I wojnie światowej spór o granice skończył się rozwiązaniem, które nikogo nie zadowoliło. Obradująca w belgijskim Spa międzynarodowa Rada Ambasadorów przyznała Polsce północny skrawek regionu, z 13 wsiami: Czarną Górą, Jurgowem, Rzepiskami, Łapszanką, Łapszami Wyżnimi, Łapszami Niżnymi, Kacwinem, Niedzicą razem z folwarkiem Falsztyn, Frydmanem, Krempachami, Nową Białą, Trybszem i Dursztynem. Obszar ten w żaden sposób nie pokrywał się z terenami dawnego zastawu spiskiego. Polscy działacze zaangażowani w spór liczyli na takie miasta jak piękna Spiska Sobota, z kościołem przyozdobionym ołtarzem mistrza Pawła z Lewoczy, który talentem rzeźbiarskim dorównywał Witowi Stwoszowi. Albo na Lubowlę z zamkiem, czy położone nieopodal uzdrowisko Drużbaki (po słowacku Rużbachy). Te jednak miejscowości wraz z całą resztą regionu przypadły Czechosłowacji.
Oba państwa starały się zmienić swój stan posiadania. Najpierw Polska jesienią 1938 roku zagarnęła dwie przygraniczne spiskie wsie, korzystając z tego, że osłabiona zaaranżowanym przez Hitlera układem monachijskim Czechosłowacja nie miała się jak przed tym obronić. Później, 1 września 1939 roku, słowaccy sojusznicy Hitlera przekroczyli w ślad za jego wojskiem naszą południową granicę i na okres II wojny światowej cały Spisz został zjednoczony pod panowaniem Słowacji. Po wojnie granica wróciła do ustaleń z roku 1920.
Jestem Europejcyk
Przez lata polski skrawek Spisza żył w cieniu Podhala. Spiszacy, oderwani od swoich centrów kulturowych, które pozostały pod drugiej stronie granicy, nie do końca umieli i chcieli się integrować z żyjącymi na drugim brzegu Białki Podhalanami.
- Kiedyśmy przyjeżdżali na targ w Nowym Targu, to się z nas śmiali – opowiadał mi pan Andrzej z Łapszanki.
Bar Halniaczek, który stał tam, gdzie dziś jest wypożyczalnia nart, przy rondzie w Dolnej Bukowinie, był miejscem spisko-podhalańskich konfrontacji. Nierzadko, po kilku głębszych, w ruch szły nie tylko obraźliwe komentarze, ale i pięści. Wesel, na których ktoś kogoś pobił albo dźgnął nożem, bo nie spodobało mu się, że Polka - jak nazywano na Spiszu wszystkie panny z miejscowości zza Białki - wychodzi za Spiszaka, albo Spiszaczka za Polaka, nawet trudno zliczyć.
Także władze PRL traktowały Spisz po macoszemu. Mimo że granice administracyjne nigdy nie pokrywały się z historycznymi i spiskie miejscowości należą do dwóch różnych gmin, a dziś nawet do dwóch różnych powiatów: tatrzańskiego i nowotarskiego, latami rozwój infrastruktury na Spiszu nie nadążał za tym w podhalańskich miejscowościach.
Kiedy w początku lat 80. zaczęliśmy z rodziną przyjeżdżać na Spisz, podhalańskie Białka i Bukowina Tatrzańska miały drogi asfaltowe i wiele sklepów. Do Rzepisk i Łapszanki dojeżdżało się polną drogą, był jeden prywatny sklep, który i tak później zamknęli, a wielogodzinne przerwy w dostawach prądu były na porządku dziennym. Wieś miała jeden telefon, właśnie u naszych sąsiadów Mazurków. Na połączenie czekało się godzinami.
Jedyną zaletą tej sytuacji było to, że czekając, ucinaliśmy sobie pogawędki w kuchni Mazurków z Hanką, żoną Bronka i z Dziadkami Mazurkami, którzy byli tak starzy, że pamiętali nie tylko słowackie rządy podczas II wojny światowej, ale nawet panowanie węgierskie.
Te kuchenne pogawędki bardzo zbliżyły Teresę do sąsiadów. Dużo się od nich dowiedziała i doskonale rozumiała, co stoi za Bronkowym "to nie Polska, ino Śpis". Jeszcze długo po śmierci nieodżałowanego Dziadka Mazurka powtarzała nam jego ulubione powiedzonko: - Przezyłek śtyry standary, śtyry wojska, śtyry piyniondze, ale jak się mnie wto pyto, jakiej jestem narodowości, odpowiadom, ze jestem Europejcyk.
Dziadek Mazurek przeżył całe swoje życie w Rzepiskach, na Grocholowym Potoku. Ale kiedy się urodził, wieś należała do Austro-Węgier, potem do II Rzeczpospolitej, później do Słowacji księdza Tiso, a na koniec do PRL. Nowej, demokratycznej Polski współpracującej z niepodległą Słowacja w ramach Unii Europejskiej już Dziadek Mazurek nie dożył. Jego żona, Babka Mazurkowa, załapała się jeszcze na nowe czasy. Nawet przez pewien czas pobierała słowacką emeryturę, bo swego czasu pracowała na Słowacji (umowy między komunistycznymi Polską i Czechosłowacją dawały miejscowej ludności taką możliwość), ale potem zrezygnowała, bo bardziej jej się opłacały polskie świadczenia.
Najpiękniejsza panorama Tatr
Prawdziwe znaczenie słów Dziadka Mazurka zrozumiałam dopiero po tym, jak Polska i Słowacja weszły do strefy Schengen i otworzyła się długo dzieląca niegdyś jeden spiski region granica. Lepiej poznałam wtedy spiskie perełki. Przepiękną Lewoczę ze średniowiecznym kościołem św. Jakuba, gdzie mieści się najwyższy w tej części Europy drewniany ołtarz, który również wyszedł z pracowni mistrza Pawła, malowniczy Kieżmark z zamkiem i mieszczańskimi kamieniczkami w centrum, Spiski Czwartek z unikatową kaplicą Zapolyów o cudnej urody witrażach. Przekonałam się, jak blisko z Rzepisk jest nie tylko do Budapesztu czy Wiednia, ale nawet na Istrię i do Wenecji.
Po zmianie ustroju i otwarciu granic polska, kiedyś zacofana i zmarginalizowana część Spisza, rozkwitła. Takie miejscowości jak Jurgów, z pięknym, drewnianym kościołkiem św. Sebastiana, Trybsz, gdzie mieści się jeszcze piękniejszy kościółek pod wezwaniem świętej Elżbiety, królowej Węgier, znany z siedemnastowiecznej polichromii, która uchodzi za najstarszy wizerunek Tatr, czy Frydman ze swoim kasztelem, tak opiewanym niegdyś przez romantycznego poetę Seweryna Goszczyńskiego w jego "Dzienniku podróży do Tatrów" i kościołem o renesansowej dzwonnicy, przestały być położone "na końcu świata", a znalazły się na turystycznych szlakach, tak Polaków, jak i Słowaków, Węgrów i Niemców.
Polski Spisz dziś jest - śmiało to mogę napisać - jednym z najciekawszych regionów naszego kraju. O jego wyjątkowości świadczy nie tylko unikalna historia (jest w końcu jedynym skrawkiem Węgier na naszym terytorium), ale i nadal dzika przyroda. Tu, inaczej niż na Podhalu, wciąż jest mnóstwo przestrzeni. Najcudniejszego widoku na Tatry nie psują (jeszcze?) kryte blachodachówką dachy pensjonatów. Spacerując tutejszymi szlakami, na przykład z Rzepisk do Kacwina, nad samą słowacką granicą, w cieniu ponad stuletnich jodeł i buków, czy z Przełęczy Łapszańskiej do Dursztyna, albo z Łapsz Niżnych na górę Żar, można przez wiele godzin nie spotkać nikogo poza traktorem wracającym z pola lub rodziną grabiącą siano.
Mam nadzieję, że Spisz potrafi wygrać to, że do obiegu turystycznego włączył się później niż sąsiednie Podhale. Że zacznie tu powstawać więcej kameralnych pensjonatów niż przypominających przemysłowe kombinaty molochów, jakie straszą w Białce czy Poroninie. Że utrzymają się atrakcyjne miniskanseny jak Dom Sołtysów w Jurgowie i Zagroda Karkoszów w Czarnej Górze. A nielicznym już właścicielom starych domów budowanych w spiskim stylu starczy determinacji, by utrzymać dach kryty gontem i nie wstawiać plastikowych okien. Raj na ziemi, jakim jest dziś Spisz, wtedy przetrwa. Ku korzyści ceprów i Spiszaków z dziada pradziada.