Lata 1918-1920, walka Polaków o odrodzenie Polski, to czas współdziałania śmiertelnych wydawałoby się antagonistów: Piłsudskiego i Dmowskiego. Dlaczego zatem oni mogli Niepodległość razem tworzyć, a my nie jesteśmy nawet w stanie Dnia Niepodległości razem obchodzić? Dlaczego chcemy się nawzajem unicestwić? Dla Magazynu TVN24 pisze Ludwik Dorn.
Zgodnie z nową, świecką tradycją przed Dniem Niepodległości zaroiło się od utyskiwań, że 11 Listopada nie łączy, ale dzieli Polaków, że nawet rocznicy odzyskania niepodległości nie jesteśmy w stanie wspólnie obchodzić. Rzeczywiście, w tym roku, tak jak i w poprzednich latach, wspólnych obchodów nie będzie; w Warszawie opozycja, tak jak rok temu, uczestniczyć będzie w pochodzie organizowanym przez Komitet Obrony Demokracji, swój marsz ma Koalicja Antyfaszystowska, która tradycyjnie jest przeciw środowiskom narodowym, które z kolei idą we własnym Marszu Niepodległości.
Najciekawsze jest jednak rozproszenie aktywności rocznicowej w ramach obozu władzy. Personifikacja jedności politycznej Rzeczpospolitej, prezydent Andrzej Duda udział w obchodach w stolicy zakończy po godzinie 13., a następnie przemieści się do Stalowej Woli, gdzie wieczorem weźmie udział w ognisku patriotycznym. Kierownictwo PiS w tym, tak jak w poprzednim roku, 11 Listopada będzie świętować w Krakowie. Obóz władzy ma bowiem z obchodami w Warszawie poważny problem: najważniejszym jego wydarzeniem jest Marsz Niepodległości organizowany przez narodowców, także tych bardzo skrajnych.
Nie po drodze z narodowcami
Jeśli spojrzeć na to politycznym okiem, przyjmując perspektywę kierownictwa PiS, to na powierzchni zjawisk wszystko jest w porządku: jest Bóg, Naród, Niepodległość i Chwała Bohaterom; jednakże, jeśli chodzi o istotę rzeczy, to wszystko jest nie w porządku, bowiem środowiska narodowe nie tylko nie są w żadnym stopniu kontrolowane przez PiS, ale stanowią dla tej partii potencjalną polityczną konkurencję. Jeśliby po południu czołówka PiS była w Warszawie i nie pojawiła się na marszu narodowców, to padałoby pytanie: a dlaczego, skoro jest on narodowy i niepodległościowy? Gdyby się pojawiła, to tańczyłaby do melodii granej nie przez swoją orkiestrę, a na to politycznie nie może sobie pozwolić. A jak obchodzi 11 Listopada poza Warszawą, to nie ma trudnego pytania, na które należałoby odpowiedzieć.
Obchody Święta Niepodległości »
O ile jednak rok temu prezes Jarosław Kaczyński przed południem składał kwiaty pod pomnikami twórców niepodległości w Warszawie, a do Krakowa przenosił się na popołudnie, to w tym ma być inaczej: obchody krakowskie rozpoczną się o godzinie 10. - mszą św. w Katedrze Wawelskiej. Pytanie, gdzie wtedy będzie czołówka PiS łącznie z premier oraz marszałkami Sejmu i Senatu: jeżeli w Krakowie razem z panem prezesem partii, to o 12. w Warszawie podczas zmiany warty przed Grobem Nieznanego Żołnierza prezydent będzie się musiał obejść jakimś wicepremierem i jakimiś wicemarszałkami oraz Donaldem Tuskiem, co będzie oznaczać danie publicznego wyrazu temu, że partia z pana prezydenta jest bardzo niezadowolona i postanowiła wyrządzić mu jawny despekt.
Dmowski z Piłsudskim jakoś mogli
To "rozbicie rocznicowe" sięgające nawet do wewnątrz obozu władzy stoi w jawnym kontraście z rocznicą, która jest obchodzona. Lata 1918-1920, walka Polaków o odrodzenie Polski to czas współdziałania śmiertelnych wydawałoby się antagonistów: Piłsudskiego i Dmowskiego, endecji i socjalistów. Dlaczego zatem oni mogli Niepodległość tworzyć razem, a my nie jesteśmy w stanie razem Dnia Niepodległości obchodzić?
Najczęściej formułowana odpowiedź ma charakter moralistyczno-patriotyczno-sentymentalny. Oni byli prawdziwymi patriotami, mężami stanu zdolnymi wznieść się w imię Polski nad partykularyzm swoich stronnictw, a nas reprezentują zapiekli politykierzy skupieni wyłącznie na interesach swoich partii i środowisk. Odrzucam tę banalną odpowiedź, która daje łatwą moralną satysfakcję: przyjemnie jest potępiać współczesnych, okładając ich postaciami historycznymi.
Wydaje mi się, że brutalna prawda jest inna: "ich" dzieliła przelana w bratobójczych walkach krew; "nas" dzielą rzucane w miękkich fotelach obelgi. "Oni" wiedzieli, że jeśli nie będą ze sobą współpracować, to nie będzie Niepodległej Polski, a zatem nie będzie też "ich" jako polskich polityków. "My" własne państwo mamy, a obrzucanie się obelgami jest jednym z użytecznych narzędzi, by władzę w tym państwie zdobyć. "Ich" ukształtowało straszliwe, a dziś zepchnięte w niepamięć doświadczenie rewolucji 1905-1907 roku; "nas" Solidarność lat 1980-1981, a następnie bezkrwawe odzyskanie niepodległości i zanik "podziału postkomunistycznego" wraz z polityczną marginalizacją Sojuszu Lewicy Demokratycznej.
Bratobójczy rozlew krwi
Zacznijmy od doświadczenia lat 1905-1907, które uformowało Piłsudskiego i Dmowskiego jako dojrzałych polityków świadomych wagi słów i czynów. Rewolucja 1905, w której nakładały się na siebie i stawały przeciw sobie postulaty narodowe, niepodległościowe i klasowe, ujawniła bowiem potencjał konfliktów zawarty w nowej strukturze społecznej, starć nie tylko między Polakami a władzą carską, ale przede wszystkim wewnątrz polskiego społeczeństwa. Okazało się też, że udział w tych starciach ma charakter masowy – liczba uczestników strajków i manifestacji w 1905 roku wielokrotnie przewyższała liczbę uczestników dziewiętnastowiecznych powstań narodowych.
Ponadto ostrość konfliktów społecznych i ich masowy charakter owocowały wprowadzeniem do arsenału działań politycznych brutalnej przemocy fizycznej. Tylko w Łodzi w 1906 roku liczba ofiar śmiertelnych walk bratobójczych między endekami a socjalistami przekroczyła 250; wydaje się, że więcej w tym czasie ludzi zginęło od kul, kastetów i noży, które Polak zwracał przeciw Polakowi, niż od kul i bagnetów carskiego wojska i policji. Jak w 1907 roku przyznawał sam Dmowski: "Przeciwko socjalizmowi wytężyliśmy wszystkie siły. Przyznać musimy, że w walce z socjalistami zmuszeni byliśmy przelać krew bratnią!".
I Piłsudski, i Dmowski dowiedzieli się także w 1905 roku, że w warunkach rewolucji z udziałem wielkich mas ludzkich hasła niepodległości Polski bądź odrodzenia narodowego tracą swoją oczywistość. Znakomicie opisał to Władysław Reymont w cyklu reporterskich notatek "Z konstytucyjnych dni", gdy po ogłoszeniu przez Mikołaja II manifestu konstytucyjnego w październiku 1905 roku władza carska zniknęła z warszawskich ulic.
"Chaos wszędzie i we wszystkim najzupełniejszy. Na każdej prawie ulicy już mowy, partyjne sztandary i śpiewy"; "jak w czarodziejskim kalejdoskopie zmieniają się obrazy, sceny, ludzie, znaki bojowe [...]". Na Złotej jakiś wiecowy mówca krzyczy: "Precz z Polską! Śmierć burżujom! Śmierć katom!". Tłum jak zahipnotyzowany krzyczy: "Śmierć!". Wtem z ulicy tuż obok dobiega "Warszawianka", wyłania się pochód pod sztandarami narodowymi. Tłum rzuca się w jego stronę i zaczyna krzyczeć: "Niech żyje Polska!".
Rok później doświadczenie 1905 roku opisał Reymont w alegorycznej opowieści "Cmentarzysko", w której rewolucja zaczyna się od wielkiego strajku przeciw bogaczom, by nabrać własnej autodestrukcyjnej dynamiki: "[...] zaczęły się rwać wszystkie wiązadła życia. I wszystkich ludzi ogarnęło jakby szaleństwo. Miasto przemówiło głosem huraganów. Życie wzburzyło się do dna, rozwalało prawieczne pęta i oszalałe własną potęgą, szamotało się wśród grzmotów, błyskawic i śmierci [...]. Zaczął się stawać na jawie przerażający sen apokalipsy".
„Wam kury szczać prowadzać”
Powróćmy do 11 listopada 1918 roku. To nie tylko data pojawienia się Piłsudskiego w Warszawie i rozbrajania żołnierzy niemieckich, ale dzień wielkiej "gwiaździstej" manifestacji i strajku generalnego zorganizowanego przez PPS na znak poparcia dla czysto socjalistycznego rządu Ignacego Daszyńskiego powołanego 7 listopada w Lublinie. Politycznie było to wymierzone w prawicę – endecję i środowiska konserwatywne. Reakcja Piłsudskiego na te wydarzenia była znamienna: gdy delegacja PPS usiłuje mu tego dnia wręczyć czerwony sztandar, Piłsudski odmawia jego przyjęcia, stwierdzając, że "ma obowiązek działać w imieniu całego narodu".
Następnego dnia przybywa do Warszawy Ignacy Daszyński wraz z częścią ministrów i składa na ręce Piłsudskiego dymisję, która zostaje przyjęta. Jednocześnie Piłsudski nie powierza nikomu misji sformowania nowego rządu. Tego samego dnia, wedle apokryficznej anegdoty krążącej w środowisku legionowym, niesłychanie ostro traktuje Edwarda Rydza-Śmigłego, który w socjalistycznym rządzie objął stanowisko ministra wojny. To wtedy miały paść słowa: "Wam kury szczać prowadzać, a nie politykę robić". Piłsudskiemu chodziło o to, że obecność Rydza-Śmigłego, jednego z jego najbliższych współpracowników i komendanta Polskiej Organizacji Wojskowej, przyklejała Piłsudskiego do "socjałów" i wiązała mu politycznie ręce.
13 listopada Polska nie ma centralnej władzy politycznej, czyli naczelnika państwa i rządu. Dlatego w tym dniu socjaliści organizują 50-tysięczną manifestację, a czerwony sztandar, który odrzucił Piłsudski, Daszyński zatyka na Zamku Królewskim.
14 listopada rozwiązuje się Rada Regencyjna (quasi-państwowy organ stworzony na mocy decyzji niemieckich i austriackich władz okupacyjnych w Królestwie Kongresowym w 1917 roku), powierzając jednocześnie Piłsudskiemu całość wojskowej i politycznej władzy zwierzchniej. Piłsudski ma rozwiązane ręce i misję stworzenia nowego rządu powierza… Daszyńskiemu. Jednocześnie w dekrecie zawiera uspokajający komunikat skierowany do endecji i środowisk konserwatywnych: "licząc się z potężnemi prądami zwyciężającemi dzisiaj na Zachodzie i Wschodzie Europy, zdecydowałem się zamianować prezydentem gabinetu posła Ignacego Daszyńskiego, którego długoletnia praca patrjotyczna i społeczna daje mi gwarancję, że zdoła w zgodnej współpracy wszystkiemi żywiołami przyczynić się do budowy dźwigającej się z gruzów Ojczyzny”.
Mówiąc wprost: mianuję socjała, bo taki teraz mamy klimat, ale stawiam mu warunek porozumienia się z wami. Endecy komunikat zrozumieli i z Daszyńskim się nie porozumieli, co zaowocowało jego dymisją 17 listopada i powierzeniem kierownictwa sformowanego rządu także socjaliście – Jędrzejowi Moraczewskiemu.
Negocjujmy
Niby jednego socjała zastąpił drugi socjał, ale i dla Piłsudskiego, i dla endecji różnica była zasadnicza. Daszyński uznawał autorytet Piłsudskiego, ale piłsudczykiem nie był, natomiast Moraczewski był socjalistą, ale w pierwszym rzędzie był piłsudczykiem. Dla Daszyńskiego stanowisko Piłsudskiego bardzo się liczyło, dla Moraczewskiego – było rozkazem. Piłsudski wysyłał w ten sposób komunikat do prawicy – to jest premier przejściowy, jak każę, to ustąpi. Negocjujmy.
Odpowiedź Romana Dmowskiego jest pozytywna. 23 listopada odbywa się posiedzenie Komitetu Narodowego Polskiego, stworzonej przez Dmowskiego instytucji, która została dyplomatycznie uznana przez Aliantów za namiastkę rządu polskiego i reprezentowała interesy tworzącej się Polski podczas negocjacji w Wersalu. Dmowski łamie opór radykałów w obozie endecji, którzy chcieli podjąć akcję obalenia rządu Moraczewskiego siłą, i doprowadza do wysłania do Warszawy Stanisława Grabskiego na rozmowy z Józefem Piłsudskim o powołaniu wspólnego, kompromisowego rządu. Napisana przez Dmowskiego i zatwierdzona przez KNP instrukcja dla Grabskiego zawierała dwa kluczowe punkty, które wyznaczyły na co najmniej dwa lata strategię polityczną endecji:
"1) instruowanie żywiołów nam przyjaznych w kraju, przez wykazanie im trudnego położenia sprawy polskiej przed kongresem wobec Aliantów i konieczności utworzenia drogą kompromisu choćby chwilowego, jednolitego frontu na zewnątrz;
2) wejście w kontakt z żywiołami lewicowymi i przedstawienie im, że dzisiaj wszelki rozłam stanowi dla sprawy polskiej przegraną. Wobec tego, jak również mając na względzie, że grozi nam dzisiaj na wewnątrz wojna domowa lub bolszewizm, zgadzamy się na kompromis i nawet na zachowanie władzy przez żywioły lewicowe, aż do chwili zwołania sejmu regularnego i przesądzenia sprawy polskiej na kongresie pokojowym".
Innymi słowy: pacyfikować swoich, żeby się do samodzielnej władzy nie rwali i dogadać się z "socjałami", a zwłaszcza z Piłsudskim.
Obawa, by Polski nie zarżnęli
W późniejszych listach do swoich współpracowników w Polsce Dmowski wielokrotnie wyjaśniał motywy tej taktyki. Zasadniczym była obawa, że Polacy rodzącą się wolną Polskę "zarżną". Przy czym Dmowskiemu nie chodziło o Polaków w ogóle, jakieś wydumane "polskie piekło". Nie, on żył w strachu, że Polskę zarżnie kierowana przez niego Narodowa Demokracja albo też Józef Piłsudski, z którym się spierał i z którym współpracował.
W liście do Zygmunta Wasilewskiego z 1920 roku, tłumacząc swoją taktykę współpracy z Piłsudskim i zablokowania zamiarów większości kierownictwa endecji, by samemu utworzyć rząd na przełomie 1918/1919 roku, pisał: "Byli nawet tacy, co mówili i mówią: niech Dmowski stworzy rząd silny. Otóż, na pewno, gdybyśmy rząd stworzyli – przypuśćmy ze mną na czele – byśmy porządnie Polskę zarżnęli". Zauważał, że endecja jest znienawidzona przez "żywioły rewolucyjne", "bolszewików moskiewskich", Żydów i Niemców. "Słowem mielibyśmy walkę na wszystkie fronty. (…) Przegralibyśmy ją z kretesem, a z nami Polska by przegrała".
Dmowskiemu udało się powstrzymać współpracowników przed "zarżnięciem Polski", ale nadal obawiał się, że może to uczynić Piłsudski. W liście do Stanisława Grabskiego z marca 1919 roku Dmowski zawarł bardzo krytyczną, niesprawiedliwą i przepojoną polityczną niechęcią charakterystykę Piłsudskiego i zwierzył się z obawy, że "Piłsudski śni o dyktaturze wojskowej, o roli Napoleona wypływającego na fali rewolucji".
"Taki człowiek – pisał dalej Dmowski - podniecany przez swoich współkonspiaratorów, łakomych na władzę, łatwo gotów pokusić się o zamach na sejm. Zamach taki, moim zdaniem, skazany jest na fiasco w tym znaczeniu, że Polską rządzić bez poparcia narodu nikt nie jest w stanie. Nam wszakże musi chodzić nie o to, żeby podobny zamach spotkał się z niepowodzeniem, ale o to, żeby zamachu nie było. Sama próba takiego zamachu może Polskę zarżnąć…".
List ten można interpretować dwojako: albo Dmowski rzeczywiście obawiał się ze strony Piłsudskiego zamachu stanu i przestrzegał krajowych współpracowników, by Naczelnika Państwa nie przyciskali do ściany, albo tylko swoich współpracowników Piłsudskim straszył, by powstrzymać ich przed próbą samodzielnego stworzenia rządu przeciw Piłsudskiemu.
Nieudany pucz i przyspieszenie rozmów
Powołanie dyspozycyjnego wobec Piłsudskiego rządu Moraczewskiego umożliwiło negocjacje. Proces ten przyspieszyło wydarzenie nieoczekiwane – poroniony pucz pułkownika Mariana Januszajtisa (noc z 4 na 5 stycznia 1919 roku) zorganizowany bez wiedzy kierownictwa endecji, ale przez oficerów i polityków o orientacji prawicowej. Spiskowcom nie udało się aresztować Piłsudskiego (lojalni wobec niego pracownicy zamknęli ich na klucz w jednym z pokojów w Belwederze), ale wzięli do niewoli premiera i ministra spraw wewnętrznych. O porażce puczu przesądziła postawa generała Szeptyckiego, który zwrócił się przeciw spiskowcom. Choć kierownictwo polityczne puczu (płk Januszajtis, książę Eustachy Sapieha) nie koordynowało swojej akcji z siłami prawicowymi, zasadnicze zastrzeżenia wobec polityki rządu socjalistycznego były w tych środowiskach powszechne i narastały. Chyba najważniejszym punktem sporu było tworzenie państwowej formacji policyjnej – Milicji Ludowej – na bazie bojówek PPS i PSL "Wyzwolenie". Milicja Ludowa niejednokrotnie opowiadała się po stronie strajkujących robotników i robotników rolnych. Prawica uważała, że lewica przy pomocy podporządkowanej sobie politycznie milicji dąży do zagarnięcia pełni władzy i rewolucji.
Reakcją Piłsudskiego na pucz Januszajtisa było jego zbagatelizowanie. Spiskowców zwymyślał, nikomu włos z głowy nie spadł, a książę Sapieha po pół roku został ambasadorem Polski w Londynie. Piłsudski nie miał innego wyjścia: gdyby spiskowców przykładnie rozstrzelał, doprowadziłoby to do zerwania rozmów z endecją. Aby jednak prawicy się w głowie nie poprzewracało, Piłsudski i rząd zdecydowali się na inną formę odwetu. Ponieważ ze spiskowcami współdziałała część parapolicyjnej formacji endeckiej - Straż Narodowa, to po puczu została ona rozbrojona i rozwiązana.
Gabinet Paderewskiego
Nieudany zamach stanu był jednakże dzwonkiem alarmowym, że okres politycznego zawieszenia z czysto socjalistycznym rządem i premierem przejściowym nie może być kontynuowany: 16 stycznia został utworzony kompromisowy rząd Ignacego Paderewskiego, gabinet złożony w większości z bezpartyjnych, jak sam premier, ministrów, ale wśród ministrów partyjnych prawica miała w nim wyraźną przewagę nad lewicą (5 do 2). Wziąwszy pod uwagę umiarkowane oczekiwania endecji, dostała ona więcej, niż się spodziewała. Wraz z powołaniem rządu Paderewskiego zakończył się etap tworzenia trwałej i szerokiej bazy politycznej dla władzy wykonawczej w odradzającej się Polsce.
Poszło szybko i gładko. Byłoby to niemożliwe, gdyby i Dmowski, i Piłsudski nie byli nastawieni na zawarcie porozumienia. Przy wszystkich dzielących ich różnicach jedno mieli wspólne: w Polsce nie może dojść do rewolucji, bo jeśli do niej dojdzie, to Polski jako wspólnoty politycznej nie będzie. Na Wschodzie widzieli bolszewizującą się, pogrążoną w wojnie domowej Rosję. Na Zachodzie w listopadzie doszło do rewolucji w Niemczech. Piłsudski i Dmowski wiedzieli, że Niemcy i Rosja przeżyją swoje rewolucje, bo mają już istniejące państwa, które przetrwają i odzyskają siłę. Polska, która pogrążyłaby się w rewolucji i walkach bratobójczych, po prostu by się jako państwo nie narodziła.
Sądzę, że na listopad 1918 roku obaj patrzyli przez pryzmat rewolucji lat 1905-1907 w Królestwie Kongresowym, kiedy oni sami i ich stronnictwa zetknęli się z nowym wymiarem polityki: otwartym konfliktem klasowym, masowym charakterem działań politycznych i związaniem ich z brutalną przemocą fizyczną w formie nie tylko walki z caratem, ale przede wszystkim starć bratobójczych.
Oszołomy kontra zdrajcy
Po takich doświadczeniach Piłsudski i Dmowski zdawali sobie sprawę, że bez porozumienia między nimi, bez politycznego kompromisu między endekami i socjalistami na bezpaństwowych ziemiach polskich nie narodzi się Polska Niepodległa, lecz jawą stanie się przerażający sen apokalipsy. A potem na te ziemie wkroczą obcy i zaprowadzą swoje porządki.
Formacyjne doświadczenie polityków odgrywających obecnie w Polsce pierwszoplanowe role było radykalnie odmienne. Doświadczenie pierwszej Solidarności miało wybitnie jednościowy charakter: po jednej stronie była komunistyczna władza, po drugiej zorganizowany w 10-milionowy związek zawodowy naród. Zasadniczy konflikt między nimi uchylał pytanie o polityczny potencjał innych konfliktów społecznych. "Podział postkomunistyczny" był intensywnie obecny później, przynajmniej przez pierwszych 16 lat III Rzeczpospolitej. Partie zaliczały się z jednej strony do tych o genezie "solidarnościowej" czy "demokratycznej", z drugiej zaś do sił postkomunistycznych.
Jednak marginalizacja SLD po wyborach 2005 roku zachwiała tym porządkiem i postawiała na porządku dnia jedno nowe pytanie oraz jedną pokusę.
Pytanie było następujące: skoro z powodu zaniku jednej ze stron podziału zniknął sam "podział postkomunistyczny", to dlaczego politycznie pozostajemy podzieleni i to wydaje się, że bardziej niż parę lat temu? Po zaniku "podziału postkomunistycznego" tak PO, jak i PiS nie uznawały prawomocności swojego istnienia. Podział "postkomunistyczny" miał sens i dawał się opisać w kategoriach politycznych i historycznych. Podział PO-PiS nie poddawał się takiemu opisowi, dlatego sięgnięto po narzędzia intelektualnej lub moralnej dezawuacji, by opisać przeciwnika jako nie równorzędnego, ale gorszego.
Okazało się zatem, że po jednej ze stron są ludzie wyprani z patriotyzmu lub zgoła zdradzieccy, obsługujący politycznie Polskę jako "kondominium rosyjsko-niemieckie", a po drugiej "oszołomy", ludzie anachroniczni, "dinozaury" nierozumiejące nowoczesności i Europy.
Pokusa natomiast, którą zrodziła marginalizacja SLD, przedstawiała się następująco: skoro w wyniku demokratycznych wyborów zniknęła postkomunistyczna lewica, formacja potężna, wydałoby się mocno zakorzeniona w społeczeństwie, to dlaczego by nie spróbować unicestwić w ten sposób naszych przeciwników? A niby czemu miałoby się nam to zbożne dzieło nie udać? W ten sposób obie strony sporu składają swoim działaczom całkowicie niemożliwą do realizacji obietnicę: to my będziemy siłą trwale dominującą, a resztę zepchniemy na margines.
Musimy jeszcze poczekać
Jeśli z listopada 1918 roku, z dziedzictwa Dmowskiego i Piłsudskiego płynie dziś do nas jakieś aktualne przesłanie, to nie dotyczy ono jakiegoś szczególnego natężenia uczuć patriotycznych, lecz chłodnej kalkulacji, że dla utrzymania i rozwoju naszej wspólnoty politycznej przeciwnik polityczny może się okazać niezbędny, dlatego należy uznać jego równorzędność i polityczną równoprawność. Nie jest to przesłanie, które może zostać przyjęte przez pokolenie Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego (i także moje). Trzeba zaczekać na pokolenie następne - to, które boleśnie uwiera podział polityczny ukształtowany w latach 2006-2010 i które czeka na okazję, by się z niego wyrwać. Z czego wynika, że 100. rocznicę Dnia Niepodległości będziemy obchodzić równie podzieleni jak 99., a na naprawdę wspólne obchody przyjdzie nam jeszcze sporo lat poczekać.