Wokół panował mrok. Zmęczeni pasażerowie spali w fotelach. Skład mknął po torach, gdy nagle maszynista zobaczył dwa słupy światła naprzeciw siebie. Wiedział, co to oznacza. Zaciągnął hamulec i wybiegł z kabiny. Potem był już tylko huk i śmierć. Zginęło 67 osób, a 64 zostały ranne. To była największa katastrofa kolejowa w historii Polski.
Las pod Otłoczynem (woj. kujawsko-pomorskie) od 37 lat przeszywa gwizd za każdym razem, gdy przejeżdża tamtędy pociąg. Tak kolejarze oddają cześć ofiarom straszliwego wypadku, jaki wydarzył się w tym miejscu 19 sierpnia 1980 roku. Tragedię upamiętnia też pomnik. Głaz z tabliczką postawiły władze PRL. Drewniany krzyż - parafianie z Otłoczyna. Później ułożyli jeszcze fragment torów z murem oporowym, na którym zawieszono tabliczkę z cytatem z Księgi Mądrości:
Zdało się oczom głupich, że pomarli, zejście ich poczytano za nieszczęście i odejście od nas za unicestwienie, a oni trwają w pokoju. Choć nawet w ludzkim rozumieniu doznali kaźni, nadzieja ich pełna jest nieśmiertelności.
W sobotę znów zapalą tu znicze, by upamiętnić ofiary tragedii sprzed 37 lat.
Oni już wiedzieli
O godz. 4.18 z Torunia wyruszył pociąg do Łodzi Kaliskiej. Miał 41 minut opóźnienia, w związku z doczepianiem w Toruniu dwóch kuszetek, pełnych dzieci powracających z kolonii, odczepionych z pociągu jadącego z Kołobrzegu.
Dwie minuty później z Otłoczyna wyjechał skład towarowy z 16 pustymi wagonami. Maszynista musiał być zniecierpliwiony - spędził w tym miejscu ponad dwie godziny, oczekując na sygnał zezwalający na jazdę.
Wyjeżdżając, "siłowo" przestawił zwrotnicę. Ten fakt odnotowały urządzenia w nastawni. Pełniąca tam służbę Zofia Wróblewska natychmiast poinformowała dyżurnego ruchu. Ten od razu zadzwonił do dyżurnej ruchu w Brzozie Toruńskiej.
Trzeba zatrzymać pociąg. Chorągiewką, trąbką albo rozkładając spłonki na torach.
Gdy to mówi, pociąg osobowy właśnie przejeżdża koło jej posterunku i mknie w kierunku Otłoczyna. W 1980 roku nie było łączności z kabinami maszynistów. Już nic nie mogli zrobić. Wiedzieli, co to oznacza...
Reflektory
Większość pasażerów pociągu osobowego spała, nieświadoma tego, co zaraz się stanie. Za oknami panowała ciemność. Do wschodu słońca brakowało jeszcze godziny. Na zewnątrz było chłodno, jak na sierpień - termometry pokazywały jedynie 11 kresek powyżej zera. Nad torami unosiła się lekka mgła. Nagle oczom maszynisty ukazały się dwa rozmyte słupy światła.
Normalna sprawa - po prostu jadący z przeciwka pociąg. Dopiero gdy ten się zbliżył, spostrzegł, że jedzie tym samym torem. W tym momencie oba pociągi dzieliło 150 metrów. I osiem sekund. Za mało, by się zatrzymać. Zaciągnął hamulce i uciekł na korytarz.
Maszynista składu towarowego prawdopodobnie szybciej zorientował się, co się święci, bo zwolnił do 33 km na godzinę. Osobowy pędził 85 km na godzinę. Każdy ważył około 300 ton. Był 19 sierpnia 1980 roku, godzina 4.35.
Na ratunek
Ciszę lasu zakłóciło potężne uderzenie. Potem wycie syren.
Nim ekipy ratunkowe zostały powiadomione i dotarły na miejsce, pomoc rannym nieśli ci, którzy z wypadku wyszli bez szwanku. - Ktoś zawołał, że od strony Torunia nadjeżdża drugi pociąg i grozi uderzenie z drugiej strony. Jakiś mężczyzna wyszedł przez okno i rozpalił ognisko na torach, by uprzedzić nadjeżdżający pociąg - wspominała w filmie dokumentalnym "Tor" jedna z pasażerek, Jadwiga Burdziak.
Kilkanaście minut później ciemność rozświetlały już niebieskie światła migających kogutów. Na miejsce dotarły pierwsze karetki, milicja i wozy strażackie.
- Byłem pierwszym lekarzem, który był na miejscu wypadku, ponieważ dostaliśmy telefon od kierowcy, który jechał tą szosą i usłyszał huk, a później wołanie o pomoc. Zatrzymał się, zorientował i zadzwonił do pogotowia kolejowego. Ja miałem wtedy akurat dyżur. To była 4.30, tak mniej więcej, no i pojechaliśmy... Zdawałem sobie sprawę, że będzie to wyglądało tragicznie, w końcu zderzenie czołowe... - mówił w rozmowie z rmf24.pl w 2012 roku doktor Janusz Cetler.
Takiej skali jednak się nie spodziewali. Zmiażdżone i poprzewracane wagony. Porozrywane ciała i rzeka krwi. Jęki, krzyki, lament, płacz dzieci i śmierć, morze śmierci...
Ludzi i sprzętu było za mało
- Zaczęliśmy wzywać następne karetki, żeby przyjeżdżali skąd się da: miejskie pogotowie, wojskowe, z Ciechocinka, z Włocławka, z najbliższych miast - tłumaczył w rmf24.pl.
I zaczęły się zjeżdżać. Reanimacyjne nysy. Duże fiaty sanitarki. A w nich kiepskie wyposażenie.
Podobnie u strażaków. - Nie mieliśmy nawet rękawic. Nosiliśmy tych ludzi, nosiliśmy rannych. Nikt na to nie zwracał uwagi i nie patrzył na to, że może się skaleczyć - mówił TVN24 Wiesław Popławski, strażak, uczestnik akcji ratunkowej. Do dziś ma ten obrazek przed oczyma. - Słyszę jęki i krzyki tych ludzi - mówi.
Na miejscu pracowało ledwie 30 strażaków. Zawodowi i zakładowi z Elany, Towimoru i Apatora. Ci ostatni przywieźli piły do cięcia metalu i palniki. Niepotrzebnie. Dowódcy akcji zakazali używania mechanicznych urządzeń do cięcia blach - z lokomotyw wyciekł bowiem olej napędowy i iskra mogłaby doprowadzić do wybuchu.
- Mieliśmy ze cztery plecakowe zestawy do cięcia metalu, które nadawały się wyłącznie do cięcia cienkich blach, a nie masywnych części wagonów. Ściągnąłem z Inowrocławia jednostki z podnośnikami pneumatycznymi. To były takie poduszki, które były w stanie podnieść 15 ton, wagon ważył jednak 50 ton... Mieliśmy również jedną spalinową piłę tarczową. Używanie tego nie miało jednak sensu, bo co my mogliśmy tym zrobić takiemu kolosowi? Tam były wagony spiętrzone jeden na drugim. Wolałem, żeby moi ludzie, zamiast ciąć w ciemno, szukali rannych i ratowali ich, rozginając zniszczone części ręcznie. Ta bezsilność była straszna - wspominał w rozmowie z "Nowościami" Karol Krajniak, emerytowany komendant wojewódzki straży pożarnej, który kierował akcją.
Śmierć
Zbigniewa Juchniewicza z toruńskich "Nowości" obudził telefon około godziny 6. Wypadek, dwa pociągi, jedź na miejsce - usłyszał.
Na miejsce dotarł taksówką. Nie było jeszcze innych dziennikarzy. - Na szosie zatrzymali nas milicjanci, był wśród nich jednak naczelnik drogówki, którego znałem. Kiedy wysiadłem, nie zapytał mnie, dlaczego tam jadę, ale czy zjadłem śniadanie. Rzeczywiście, tego, co tam zobaczyłem, po prostu nie da się opisać - wspominał po latach na łamach tej samej gazety.
- Do dzisiaj mam to przed oczami: jeden z pasażerów wisiał na lokomotywie za nadgarstek. Nie miał głowy i nóg. Tego dnia widziałem różną śmierć - wspominał w rozmowie z portalem nto.pl Kazimierz Janicki, naczelnik toruńskiej lokomotywowni.
"Zniknął" jeden wagon
Konduktor pociągu osobowego Kazimierz Szymański przekazuje ratownikom informacje o składzie. Coś się nie zgadza. Z podawanych przez niego danych wynika, że lokomotywa ciągnęła siedem wagonów. Tymczasem na miejscu doliczają się sześciu.
"Liczymy razem. Wychodzi sześć. I jeszcze raz, dokładnie, bo podjechały pociągi ratownicze i być może się mylimy. Nie, uparcie wychodzi sześć. W końcu ktoś zaczyna liczyć wózki podwozi wagonów. Jest czternaście. A więc Szymański ma rację, pierwszy wagon przestał istnieć!" - pisze w relacji Juchniewicz.
Siła uderzenia była tak duża, że wagon zgiął się w harmonijkę. - Wszyscy pasażerowie z pierwszego wagonu zginęli. Całe wnętrze zostało sprasowane do grubości 5-6 metrów. Ono było przyklejone do tyłu lokomotywy pociągu pasażerskiego - mówi.
"Miejsce wielkiego ludzkiego dramatu"
Pułkownik Karol Krajniak, dowódca akcji, zapamiętał uwięzioną w rumowisku nauczycielkę, która zwisała z okna. - Prosiła, żeby szukać jej męża, bo on na pewno gdzieś tu musi być. Ja do niej kilka razy podchodziłem. Uspokajałem, mówiłem, że za chwilę ją wyciągniemy, przez jakiś czas trzymałem nawet za rękę. W pewnym momencie ona drgnęła i się skończyło. Zawołałem lekarza, który stwierdził zgon. Później okazało się, że miała ucięte nogi. Do końca jednak ze mną świadomie rozmawiała - mówił "Nowościom".
Waldemar Jędrzejczyk po latach pisze w "Gazecie Lekarskiej": "Miejsce katastrofy było miejscem wielkiego ludzkiego dramatu. Kilkudziesięciu umierających pasażerów, którym nie można było pomóc. Najtragiczniejsze były przypadki zmiażdżenia zaklinowanej kończyny. Uratować nieszczęśników mogłaby jedynie natychmiastowa amputacja na miejscu wypadku, ale o tym nie było mowy".
- Im już nie było jak pomóc. Nie można było do nich dotrzeć. Byli zakleszczeni w taborze, pod taborem i na taborze - wspomina Kazimierz Janicki, naczelnik lokomotywowni Toruń, uczestnik akcji ratunkowej.
Cetler to potwierdza. - Przez okno wchodziłem, zastrzyk mu zrobiłem, ale pacjenta nie widziałem - mówił lekarz w rozmowie z TVN24.
Sekretarz
Ciała zmarłych składane są na skarpie. O godzinie 8 jest ich ponad 30. Ale to nie koniec. "Milicjanci i żołnierze przynoszą kolejne zwłoki, niektóre do tego stopnia zmasakrowane, że nawet najtwardsi mężczyźni nie wytrzymują tego widoku. Wymiotują, starają się nie patrzeć" - pisze Juchniewicz.
Przed godz. 9 z wraku lokomotywy wyciągnięto maszynistę pociągu osobowego. Korytarz, na którym się ukrył, to najodporniejsza na zgniatanie część lokomotywy. Przeżył. Był ostatnim żywym człowiekiem wyciągniętym z pociągu. Z ciężkimi obrażeniami zabrano go do szpitala. Tyle szczęścia nie miał jego pomocnik. Zginął, podobnie jak kierownik pociągu osobowego. Szans na przeżycie nie mieli maszynista pociągu towarowego i jego pomocnik. Obaj zostali w kabinie.
Po kilku godzinach od zderzenia na drodze za lasem ląduje śmigłowiec. Wysiadają I sekretarz KC PZPR Edward Gierek i premier Edward Babiuch. - W momencie kiedy Gierek stał na skarpie i słuchał sprawozdania, na dole cały czas pracowali ratownicy. Praktycznie na oczach Gierka wyciągnęli zwłoki dziewczynki. Makabryczny widok, zamiast nóg były praktycznie same kości. Dygnitarze od razu się odwrócili, nie chcieli na to patrzeć - relacjonował "Nowościom" Juchniewicz.
Potem odwiedzili rannych w szpitalu. Wkrótce trafiły tam dodatkowe leki i sprzęt.
Na miejsce tragedii wezwano też księdza. Pojawił się około godz. 11. - Stanąłem nad ludźmi, którzy już nie żyli, a mogłem jeszcze wiele zrobić tym, którzy trzymali te ręce umierające i nie mogli ich podnieść - mówił ks. Ryszard Kwiatkowski, ówczesny proboszcz parafii w Otłoczynie. Umierającym i już zmarłym udzielał ostatniego namaszczenia.
Krew
Mirosław Fiedziuszko, ówczesny pracownik działu trakcji zajmujący się stanem lokomotyw i prezes klubu krwiodawców PKP węzła Toruń, zorganizował zbiórkę krwi. - Dzwoniłem do prezesów klubów krwiodawców z Elany, Merinoteksu, Polchemu, Metronu i innych firm. Wszyscy włączyli się błyskawicznie. Gdy dojechałem do szpitala na Bielanach, by oddać krew, stała już tam kolejka kilkunastu osób - wspominał na łamach "Expressu Bydgoskiego".
Na Wybrzeżu w tym czasie trwały strajki. Gdy wiadomość dotarła do robotników ze Stoczni Gdańskiej, przerwali protest i wyszli oddać krew poszkodowanym. Wśród nich był Kazimierz Milbrodt. - To było takie spontaniczne, no trzeba było pomoc ludziom - mówi.
O godzinie 13 na miejsce przyjechały dźwigi, które podnosiły wraki lokomotyw i wagonów.
Uwięzionych ludzi wydobywano przez wiele godzin. - Z dyżuru wróciłem o 16.00. Jeszcze w domu... ten stres się tak naprawdę zaostrzył. Ciągle chodziłem dookoła stołu, płakałem, nie wiedziałem... żona mnie uspokajała, dzieci. Dopiero po tygodniu się to wyciszyło - mówił RMF24.pl doktor Janusz Cetler, lekarz pogotowia ratunkowego.
Zginęło 67 osób, 64 zostało rannych, w tym wiele ciężko.
Śledztwo
Do zbadania przyczyn i okoliczności katastrofy powołano dwie niezależne komisje - PKP i rządową. Dochodzenie wszczęła także Prokuratura Wojewódzka w Toruniu.
Wiadomo, jak doszło do wypadku, ale nie wiadomo dlaczego. Tę tajemnicę do grobu zabrał maszynista pociągu towarowego, który został uznany za odpowiedzialnego za wypadek.
Wiadomo, że semafor zadziałał prawidłowo - zabraniał mu wjazdu na tor.
Komisja powypadkowa PKP wykazała, że maszynista pracował 24 godziny i cztery minuty. - Sfałszował zresztą dokumenty, nie miał prawa tak długo pracować – mówi Wojciech Polak, historyk z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika.
Pracę rozpoczął 18 sierpnia o godzinie 4.00 w Chojnicach. Gdy o godzinie 23.55 zameldował się w punkcie kontrolnym w Toruniu, dyspozytorowi lokomotywowni oświadczył, że pracuje od godziny 20.30.
20 października 1980 roku Prokuratura Wojewódzka w Toruniu umorzyła śledztwo wobec śmierci sprawcy czynu - maszynisty.
Poczynione w ten sposób ustalenia pozwalają stwierdzić, iż w momencie wyjazdu pociągu nr 11599 ze stacji Otłoczyn, co nastąpiło w dniu 19 sierpnia 1980 roku około godziny 4.20, Mieczysław Roschek rozpoczął 25. godzinę nieprzerwanej pracy w charakterze maszynisty prowadzącej ów pociąg lokomotywy ST44-607. Był więc niewątpliwie zmęczony, a jego sprawność psychofizyczna obniżona. Stan ten został spowodowany jego własnym, świadomym działaniem, które w tej sytuacji należało uznać za pozostające w bezpośrednim związku z zaistniałą tragiczną katastrofą.
Uzasadnienie postanowienia o umorzeniu śledztwa przez Prokuraturę Wojewódzka w Toruniu
Teorie spiskowe
Katastrofa kolejowa pod Otłoczynem miała miejsce w "gorącym okresie". Zniknęła w cieniu strajków na Wybrzeżu. Wynikom pracy śledczych nie poświęcano zbyt wiele miejsca.
- Wiadomo, że wtedy media interesowały się zupełnie czym innym - Solidarnością i strajkami - mówiła TVN24 Jolanta Frąckiewicz-Przydatek, która straciła w wypadku męża.
Blokada informacyjna rodziła lawinę spekulacji. Mówiono o radzieckich czołgach, jakie miał wieźć pociąg towarowy, czy o zamachu na członków Solidarności, którzy mieli podróżować tym pociągiem lub przeciwnie - na dygnitarzy partyjnych.
Inna plotka głosiła, że po przywróceniu ruchu na torach, jeszcze tego samego dnia, w miejscu katastrofy miał przejechać pociąg towarowy z napisem na jednym z wagonów "Dzisiaj Otłoczyn – jutro Gdańsk" .
Śledczy wykluczyli wersję zakładająca, że doszło do zamachu. Zakładała ona, że w kabinie pociągu towarowego znalazła się trzecia osoba, która po sterroryzowaniu maszynisty miała wyskoczyć z kabiny w ostatniej chwili.
W tę wersję wierzyła Stanisława Kaźmierczak, kierownik pociągu z Kutna do Torunia, który zatrzymano w Aleksandrowie w związku z wypadkiem. Z relacji załogi pociągu jadącego z Krakowa do Olsztyna miało wynikać, że w Otłoczynie w stojącej lokomotywie widzieli trzy osoby.
- Tym trzecim nigdy - z tego, co wiem - się nie zajmowano. Potem głośno było o śladach gazu paraliżująco-łzawiącego we włosach maszynisty i pomocnika pociągu towarowego. Jakiś czas później byłam na imieninach koleżanki, której mąż był pułkownikiem. Gdy towarzystwo popiło, usłyszałam niezwykłą rozmowę. Jeden z wojskowych wspomniał, że w zasadzie o tej porze miał jechać radziecki transport wojskowy przygotowywany do odprawienia na stacji towarowej w Toruniu. A gdyby to on uległ katastrofie, "pół Podgórza poszłoby z dymem". Jak wiadomo, pociąg do Łodzi był opóźniony, bo czekano na wagony pociągu z Kołobrzegu, więc to wszystko się jakoś klei... - mówiła siedem lat temu dziennikarzowi "Expressu Bydgoskiego".
Strach
Wszyscy, którzy byli na miejscu katastrofy, obrazów z tego miejsca już nie zapomną. Ci, którzy stracili w niej bliskich, nie mogą z tym się pogodzić. - Do dzisiaj pytam, dlaczego to ja, dlaczego ta tragedia dotknęła moją rodzinę - mówiła TVN24 Jolanta Frąckiewicz-Przydatek.
Bernarda Wesołowska przeżyła katastrofę. - Od tego czasu ani razu nie jechałam pociągiem - przyznaje.
Podobna traumę miał kierujący akcją ratunkową Karol Krajniak. Emerytowany komendant wojewódzki straży pożarnej w rozmowie z "Nowościami" przyznał, że starał się omijać to miejsce. - Pierwszy raz po tej linii przejechałem pociągiem dopiero 30 lat po katastrofie. Wsiadłem do środkowego wagonu. W ogóle po tym, na co się napatrzyłem 19 sierpnia 1980 roku, pociągami raczej nie jeżdżę.