Polska zamyka wszystkie swoje konsulaty na Ukrainie po tym, jak jeden z nich zostaje ostrzelany z granatnika. Równolegle przy wspólnej granicy grupa osób, podając się za mniejszość polską, blokuje ukraińską drogę w geście protestu przeciw „ludobójstwu Polaków”. Przez ulice głównych miast w naszym kraju przechodzą antyukraińskie marsze, które choć marginalne, odbijają się szerokim echem nieprzypadkowo w rosyjskich mediach. W tym samym czasie nieznani sprawcy bezczeszczą cmentarz żołnierzy radzieckich w Warszawie i pomniki pomordowanych Polaków na Ukrainie. To wszystko miało jednak miejsce na przestrzeni ostatnich kilku tygodni i brzmi jak opis atmosfery większej konfrontacji. Czy rzeczywiście tak jest? Albo komu zależy, żeby tak było?
Wieś Grzęda (Hriada) w rejonie lwowskim niegdyś należała do dóbr rodu Lubomirskich. W czasie międzywojnia znajdowała się w granicach II Rzeczypospolitej, chociaż według spisu powszechnego z 1921 roku Ukraińcy stanowili tu większość - 503 osoby w stosunku do 372 Polaków. Ta różnica uległa nieco zmianie, kiedy we wrześniu 1944 roku oddziały OUN-UPA wymordowały 30 polskich mieszkańców. I to byłby zapewne koniec udziału Grzędy w historii stosunków polsko-ukraińskich, gdyby nie wydarzenia z ostatniego czwartku.
„Polacy” demonstrują
W niewyjaśnionych okolicznościach około 150 osób zablokowało przebiegającą przez wioskę trasę łączącą Lwów z przejściem granicznym w Rawie Ruskiej. Demonstrujący trzymali transparenty z hasłami "Stop ludobójstwu Polaków", "To też jest nasza ziemia", "Polacy łączcie się", co wskazywałoby na to, że są przedstawicielami mniejszości polskiej. Problem w tym, że protestujący nie tylko nie umieli mówić po polsku, lecz też nie potrafili wytłumaczyć, dlaczego demonstrują.
Ukraińska policja zatrzymała uczestników i na podstawie ich zeznań ustalono, że za udział w demonstracji "Polacy" otrzymali po kilkadziesiąt hrywien na głowę. I chociaż prowokacja rosyjskich służb wydaje się być tutaj oczywista, na co też wskazują eksperci oraz organy bezpieczeństwa Ukrainy, to dowodów na udział Kremla w tej topornej inscenizacji Kijów jeszcze nie odnalazł.
Granatnikiem w konsulat
Zaledwie dzień wcześniej przed tą farsą doszło do o wiele poważniejszego incydentu - ostrzelania z granatnika budynku polskiego konsulatu. Ta informacja może nie byłaby tak szokująca, gdyby wydarzyła się na terenie działań wojennych we wschodniej Ukrainie, jednak miała miejsce w mieście Łuck, niecałe 100 kilometrów od granicy z Polską. Pocisk z granatnika RPG-26 wybił w dachu budynku ponadpółmetrową dziurę, trafiając w część mieszkalną budynku, która na szczęście była pusta, dzięki czemu nikt nie ucierpiał. Przedstawiciele władz obydwu państw natychmiast potępili sprawców ataku, którzy do tej pory są nieznani. W tym wypadku jednak na dyplomatycznych oświadczeniach się nie skończyło - polski rząd postanowił zawiesić działanie wszystkich konsulatów na Ukrainie na czas nieokreślony. Jak zapowiedział szef polskiego MSZ Witold Waszczykowski, polskie przedstawicielstwa wznowią działanie dopiero, gdy ze strony ukraińskiej zostanie zapewnione bezpieczeństwo naszych placówek. Ktokolwiek zatem strzelał, w pewnym stopniu swój cel osiągnął - konsulat, przynajmniej chwilowo, przestał działać.
"Śmierć Lachom"
Huta Pieniacka to wieś, której nie ma na współczesnych mapach, próżno też szukać w niej domostw czy mieszkańców. Jedynym śladem po jej istnieniu jest pomnik z 2005 roku poświęcony, jak głosi tablica na nim, „PAMIĘCI OKOŁO 1000 POLAKÓW (…) ZAMORDOWANYCH 28 LUTEGO 1944 ROKU”. Sprawcami bestialskiej rzezi na cywilnych mieszkańcach Huty byli ukraińscy żołnierze z niesławnej Dywizji SS Galizien pod niemieckim dowództwem. Pomnik leżący na odludziu w styczniu tego roku wysadzono w powietrze. Kiedy środkami lokalnej ukraińskiej społeczności został odbudowany, ponownie go zdewastowano. Na monumencie wymalowano swastykę i hasło "Śmierć Lachom".
W podobny sposób potraktowano polskie miejsca pamięci w Bykowni pod Kijowem, pomnik lwowskich profesorów zamordowanych w 1941 roku czy tablice na katolickim cmentarzu w Podkamieniu. Kto dokonał tych aktów wandalizmu? Prezes Związku Ukraińców w Polsce Piotr Tyma twierdzi, że nieprzypadkowo wspólnym mianownikiem dewastacji były wymalowane na pomnikach symbole UPA i III Rzeszy.
- Chodzi o granie na utrwalonych historycznie kalkach, na przykład o krajach zdrajcach i hitlerowskich kolaborantach. Odwołuje się to do tego samego ciągu skojarzeń z przeszłości, zgodnie z którym współczesne Polska i Ukraina to pogrobowcy nazistów. Wystarczy obejrzeć rosyjskie kanały TV, gdzie pełno jest odwołań do II wojny światowej, walki z faszyzmem, zagrożenia z zachodu. Historia stała się potężnym orężem w wojnie hybrydowej. Swastyka na synagodze czy rozwalony grób nie potrzebują słownego przekazu. Normalny człowiek reaguje emocjami, niezgodą. Po to są niszczone i profanowane te groby i pomniki. Komu one są poświęcone, to rzecz drugorzędna - komentuje Tyma, wskazując jako winnych incydentów ludzi sterowanych przez Kreml.
Wersję o "przypadkowej zbieżności" ataków na miejsca pamięci i instytucje po obydwu stronach granicy stanowczo odrzuca także były wiceminister spraw zagranicznych Paweł Kowal.
- Jeśli naniesiemy to na mapę i na oś czasu, to trudno nie odnieść wrażenia, że ktoś to wszystko koordynuje, że to jest celowe działanie. Nie wiemy czyje, za mało ogólnie wiemy na ten temat. Ale cel tych działań jest klarowny i jest nim bezapelacyjnie pogorszenie relacji polsko-ukraińskich. I na tej podstawie możemy już wnioskować, kto stoi za tymi incydentami – mówi Kowal.
Według niego mogą to być na przykład radykalne, powiązane z Rosją, grupy zarówno w Polsce, jak i na Ukrainie. - Bo jeśli wziąć pod uwagę informacje coraz częściej przebijające się do mediów, według których Moskwa finansuje skrajnie nacjonalistyczne grupy w Polsce i na Ukrainie, to klaruje nam się pewna hipoteza. No, ale na jej potwierdzenie są potrzebne dowody jak w śledztwie, a takich nie mamy – zastrzega.
Kto wróg, kto przyjaciel
Równolegle do bezczeszczenia polskich miejsc pamięci na Ukrainie doszło do dewastacji cmentarza żołnierzy radzieckich w Warszawie. Tu również na płytach wokół obelisku, stojącego w centrum nekropolii, namalowano swastyki. Paweł Purski, ekspert do spraw wschodnich z portalu Eastbook.pl odrzuca wersję o działalności polskich wandali, którą często można znaleźć w komentarzach pod doniesieniami o tym incydencie w rosyjskich mediach.
- Wciąż toczy się dyskusja co do dalszych losów symboli totalitarnego ucisku, czyli pomników Armii Czerwonej. Ale miejsca pochówku to co innego. W Polsce mamy tradycję szacunku dla zmarłych i nie ma negatywnego sentymentu wobec żołnierzy radzieckich, a ich ofiara jest szanowana. Demolowanie cmentarzy radzieckich jest "niepolskie", a korzyść z tego odnosi znowu Rosja – komentuje ekspert.
Ten akt wandalizmu, co było do przewidzenia, został opisany przez główne serwisy informacyjne nad Wołgą w podobnym tonie co usunięcie płaskorzeźby Józefa Stalina w Cybince czy pomnika generała Iwana Czerniachowskiego w Pieniężnie. Rosyjskie media mają w zwyczaju takie wydarzenia przedstawiać w kontekście obecnej polityki. Na przykład w relacji spotkania Władimira Putina z Wiktorem Orbanem w Budapeszcie państwowa telewizja rosyjska pokazywała zadbane cmentarze żołnierzy Armii Czerwonej na Węgrzech, zestawiając to w kolejnym materiale ze zdjęciami usuwania radzieckich pomników w Polsce, prezentując widzom oczywistą interpretację tego, kto jest Moskwy przyjacielem, a kto wrogiem.
Szerokim echem odbiły się również w mediach pisanych cyrylicą antyukraińskie marsze zorganizowane w Polsce 18 marca przez Obóz Narodowo-Radykalny. Demonstracje pod hasłem "Migracja ze wschodu — zagrożenie dla polskiego narodu" odbyły się co prawda w kilku miastach, ale miały charakter marginalny i nie zgromadziły tłumów.
To jednak nie przeszkodziło rosyjskim serwisom wykorzystać tej wiadomości w wojnie informacyjnej toczonej przeciwko Ukrainie. Na przykład najpopularniejszy nad Wołgą tabloid "Komsomolskaja Prawda" poprosił o komentarz w tej sprawie prokremlowskiego politologa Aleksandra Asafowa, który przedstawił Ukraińców przyjeżdżających do Polski w skrajnie negatywny sposób. - Ukraińcy nie integrują się z polskim społeczeństwem, żyją w swoich grupach, ciągnąc tam za sobą element kryminalny, pielęgnują swój nacjonalizm w cudzym państwie i Polacy na to właśnie reagują - dowodził.
Piotr Tyma źródło tego typu demonstracji widzi w populizmie i demagogii. Ale prezes Związku Ukraińców w Polsce jednocześnie protestuje przeciwko marginalizowaniu i lekceważeniu tego typu zjawisk.
- Od dawna nie traktujemy tego jak wybryków radykałów. W Polsce od kilku lat budowany jest antyukraiński przemysł pogardy. To jest język nienawiści w internecie, klipy grup muzycznych, wlepki z odpowiednią symboliką, komiksy, filmy animowane, koszulki z hasłami. (…) Ze sfery języka agresja przeciwko Ukraińcom przeszła w fazę czynu - oprócz niszczenia grobów i pomników mamy niszczenie mienia Ukraińców, groźby karalne, pobicia, inwektywy i inne formy czynnej nietolerancji - przekonuje.
Z tą tezą nie zgadza się Paweł Kowal, według którego Polacy są przyjaźnie nastawieni do Ukraińców. Nad Dnieprem także, jego zdaniem, próżno szukać antypolskiej narracji.
- W gruncie rzeczy, mimo wielu tych incydentów, nasze obopólne stosunki nie dają się tak łatwo zdestabilizować, bo są oparte na bardzo mocnych ludzkich relacjach. I myślę, że dużą rolę w tym odgrywają Ukraińcy, którzy przyjechali do Polski za pracą. (…) Polacy już się z nimi zżyli i nie kupują tak łatwo tej narracji, którą chciałby ktoś narzucić - że „to jest historia i musimy się wszyscy pokłócić – dowodzi Kowal.
Ostrzega jednak, że może się to zmienić, jeśli odpowiednio nie będziemy reagować na następne tego typu prowokacje. - Musi dojść do politycznego potępienia takich działań i ukarania winnych. Brak stanowczej reakcji grupy odpowiedzialne za obecny stan rzeczy mogą potraktować jako swego rodzaju przyzwolenie na swoją destrukcyjną aktywność. A na to nie może być przyzwolenia - dodaje.
Pożyteczni idioci
Włodzimierz Lenin podobno określał mianem "pożytecznych idiotów" zachodnich dziennikarzy, którzy, opisując rewolucję październikową w nieprawdziwy i tylko pozytywny sposób, wyręczali sowiecką propagandę. I chociaż minęło prawie sto lat od tamtych wydarzeń, to według ekspertów Moskwa wciąż stosuje tę samą taktykę i wciąż znajdują się podmioty gotowe z własnej inicjatywy tańczyć do rosyjskiej melodii.
- Słowa Lenina o "pożytecznych idiotach" nigdy nie straciły na aktualności. Nie w każdej prowokacji należy doszukiwać się mitycznej "ręki Kremla", bo niekiedy różne grupy widzą korzyść polityczną dla siebie z radykalnego zachowania - podsumowuje Paweł Purski z Eastbook.pl.
W podobnym tonie, ostrzegającym przed zbyt pochopnym oskarżaniem Kremla o wszystkie wspomniane incydenty, wypowiada się w swoim komentarzu na portalu onet.pl była ambasador RP w Rosji Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz:
"Zarówno eksperci, jak i politycy z obu państw gorliwie wskazują palcem w stronę Rosji. To jednak pójście na łatwiznę. Wprawdzie zgodnie z zasadą qui bono? (czyli: kto korzysta?), prowokacja rosyjska wydaje się prawdopodobna. Jednak bez odpowiedniej pożywki nie miałaby ona racji bytu. Za mętną wodę, w której może teraz mieszać wielki brat, odpowiadają przede wszystkim władze w Kijowie i Warszawie".
Wojna hybrydowa
Wybitny polski sowietolog Włodzimierz Bączkowski, w swojej pracy "Uwagi o istocie siły rosyjskiej", jako główne narzędzie walki wskazywał nie, jak powszechnie się uważa, informację, a… dezinformację.
"Głównym rodzajem broni rosyjskiej (…) jest głęboka akcja polityczna, nacechowana treścią dywersyjną, rozkładową i propagandową".
Rosja w oczywisty sposób odnosi korzyści z niestety licznych ostatnio skandali i prowokacji, godzących w stosunki polsko-ukraińskie. Pozostaje pytanie, na ile są one inspirowane ze strony Kremla, a w jakim stopniu jest to działanie oddolne nacjonalistów i radykałów. Bo o ile na przykład kwestie blokady dróg przez "niepolską mniejszość" to ewidentne prowokacje, zaś portrety Bandery na ogrodzeniu polskiej ambasady jawnie wywieszali ukraińscy nacjonaliści, to kwestia sprawców reszty incydentów pozostaje niewyjaśniona.
Tym bardziej Kijów i Warszawa powinny być ostrożne w ocenie ostatnich wypadków, by nie dać się sprowokować i wejść na ścieżkę wzajemnych oskarżeń. Bo konfrontacja ta w obecnej sytuacji geopolitycznej jest drogą donikąd. Ukraina, jako państwo aspirujące do europejskiej wspólnoty i otrzymujące ciągłe wsparcie z polskiej strony, na wielu płaszczyznach powinna mieć szczególnie na względzie dobre stosunki z Rzeczpospolitą i na tyle, na ile to możliwe zadbać, by ograniczyć podobne incydenty i prowokacje do minimum.