Mniej niż doba dzieliła śmierć rosyjskiego dziennikarza Arkadija Babczenki od jego zmartwychwstania. Wieczorem pojawiła się informacja o tym, że został zastrzelony w swoim mieszkaniu w Kijowie. Na drugi dzień pojawił się żywy na konferencji prasowej. Komentarze sprowadzają się do słów: szok, złość, szok, radość, złość. - Całą akcję wymyślono po to, by pokazać, że władza jest super. Może zapobiegać zabójstwom dziennikarzy i przeciwdziałać Rosjanom. To obrzydliwe – komentują dziennikarze na Ukrainie.
Zabójstwo
Wszystko działo się bardzo szybko i przypominało thriller.
29 maja, na kilka godzin przed śmiercią, Arkadij Babczenko zamieszcza w sieci post, w którym przypomina, jak o mało co nie zginął w 2014 roku pod Słowiańskiem (miasto na Ukrainie, obwód doniecki). Miał wtedy lecieć helikopterem, który został potem zestrzelony przez prorosyjskich separatystów, ale zabrakło dla niego miejsca. Nazwał to "drugimi narodzinami".
Około godziny 20 wychodzi ze swojego mieszkania do sklepu, a kiedy wraca z wodą mineralną, sprawca trzy razy strzela mu w plecy na progu jego mieszkania. Huk słyszy żona. Wzywa pogotowie, ale jej mąż umiera w karetce. Na miejscu zamachu niemal natychmiast pojawia się grupa operacyjna policji. Szybko udaje się sporządzić portret pamięciowy napastnika – mężczyzna z zarostem, w czapce, około 40–45 lat. Takie informacje przekazują mediom przedstawiciele policji.
Od żołnierza do dziennikarza. I wroga Kremla
Od początku zabójstwo dziennikarza wiązano z jego pracą. W swoich publikacjach krytykował przede wszystkim rosyjskie władze na czele z prezydentem Władimirem Putinem. "Oczywiście jedną z wersji śledztwa będą działania rosyjskich służb specjalnych" – napisał na Facebooku ukraiński deputowany Anton Heraszczenko.
Arkadij Babczenko brał udział w dwóch wojnach czeczeńskich. W 1995 roku został wysłany do Czeczenii jako poborowy, a podczas drugiej wojny dobrowolnie podpisał kontrakt wojskowy. Swoje wrażenia opisał w książce zatytułowanej w Polsce "Dziesięć kawałków o wojnie. Rosjanin w Czeczenii". To obraz wojny z perspektywy zwykłego żołnierza, gdzie widać śmierć, strach i bezmyślność zmagań.
Po służbie na Kaukazie Północnym został dziennikarzem, chociaż pracował także jako taksówkarz. W 2008 roku był korespondentem wojennym podczas wojny gruzińsko–rosyjskiej.
Pod koniec 2013 roku przyjechał do Kijowa na Majdan. Jego opisy ukraińskiego protestu były cenione za obiektywizm i formę. Babczenko krytykował rosyjskie władze i prezydenta Putina, którego uważał za odpowiedzialnego za wojnę przeciwko Ukrainie.
Wiosną 2014 r. Babczenko przyjechał na wschód Ukrainy, gdzie właśnie wybuchły walki. To wtedy zabrakło dla niego miejsca w ukraińskim śmigłowcu wojskowym.
Jego publikacje, przede wszystkim w sieciach społecznościowych, często wywoływały oburzenie wśród popierających prezydenta Rosjan. "Ojczyzna Ciebie porzuci, synku! Zawsze!” - pisał. Podkreślał przy tym, że obecnej Rosji i jej władzom nie można za grosz ufać.
Eskalacja gróźb rosyjskich patriotów nastąpiła na początku 2017 roku. Stało się to po opublikowaniu przez niego postu dotyczącego katastrofy rosyjskiego samolotu wojskowego Tu-154 nad Morzem Czarnym, którym lecieli do Syrii rosyjscy artyści i dziennikarze. Babczenko stwierdził, że wypełniali zadania Kremla, więc nie zasługują na współczucie. To była kropla, która przelała czarę goryczy. Dziennikarz zrozumiał, że jego życie może być zagrożone i wraz z rodziną postanowił opuścić Rosję.
Najpierw udał się do Pragi. Tam można było go często spotkać w jednym z pubów. Arkadij był miłośnikiem piwa i stał się w niektórych miejscach rozpoznawalną personą (ze względu na złamaną nogę poruszał się o kulach). Spotkania z nim przy piwie kończyły się zawsze długimi, interesującymi dyskusjami. Bo w życiu prywatnym Arkadij jest wesołym, pełnym energii człowiekiem. O takich jak on mówi się na Ukrainie "dusza kompanii".
Takim zapamiętałem go ze Lwowa, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy w 2016 roku, a potem z Pragi i następnie z Kijowa, gdzie przeprowadził się latem 2017 roku. Polubił stolicę Ukrainy. Oprócz pisania zaczął też prowadzić swój autorski program w krymsko-tatarskiej telewizji ATR. Jedyne co się zmieniło, to ton jego wypowiedzi pod adresem rosyjskich władz i tych, którzy je popierają - był jeszcze ostrzejszy.
Ale zapamiętałem również Arkadija innego, kiedy spotkaliśmy się w Kijowie podczas obchodów rocznicy śmierci zabitego w 2016 roku dziennikarza Pawła Szeremeta. Niemal wszyscy przebywający w stolicy Ukrainy dziennikarze zebrali się wówczas, by zwrócić uwagę na brak postępów w śledztwie. Był wtedy zamyślony, wypiliśmy kawę i niewiele rozmawialiśmy.
Na początku roku kilka razy umawialiśmy się zarówno na wywiad, jak i na piwo, ale zawsze coś wypadało. Informacja o jego nagłej śmierci była szokiem zarówno dla tych, którzy – jak ja - znali go osobiście, jak i tych, którzy czytali jego publikacje.
Trzecie narodziny Babczenki
Nie mniejszym szokiem było pojawienie się żywego Babczenki 30 maja na konferencji prasowej przedstawicieli Służby Bezpieczeństwa Ukrainy, na której przyznali, że śmierć dziennikarza była inscenizacją. Szef SBU Wasyl Hrycak stwierdził, że zdecydowano się na to, by udaremnić zamach zaplanowany przez rosyjskie służby. Rosjanie mieli w tym celu wynająć pośrednika na Ukrainie, który z kolei zlecił zabójstwo znajomemu weteranowi wojny na Donbasie i wypłacił mu 15 tysięcy dolarów z obiecanych 30 tysięcy.
"Zabójca" współpracował jednak z SBU, a sam pośrednik został zatrzymany trzy godziny przed konferencją z 30 maja. Okazał się nim Borys Herman – współwłaściciel firmy produkującej broń. Herman podobno wyposażał ukraińskich żołnierzy na froncie w celowniki optyczne. Przedsiębiorca utrzymywał przed sądem, że współpracuje z ukraińskim kontrwywiadem. Prokuratura twierdzi, że to nieprawda, a sąd aresztował go na dwa miesiące.
Na razie nie wiadomo, kto konkretnie był zleceniodawcą zabójstwa.
Oczywiście wszystkich interesowało przede wszystkim to, co ma do powiedzenia sam Babczenko. Wyszło na jaw, że o planowanym zamachu na swoje życie dowiedział się miesiąc wcześniej i mimo początkowych wątpliwości poszedł na współpracę ze służbami. Miała go do tego ostatecznie przekonać informacja SBU, że zleceniodawcy posiadają jego fotografię paszportową sprzed 20 lat, która nigdy nie była publikowana w mediach. To miało przemawiać za wersją o "rosyjskim śladzie".
- Uratowali moje życie, ale najważniejsze, że udało się zapobiec bardziej poważnym zamachom terrorystycznym – oznajmił Babczenko.
Zdaniem SBU jego zabójstwo było jednym z elementów wielkiej operacji, której celem była likwidacja 30 rosyjskich opozycyjnych dziennikarzy i blogerów. Równocześnie zwerbowany przez Rosjan ukraiński pośrednik miał za zadanie zdobyć dużą ilość broni i materiałów wybuchowych i zmagazynować je w centralnej części Ukrainy.
Od radości do złości, czyli po co wykorzystano media…
Babczenko przepraszał, że zmusił wiele osób do "przeżywania jego śmierci”. Faktycznie, informowały o niej media nie tylko na Ukrainie i w Rosji, ale na całym świecie.
Redakcja anglojęzycznego tygodnika "Kyiv Post” zdołała przygotować numer z informacją o śmierci rosyjskiego dziennikarza na okładce. Podobnie tygodnik "Nowoje Wremia”, który musiał wycofać makietę z drukarni pół godziny przed drukiem. Dziennikarze niemal od razu wszczęli własne śledztwo, bo nie mieli zaufania do SBU i innych struktur po tym, jak po zabójstwie dziennikarza Pawła Szeremeta popełniły błędy i dopuściły się zaniedbań.
Wiadomość wywołała oburzenie zarówno światowych mediów, jak i polityków. Ministrowie spraw zagranicznych kilku państw wydali oświadczenia potępiające zabójstwo.
Znajomi Babczenki, w większości dziennikarze, zaplanowali na 30 maja spotkanie w centrum Kijowa, by uczcić jego pamięć. Niektórzy przyjechali specjalnie z zagranicy.
Po "zmartwychwstaniu” spotkania nie odwołano, ale zmieniono jego charakter na radosny. W licznych postach i komentarzach w sieciach społecznościowych znajomi dawali wyraz swojej ekscytacji i jednocześnie "grozili", że Babczenko oberwie za to, co zrobił.
Równocześnie pojawiły się wątpliwości co do etycznej strony działań zarówno ukraińskich służb, jak i współpracującego z nimi dziennikarza. Pytano, czy inscenizacja śmierci Babczenki i wprowadzenie w błąd opinii publicznej na całym świecie były rzeczywiście niezbędne dla śledztwa.
- Wszystko to niestety bardziej przypomina specjalną operację informacyjną, której celem jest polepszenie wizerunku kierownictwa państwa mającego duże problemy z poparciem i zaufaniem. Zdobyte do tej pory dowody absolutnie nie uzasadniają całej tej historii z inscenizowanym zabójstwem - powiedział Magazynowi TVN24 Dmytro Gnap, dziennikarz śledczy telewizji Hromadske.
- Nie wykryto niczego na tyle znaczącego, co uzasadniałoby wprowadzenie społeczeństwa w stan szoku. I kiedy operacja zakończyła się konferencją prasową prokuratora generalnego i prezydenta, stało się jasne, że wymyślono ją po to, by pokazać, jaka władza jest super. Że może zapobiegać zabójstwom dziennikarzy i przeciwdziałać Rosjanom. Dla mnie to obrzydliwe – podkreślił Gnap.
Portal "Ukraińska Prawda" podkreślił, że co prawda inscenizacje śmierci nie są niczym nowym, ale nigdy wcześniej nie miały miejsca na takim poziomie.
"Nowaja Gazieta”, z którą niegdyś współpracował Babczenko i która natychmiast na wieść o jego śmierci wysłała swojego reportera do Kijowa, w artykule zatytułowanym "Pożegnanie z dziennikarzem" napisała: "30 maja można wpisać w historię nie tylko jako kolejny dzień narodzin Arkadija Babczenki, ale również jako koniec dziennikarstwa w jego tradycyjnej formie". Autor artykułu Paweł Kanygin ocenił, że ukraińskie służby, wykorzystując dziennikarza, oddały "niewiarygodną przysługę" Rosji, zamiast ją przechytrzyć. Tłumaczył, że Rosja będzie mogła wykorzystać tę sprawę dla dyskredytacji Ukrainy i przekonywania, że Kijów sam produkuje nieprawdziwe historie.
Podobny ton słychać w wypowiedziach polityków. "Nie rozumiem takich operacji specjalnych. Oczywiście jedyna dobra wiadomość w tej całej historii to to, że on jest żywy” – napisał litewski minister spraw zagranicznych Linas Linkevicius.
Wysłannik OBWE ds. wolności mediów Harlem Désir, który po "zamachu" na Babczenkę natychmiast wyleciał do Kijowa, skrytykował rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji przez ukraińskie władze.
Podobnie zareagowali zagraniczni dziennikarze i organizacje.
"Reporterzy bez Granic wyrażają głębokie oburzenie po odkryciu manipulacji ukraińskich służb specjalnych, tego nowego kroku w wojnie informacyjnej. Dla władz zawsze jest bardzo niebezpiecznym grać faktami, zwłaszcza wykorzystując dziennikarzy do swoich fałszywych historii" – oświadczył szef organizacji Christophe Deloire.
"The New York Times" opublikował artykuł redakcyjny zatytułowany "Cokolwiek to było, nie zrobiliśmy tego”. Redakcja dziennika zażądała wyjaśnień od ukraińskich władz. Podkreśliła, że to, czego się dopuściły, jest na rękę Kremlowi, by pokazać, jak inne państwa "spiskują" przeciwko Rosji.
Również zdaniem Dmytra Gnapa konsekwencje manipulacji mogą być bardzo negatywne dla Ukrainy, nie tylko na arenie międzynarodowej: - Nie chodzi o zniszczenie osobistego zaufania do przedstawicieli władz, ale w ten sposób rujnuje się zaufanie do instytucji – zaznaczył dziennikarz.
Pytania się mnożą. Czy rzeczywiście w sytuacji, kiedy ukraiński pośrednik był znany, a zabójca współpracował ze śledztwem, potrzebna była inscenizacja? Kto był zleceniodawcą i kto znajduje się na liście 30 osób, które miały być zlikwidowane? Możliwe, że odpowiedzi usłyszymy w najbliższym czasie podczas śledztwa i postępowania sądowego.
Babczenko twierdzi, że akcja była niezbędna, żeby nie dopuścić do "wycieku informacji" w sprawie prowadzonej przez SBU, której to służbie zaufał.
"Boże, jak dobrze nie być celem. Kiedy już wiesz na pewno, że tym razem to wszystko się skończyło. Nie zastrzelą. Teraz przez parę dni będą w szoku [Rosjanie], później parę tygodni będą dociekać, później parę tygodni będą ich szarpać za nieudaną operację. Bóg da, kogoś zwolnią, wtedy w ogóle będzie dużo czasu, a jeśli nawet nie zwolnią, to potrzebnych będzie kilka miesięcy na stworzenie nowych planów, poszukiwanie nowego wykonawcy, poszukiwanie broni, przerzucenie pieniędzy i inne techniczne szczegóły. Mam na pewno parę miesięcy do momentu, kiedy znów nie popadnę w paranoję, czy zaczęło się kolejne polowanie, czy nie…” – napisał na Facebooku, komentując swoją decyzję.
Środowisko jest podzielone w ocenie tej decyzji. Trudno – argumentuje część dziennikarzy - mieć pretensje do człowieka, który zdecydował się za wszelką cenę ratować swoje życie.
Dmytro Gnap podkreśla, że nie obarczałby winą Babczenki. - Myślę, że miał niewielki wybór. Mieszka w obcym państwie i jest prześladowany przez Rosjan. Kiedy przyszły do niego ukraińskie służby i powiedziały: "chcą cię zabić, przyjmij naszą propozycję, my cię ochronimy", to wydawało się mu to zapewne jedynym wyjściem. Kiedy żyjesz w ekstremalnej sytuacji, każdego dnia czekając na zemstę ze strony twojej byłej ojczyzny, to nie tak ciężko cię przekonać. Natomiast działań kierownictwa państwa w tej sytuacji wytłumaczyć się nie da – komentuje Gnap.