- Prześcigamy się w stawianiu coraz wyższych krzyży, mamy mnóstwo egzorcystów, a Kościół kompletnie nie poczuwa się do odpowiedzialności za ofiary pedofilów w sutannach - mówi w rozmowie z Magazynem TVN24 reżyser "Kleru" Wojciech Smarzowski.
Jego filmy nigdy nie przechodzą bez echa. Wywołują ogólnokrajową dyskusję - jednych oburzają, innych zachwycają. Jest specjalistą od najmroczniejszych zakamarków ludzkiej psychiki. Pokazał już niepojęte ludobójstwo w "Wołyniu", wstrząsające zło w "Róży" czy bezwzględność w "Drogówce". Teraz Wojciech Smarzowski wziął na warsztat Kościół i obnaża grzechy "kleru".
Ewelina Woźnica: Czemu uznał pan, że warto pokazać w kinie grzechy księży?
Wojciech Smarzowski: Odpowiem pani anegdotką – jak zrobiłem "Drogówkę" i stałem w banku, pani kasjerka rozejrzała się, czy nikt nie podsłuchuje, wsadziła głowę do okienka i powiedziała teatralnym szeptem: "O banku niech pan zrobi". Czyli każde środowisko tak naprawdę niesie w sobie potencjał filmowy.
Banku pan jednak nie pokazał, tylko Kościół...
Zacząłem myśleć o tym, że Kościoła w moim otoczeniu jest za dużo, kiedy moje dzieci poszły do szkoły. To jest kwestia pozycji księdza w szkole czy lekcji religii. One są wsadzone w środku zajęć. Jakby były na końcu albo na początku, to uczniowie, by uciekali. To jest kwestia liczby tych lekcji i tak dalej. Oczywiście życie wokoło również dostarcza tego budulca. Prześcigamy się w stawianiu coraz wyższych krzyży, mamy mnóstwo egzorcystów, a co najważniejsze – Kościół kompletnie nie poczuwa się do odpowiedzialności za ofiary pedofilów w sutannach.
Myśli pan, że film fabularny może coś w tej kwestii zmienić?
Kościół ma dwa tysiące lat. Film to jest tylko taka kropla, ale kropla, która - wydaje mi się - drąży skałę. Jeżeli kogoś interesuje ten temat, wyszło bardzo dużo świetnych reportaży, książek. Można znaleźć informacje w Internecie, są też filmy fabularne – nie polskie- opisujące grzechy Kościoła. Natomiast pomyślałem też o spektaklu "Klątwa" w Teatrze Powszechnym – ci, którzy go wystawiają, przemawiają do widowni, która myśli tak samo. Z kolei ci, którzy myślą inaczej, modlą się przed teatrem albo wchodzą do teatru co najwyżej po to, żeby wrzucić jakąś substancję toksyczną. Film ma trochę inną skalę rażenia. Również ludzie, którzy myślą inaczej niż ja, zobaczą ten film i być może w głowach części z nich coś się zmieni.
Jak odpowie pan na zarzuty, że "Kler" powstał, żeby niszczyć polski Kościół?
Chyba nikt mi jeszcze takiego pytania w oczy nie zadał. Jestem niewierzący, Kościół na moje życie nie ma wpływu. Nie byłem też molestowany w dzieciństwie, nie o to chodzi. Prywatnie jestem za tym, żeby konkordat został rozwiązany i za wyprowadzeniem Kościoła ze szkół. Myślę, że finanse Kościoła, który jest opłacany również z moich podatków, są nieprzejrzyste. To coś, co mnie uwiera. Na świecie, w żadnym z krajów, Kościół sam z siebie się nie oczyścił. Zawsze musiało pomóc państwo i instytucje świeckie. U nas jest jeszcze do tego daleka droga, ale już precedensowy wyrok zapadł w sprawie jednego księdza. Kościół musi zapłacić dość dużą sumę ofierze. Oczywiście będzie odwołanie, ksiądz nie jest już pracownikiem Kościoła. Ale ruszył proces. Młodzi ludzie odwracają się od Kościoła, to też go zaboli.
Jedną z patologii, którą pokazuje pan w "Klerze" jest korupcja wśród księży. Czy na którymś z etapów produkcji ktoś próbował pana przekupić, żeby ten film po prostu nie powstał?
Nie, takiej sytuacji nie było. Prawda jest taka, że otaczam się ludźmi, którzy myślą podobnie jak ja. Ten film - nie powiem, że nie w bólach – ale jednak udało nam się dokończyć. Można jeszcze powiedzieć o podwójnej moralności, hipokryzji Kościoła, który na przykład potępia homoseksualizm, a sam w swoich szeregach ma bardzo dużą grupę gejów. Ja się niczym nie różnię od tych księży - oni mają sutannę, ja nie. Grzeszę tak samo, tylko tyle, że może jestem mniejszym hipokrytą.
Co było dla pana najbardziej wstrząsającą rzeczą, którą uświadomił pan sobie podczas zbierania materiałów do "Kleru"?
Takich elementów chyba było dużo. Po pierwsze książka Overbeeka "Lękajcie się" uświadomiła mi, że tylko w Polsce na jednego księdza pedofila przypada jedna ofiara. Bo tylko jedna odważa się mówić. Na całym świecie to są dziesiątki. Schemat jest taki, że dziecko jest molestowane rok, dwa. Mówi o tym rodzicom. Oni mu nie wierzą albo nie chcą wierzyć. Ofiara jeszcze rok wytrzymuje, a potem ucieka – w narkotyki albo w alkohol. Najczęściej wychodzi z nałogu, kiedy ma 20-21 lat. Próbuje normalnie żyć. Oczywiście to bardzo trudne. Kiedy już ma swoją rodzinę i pojawiają się dzieci, to jest taki moment, kiedy postanawia o tym powiedzieć. Zaskoczyło mnie to, że oni z reguły pierwsze swoje kroki kierują do kurii – nie do sądu, tylko do kurii. Tam są oczywiście lekceważeni, nie mają najmniejszych szans, żeby dojść jakiejś sprawiedliwości i to jest przerażające. Trzeba zmienić po prostu coś w głowach ludzi, bo to jest przestępstwo – od tego są sądy.
Czy kiedy już było wiadomo, że zaczął pan kręcić ten film, zgłosiły się do pana ofiary pedofilii?
Tak, rozmawiałem z nimi, jak przygotowywaliśmy z Wojtkiem Rzehakiem scenariusz i w późniejszym okresie produkcji. W trakcie zdjęć zdarzyło się też tak, że dwie osoby powiedziały mi o tym, że były molestowane.
Miał pan jakikolwiek kontakt z osobami, które są oskarżane o pedofilię albo zostały skazane za to przestępstwo?
Nie, dużo o tym czytałem, ale nigdy nie miałem bezpośredniego kontaktu. Zresztą chyba nie widziałem takiej potrzeby. To, co mnie też boli, to fakt, że jeżeli ksiądz pedofil wpadnie na jakieś parafii, to się go przenosi do innej. Później na przykład dziennikarze nie tropią tego, co się z nim działo wcześniej – na poprzednich parafiach i dlaczego trafił na tę konkretną. Ciekawe dlaczego... Przecież trzeba pójść tym tropem. Chyba tylko Piotrek Krysiak spróbował coś takiego zrobić z księdzem pedofilem, który był na Dominikanie (Krysiak, dziennikarz, autor książki „Wyspa ślepców” o pedofilii wśród polskich duchownych na Dominikanie – przyp. red.). On jeden, jedyny.
Jakimi tropami pan poszedł, żeby wejść w świat księży nie tylko z perspektywy mszy, ale co najmniej zakrystii?
Mieliśmy konsultantów. Już na etapie pisania scenariusza wiedzieliśmy, że opowiadamy o instytucji, bo nie chcieliśmy dotykać wiary i nie robimy tego. Aby opisać instytucję od środka, akcja musiała toczyć się na małej parafii, a także w parafii w średnim mieście. To nam narzuciło trzy wątki. Kiedy wymyśliliśmy plot całej historii, musieliśmy spotkać się z konsultantem. On nam powiedział: To jest nieprawdziwe, tu wymyślacie, tu możecie tak. Dorzucał coś jakby ze swojego otoczenia i kontaktował nas z innymi konsultantami.
Konsultanci, czyli księża?
Księża lub byli księża, którzy pomagali nam podczas realizacji filmu na różnych etapach. To są ludzie, którzy mają świadomość, że Kościół wymaga zmian. A z tymi, którzy myślą inaczej, nigdy się nie spotkam.
Film zrobiliście w Czechach. Żadnej sceny nie udało się nakręcić w polskim kościele?
Nikt by nam nie dał zgody, nie wpuściłby ekipy filmowej do polskiego kościoła. Również z powodów czysto technicznych – w Polsce w kościołach jest średnio pięć mszy dziennie. W Czechach jest jedna w tygodniu. W związku z tym, gdy kręciliśmy, nawet lamp nie musieliśmy wyciągać z budynku.
Kiedy dwa lata temu na festiwalu w Gdyni prezentowany był "Wołyń", sympatycy prawicy traktowali pana jak bohatera. Teraz wyrzucono pana na margines lewicy. Co o polskim społeczeństwie świadczy fakt, że tak powierzchownie i jednocześnie wyraziście dokonuje się ocen?
Ja się tym nie przejmuję, ponieważ idę swoją drogą. W przypadku "Wołynia" próbowałem uniknąć tego, żeby ten film był wykorzystany politycznie. Tak samo będę robił w przypadku "Kleru". Po prostu oddałem film widzom. Teraz mam nadzieję, że oni sami wyciągną jakieś wnioski czy też ten film zmusi ich do refleksji, ponieważ tak naprawdę on nie opowiada tylko i wyłącznie o klerze, ale również o wiernych, którzy na zepsucie Kościoła przyzwalają.
Czy po pierwszych pokazach "Kleru" spotkał się pan już z jakimiś atakami czy wręcz groźbami?
Z atakami pośrednio, bo ja mam taką konstrukcję, że nie zaglądam do internetu, nie mam też Facebooka. Założyłem sobie na starcie – już dawno temu, że nie będę czytał tych recenzji ani postów pod spodem. Nie chcę tracić energii ani pieniędzy na psychiatrę. Próbuję być czy jestem jakoś odporny. Natomiast teraz jestem na przykład na festiwalu w Gdyni i spotykam się z ludźmi. Na razie nikt na mnie nie napluł. Dostałem dużo ciepłej, dobrej, pozytywnej energii od widzów. Nie ma też żadnej sensacji. Nikt mnie nie chciał zabić, na razie nie musiałem zabijać okien do domu. Wszystko jest tak, jak powinno być.
Pamiętam, że w naszej rozmowie po premierze "Wołynia" mówił pan, że chciałby, aby ludzie wrócili z seansu, przytulili swoich najbliższych i troszeczkę inaczej pomyśleli o otaczającej ich rzeczywistości. Co byłoby idealnym uczuciem po wyjściu z "Kleru"?
Myślę, że ważne będzie, jeżeli widzowie wyjdą z kina i popatrzą na księdza nie jak na świętego, tylko jak na człowieka. Bo ten film jest o ludziach.
Dlaczego niemal wszystkie pana filmy są o najtrudniejszych i najbardziej niewygodnych tematach?
Nie umiem chyba na to odpowiedzieć. Generalnie mam swoje lata. Nie wiem, ile przede mną jest lipców i szkoda mi mojego czasu na opowieści błahe. Nie znaczy to, że potępiam komedie romantyczne, filmy gatunkowe czy sensacyjne. Natomiast, jeśli chodzi o moją pracę, to rzeczywiście dotykam jakiś momentów zamiecionych pod dywan. Zobaczy pani następny film.
Ten o Słowianach, który już powstaje bardzo długo?
Nie, to akurat jest serial. Jesteśmy na etapie pisania. To opowieść o tym, że przed chrztem też byliśmy.
Rozumiem, że więcej pan nie zdradzi?
Po prostu jest za wcześnie, żeby o tym mówić. Tak naprawdę następny rok powinniśmy przeznaczyć na przygotowania do wejścia w zdjęcia, a kręcić dopiero w 2020.
Sięga pan do najmroczniejszych zakamarków ludzkiej psychiki. Jak odreagowuje pan pracę nad takimi historiami?
Przede wszystkim moje emocje są inne niż emocje aktorów, bo są rozłożone w czasie. Pracuję nad filmem cztery lata. Najtrudniejszy jest pierwszy moment, kiedy czytam relacje. W "Wołyniu" to były relacje ocalałych z rzezi, teraz zderzyłem się z historiami ofiar pedofilii. To było trudne, ale później zamieniam się w maszynę. Piszę scenariusz i potem znowu dotykają mnie emocje, kiedy muszę pracować z dziećmi, albo kiedy aktorzy je wyzwalają.
To emocje, a odreagowanie?
Mam już dobrze podzielone to, co jest pracą, i to, co jest domem. Wydaje mi się, że zeruję głowę w domu. A o domu nie będę rozmawiał.
Dziękuję za rozmowę.