Ofiary wyszukiwał w prasie. Mordował, bo lubił patrzeć, jak ludzie cierpią i umierają. W sądzie się śmiał. Został skazany na dożywocie, od wyroku się nie odwołał. Krzysztof Gawlik "Skorpion" był bezwzględnym, seryjnym mordercą – jednym z najbardziej okrutnych w powojennej historii Polski.
– Jestem osobą twardą i bezkompromisową w dążeniu do celu – stwierdził Gawlik podczas rozmowy z psychologami. Deklarował też, że jest "bardzo wrażliwy, potrafi okazywać uczucia i wzruszać się, np. na filmach o miłości". W areszcie czekał na zakończenie śledztwa w sprawie pięciu zabójstw. Został oskarżony o zastrzelenie Sylwii L., Ukrainki Lesyi H., Tomasza S., Jana K. i jego żony Barbary.
Pięć ofiar w miesiąc
7 lutego 2001 r. w mieszkaniu przy ul. Głogowskiej w Poznaniu znaleziono ciało młodej dziewczyny. "Zwłoki kobiety leżały na podłodze w pokoju. Zwrócone były przodem do drzwi wejściowych. Głowa spoczywała w rozległej plamie krwi" – napisano w jednej z notatek ze śledztwa. W mieszkaniu był włączony telewizor. Sąsiadka zeznała, że dzień wcześniej słyszała głośną muzykę dobiegającą z mieszkania i krzyk. Hałasy jej jednak nie zdziwiły, bo wiedziała, że Sylwia L. przyjmuje swoich klientów. Strzałów nie słyszała. Ofiara miała dwie rany postrzałowe.
Niecały tydzień później na podłodze mieszkania przy ul. Piłsudskiego we Wrocławiu znaleziono dwa ciała. Kobieta i mężczyzna leżeli w kuchni. W pokoju obok włączony był telewizor. W lokalu działała agencja towarzyska. Sąsiedzi nie słyszeli podejrzanych odgłosów ani strzałów. Tylko jedna z kobiet przyznawała: ktoś przesuwał ciężkie torby lub przedmioty. Okazało się, że był to odgłos przesuwanych zwłok. Lesya H. miała pięć ran postrzałowych, jej opiekun Tomasz S. został postrzelony trzy razy.
Miesiąc później w stolicy Dolnego Śląska ponownie znaleziono dwa ciała. Tym razem na wrocławskich Kuźnikach zastrzelono małżeństwo K. Para szukała chętnego do wynajmu swojego mieszkania. W mieszkaniu ktoś zostawił włączony telewizor. Jan K. miał cztery rany postrzałowe. Do jego żony Barbary zabójca strzelił sześć razy.
Kolizja, ucieczka i areszt
21 marca 2001 r. na jednym z wrocławskich skrzyżowań kierowca dużego fiata doprowadził do kolizji z polonezem. Uciekł z miejsca zdarzenia. Wjechał jeszcze pod prąd na torowisko tramwajowe i na chodnik. Pościg trwał niemal 20 minut. Zatrzymany mężczyzna nie reagował na polecenia mundurowych. Nie chciał wyjść z auta, więc został obezwładniony i zakuty w kajdanki. Okazało się, że to 36-letni Krzysztof Gawlik.
Mieszkaniec Wałbrzycha był pijany. W wydychanym powietrzu miał ponad 2,5 promila alkoholu. Bełkotał i nie mógł porozumieć się z funkcjonariuszami. Tymczasem ci mieli do niego coraz więcej pytań. Wszystko dlatego, że w aucie znaleziono pistolet maszynowy Skorpion, magazynek i amunicję.
"Nie potrafił powiedzieć, dlaczego jest we Wrocławiu, i parę razy zmieniał wersje co do pochodzenia broni. Przyznał się, że w styczniu tego roku przebywał w areszcie śledczym we Wrocławiu za haracze" – odnotowali policjanci, którzy umieścili Gawlika w swoim areszcie.
Żona zatrzymanego twierdziła, że mąż szuka pracy, do Wrocławia pojechał załatwić formalności w banku.
"Nigdy z niego nie strzelałem ani nie pożyczałem"
Gawlik w rozmowie ze śledczymi twierdził, że pistolet kupił przy przejściu granicznym z Czechami. Chciał się nim bronić, bo ktoś mu groził. "Wiesz, komu jesteś winien pieniądze. Masz na ich zwrot miesiąc czasu, jak nie oddasz pieniędzy, to cię zabiję" – miał usłyszeć przez telefon.
W jego tłumaczenia trudno było uwierzyć. Tym bardziej że po zbadaniu łusek i pocisków znalezionych w mieszkaniach pięciu zabitych osób stwierdzono, że zginęły one z broni, którą znaleziono przy mężczyźnie. W policyjnym piśmie podkreślono: istnieje duże prawdopodobieństwo, że zabójstw tych dokonał Krzysztof Gawlik. Postawiono mu zarzuty.
Co na to podejrzany? – Ja nigdy nie strzelałem z pistoletu, który został znaleziony przy mnie w dniu zatrzymania. Nigdy nikomu nie pożyczałem tego pistoletu. Nikt nie wiedział, że posiadam ten pistolet. Nie wiem, czy pistolet ten jest sprawny – powtarzał jak mantrę.
Przyznał się, by później wszystko odwołać
Przez kolejny miesiąc twardo obstawał przy swojej wersji. W tę ślepo wierzyła jego rodzina. – Wiem, że jest podejrzany o dokonanie pięciu zabójstw. Dla mnie jest to niewiarygodne, a wręcz absurdalne. Ja znam go tylko z dobrej strony. Zawsze był grzecznym, sympatycznym, uprzejmym i miłym człowiekiem. Nigdy nie miał żadnych nałogów, nie pił, nie palił – opowiadała jego teściowa pod koniec maja 2001 r.
Kilka miesięcy później musiała być zdruzgotana. We wrześniu jej zięć przyznał się do wszystkiego. Na krótko, bo dwa dni później ponownie zmienił zeznania.
Dla mnie jest to niewiarygodne, a wręcz absurdalne. Ja znam go tylko z dobrej strony. Zawsze był grzecznym, sympatycznym, uprzejmym i miłym człowiekiem
teściowa Gawlika podczas jednego z przesłuchań
– Muszę jeszcze przemyśleć swoją obronę w tej chwili. Ja nie deklaruję swojego jednoznacznego stanowiska w tej sprawie, tzn. ani oświadczam, że się przyznaję do popełnionych zabójstw, ani że się nie przyznaję – upierał się 36-latek.
Stwierdził, że potrzebuje "jeszcze miesiąca na przemyślenia". W międzyczasie media i śledczy zaczęli nazywać go Skorpionem, od broni, którą zabijał.
Ofiar szukał w prasowych ogłoszeniach
W listopadzie ponownie przyznał się do pięciu zabójstw. Miał krwawy plan na życie: w gazecie z ogłoszeniami chciał wyszukiwać tych, którzy szukali samochodów do kupienia. Z potencjalnymi kupcami chciał się umawiać w mieszkaniach prostytutek, które wcześniej zabije. Aut nie miał, dlatego chętnych na nie chciał sterroryzować bronią, zabrać im pieniądze i uciec. Morderczą część swojego pomysłu, bez skrupułów, wprowadził w życie.
Biegli orzekli: z wyjaśnień Gawlika wynika, że w chronologicznie pierwszym przypadku działał z chęci zysku i zabił na zlecenie. Twierdził, że zlecenie dostał od znajomego, który miał zatargi z agencjami towarzyskimi z Poznania. Jego pierwszą ofiarą była prostytutka. 6 lutego 2001 r. Gawlik przyjechał do stolicy Wielkopolski. Po południu odwiedził mieszkanie Sylwii L. Jednak przez podejrzany wygląd, m.in. doklejone wąsy, nie został przez kobietę przyjęty. Nie zrezygnował.
– W domofonie odezwał się głos kobiety. Ja powiedziałem, że się z nią umawiałem telefonicznie (…). Chciałem skorzystać z okazji, zastrzelić ją i szybko opuścić to miejsce. Po wejściu do mieszkania zapytałem ją, czy mogę skorzystać z toalety – relacjonował "Skorpion" podczas jednego z przesłuchań. W łazience wyciągnął z torby pistolet i przykręcił tłumik. Po wyjściu strzelił.
– Po pierwszym strzale ona przewróciła się i upadła na podłogę. Wówczas oddałem do niej jeszcze jeden strzał w głowę. Gdy zorientowałem się, że nie żyje, bardzo szybko opuściłem mieszkanie – mówił mężczyzna. Po wszystkim poszedł na pociąg. Chciał jak najszybciej opuścić Poznań.
"W pozostałych zaś według własnego pomysłu zaplanował z myślą o zdobyciu pieniędzy od osób skuszonych fałszywą ofertą kupienia po atrakcyjnej cenie dobrych samochodów" – napisano w opinii psychologicznej o następnych działaniach Krzysztofa Gawlika.
Schemat był zawsze ten sam. "Skorpion" kupował "AutoGiełdę Dolnośląską" wybierał ofiary spośród ogłoszeń zamieszczonych w gazecie. Dzwonił pod wskazane numery i umawiał się na spotkanie. Na miejscu zawsze szedł do łazienki. Tam przygotowywał broń, zakładał tłumik. Później precyzyjnie wymierzał strzały.
Zabił, a dowody wyrzucił przy wejściu na dworzec
12 lutego 2001 r. w mieszkaniu przy ul. Piłsudskiego we Wrocławiu znaleziono ciała kobiety i mężczyzny. Na dywanie znajdowały się ślady krwi, które ktoś próbował wytrzeć. Zabezpieczono też pociski i łuskę. Śladów linii papilarnych nie było. Ofiary miały nie tylko rany postrzałowe, ale też, jak stwierdzili biegli w swojej opinii, mężczyzna był przed śmiercią torturowany. "Ofiarom zadawał inne obrażenia oprócz niezbędnych do uśmiercenia ich" – napisali lekarze sądowi.
Po wszystkim Gawlik został w mieszkaniu. Nie przeszkadzało mu to, że w kuchni leżały dwa ciała. Przestraszył się dopiero dobijania do drzwi. Ręcznik, którym wycierał krew z podłogi, łuski i niedopałki papierosów w pośpiechu wrzucił do reklamówki. Zeskoczył z balkonu na pierwszym piętrze. Wsiadł do taksówki i pojechał na dworzec. Przy wejściu wyrzucił torbę, następnie kupił bilet i wsiadł do pierwszego pociągu jadącego w stronę Wałbrzycha.
Chcieli na pół roku, on chciał na miesiąc, więc zabił
Ofiarom zadawał inne obrażenia oprócz niezbędnych do uśmiercenia ich
opinia biegłych lekarzy o działaniach "Skorpiona"
"Skorpion" swoje działania powtórzył 10 marca 2001 roku, ale tym razem nie chciał już korzystać z mieszkania należącego do prostytutki. Jak twierdził, do domu na wrocławskich Kuźnikach nie szedł z zamiarem zabicia kogokolwiek. Był umówiony z Janem K., właścicielem lokalu przy ul. Majakowskiego. Mężczyźnie towarzyszyła jego żona. Gawlik chciał wynająć mieszkanie na miesiąc. Para nie chciała się na to zgodzić. Oczekiwali, że 36-latek mieszkanie wynajmie na pół roku i zapłaci z góry. Państwo K. stwierdzili, że muszą się naradzić.
"Byli nieugięci. Ta ich postawa zdenerwowała mnie, gdyż nie szła z moimi dalszymi planami. Ja w tym mieszkaniu byłem przecież umówiony z osobami, które miały przyjechać w sprawie zakupu samochodu" – odnotowano zeznania zabójcy.
Dalej mężczyzna przyznaje: "nie zastanawiając się długo, zacząłem do nich strzelać". Po chwili zacięła mu się broń, a jedna z jego ofiar zaczęła jeszcze krzyczeć. "Skorpionowi" puściły nerwy. W pośpiechu opuścił mieszkanie. Wsiadł do fiata 125p i pojechał do Wałbrzycha.
Sadysta bez problemów w szkole i zdyscyplinowany w wojsku
Biegli podsumowali działania Gawlika: "we wszystkich przypadkach zabójstw sprawca wykazał silniejszą motywację zabijania niż do wyciągania z tego planowanych korzyści". W działaniu mężczyzny dopatrzyli się też "wyraźnych elementów sadyzmu". "Zachowanie sprawcy jest typowe dla sposobu działania seryjnych sprawców zabójstw" – stwierdzili lekarze.
Jaki był seryjny morderca na co dzień? Jak twierdzili inni, lubili jego towarzystwo. Wszystko dlatego, że potrafił okazać im szacunek. Mówił, że nie jest awanturnikiem i chętnie podporządkowuje się otoczeniu. W szkole nie miał problemów, uczył się dobrze. Z zawodu kierowca-mechanik, który lubi muzykę rozrywkową. Obsługi broni nauczył się w wojsku. Tam też nie było z nim kłopotów. – Był żołnierzem zdyscyplinowanym i dbającym o sprzęt wojskowy – wspominali jego przełożeni.
Na utrzymaniu miał żonę i córkę. Jeszcze kilka lat wcześniej wiodło mu się całkiem nieźle. Był właścicielem firmy, handlował stolarką budowlaną. Gdy biznes przestał przenosić dochody, Gawlik zaczął się zadłużać. Wtedy pojawiły się problemy. Przez telefon groził wierzycielom, więc trafił za kraty. Nie stwierdzono jednak, żeby swoje groźby spełnił. W areszcie przesiedział siedem miesięcy. Po wyjściu, jak mówił najbliższym, chciał znaleźć jakieś zajęcie. Żonę zapewniał, że szuka pracy jako kierowca i że najlepiej znaleźć ją będzie w Poznaniu, bo przejeżdża tamtędy mnóstwo tirów. Nigdy nie leczył się psychicznie, nie miał uzależnień. Grywał na akordeonie.
"Lubiłem patrzeć, jak umierają"
W czerwcu 2002 r. Krzysztof Gawlik stanął przed sądem. Nie okazywał wstydu ani skruchy. Na sali siedziały rodziny zamordowanych. Jak relacjonowały media, co chwilę z ław słychać było pomrukiwania: "morderca, karę śmierci dla niego". O swoich zbrodniach opowiadał na chłodno. – Lubiłem patrzeć na cierpienie ludzkie, jak ludzie umierają – przyznawał. Dodawał też: – Na początku robiłem to za określone kwoty pieniędzy, a potem zaczęło mnie to fascynować.
Od czasu do czasu na jego twarzy pojawiał się uśmiech. Poprosił o przerwanie posiedzenia sądu, bo był głodny i zmęczony.
Lubiłem patrzeć na cierpienie ludzkie, jak ludzie umierają
Krzysztof Gawlik podczas rozprawy w sądzie
Potrafił wybuchnąć śmiechem. – Co oskarżonego tak śmieszy? - dopytywał sędzia. – Mam dobre samopoczucie – odpowiedział.
14 października 2002 r. za zabicie pięciu osób został skazany na dożywocie. Sąd zastrzegł, że Gawlik może ubiegać się o warunkowe przedterminowe zwolnienie dopiero po 50 latach odsiadki. – Krzysztof Gawlik działał przede wszystkim z motywacji popędowo-sadystycznej, częściowo nieuświadomionej. Natomiast deklarowana przez niego motywacja ekonomiczna mogła mieć we wszystkich tych zdarzeniach znaczenie drugorzędne – uzasadniał sędzia Wiesław Rodziewicz.
Odwołania nie chciał, z więzienia próbował uciec
– Powinien dostać tyle kul, ile ludzi zabił – komentowała po ogłoszeniu wyroku siostra jednej z ofiar. Pełnomocnik mężczyzny złożyła apelację. Mecenas argumentowała, że wyrok jest niesłuszny, a proces nazwała "wybitnie poszlakowym". Dowodziła też, że wyjaśnienia oskarżonego podlegały manipulacji. To nie spodobało się jej klientowi.
"Szanowna pani mecenas, zwracam się do pani jako obrońcy z urzędu z prośbą o to, aby spowodowała pani, żeby apelacja od wyroku nie odbyła się. (…) Nie chcę, aby mnie kierowano na jakiekolwiek obserwacje psychiatryczne, itp." – napisał Gawlik w liście do swojego obrońcy. Podziękował też za prowadzenie sprawy i wsparcie.
Trafił do zakładu karnego w Wołowie. W listopadową noc 2004 r. niemal przebił ścianę celi. – Wykuł szeroki na 30 cm otwór na grubość dwóch cegieł. Została mu już tylko ostatnia i mógłby próbować uciekać – mówił wtedy "Gazecie Wyborczej" Ryszard Ossowski, ówczesny zastępca prokuratora rejonowego w Wołowie. Żeby utorować sobie drogę ucieczki, posłużył się m.in. metalową rurą z ramy łóżka.
O wyjście na wolność może się starać się w 2051 r. Będzie miał wtedy 86 lat.
Wrocławski sąd jeszcze przed odczytaniem aktu oskarżenia zezwolił na ujawnienie wizerunku i danych personalnych oskarżonego. Sędzia uznał, że w sprawie "Skorpiona" zezwala na to interes społeczny. To był jeden z najbardziej bezwzględnych seryjnych morderców w powojennej Polsce. Lista jego ofiar, gdyby nie przypadkowa wpadka po kolizji, mogła być znacznie dłuższa. W ciągu miesiąca zabił pięć osób, a przecież dopiero zaczynał realizować swój pomysł na życie...
Zabójstwo pary studentów w Górach Stołowych
Już po wydaniu przez sąd wyroku śledczy sprawdzali, czy Gawlik ma na swoim koncie jeszcze jedną brutalną zbrodnię.
Na szlaku było wtedy mnóstwo turystów, dużo słyszeli, ale zbrodni nikt nie widział. Ludzie zeznawali, że najpierw usłyszeli strzał, krzyk kobiety, potem jeszcze jeden strzał i znów ten sam krzyk. Chłopaka zabito dwoma strzałami w głowę, dziewczynę jednym między oczy.
Szybko jednak okazało się, że z tą zbrodnią Gawlik nie miał nic wspólnego. Po blisko 19 latach wciąż nie wiadomo, dlaczego studenci zginęli i kto jest mordercą.