- Po tym powszechnym zamknięciu, w którym przyszło nam żyć, będą ludzie, którzy przejdą przez ten ogromny kryzys z nowym spojrzeniem na życie, na to, co jest wartościowe - ocenia wybitny szwedzki aktor Stellan Skarsgård w rozmowie z Tomaszem-Marcinem Wroną.
68-letni Stellan Skarsgård jest najprawdopodobniej najbardziej rozpoznawalnym i najbardziej cenionym szwedzkim aktorem obok Maxa von Sydowa.
Zachwycał u Larsa von Triera, z którym współpracował jedenastokrotnie, tańczył i śpiewał w dwóch częściach hitu "Mamma Mia". Grał u Hansa Petera Molanda, Stevena Spielberga, Kennetha Branagha, Gusa Van Santa, Milosa Formana.
Jako dziecko jego idolem był Dag Hammarskjöld (sekretarz generalny ONZ w latach 1953-1961) i tak jak on chciał zostać dyplomatą. Skarsgård rozpoczynał karierę jako siedemnastolatek w popularnym szwedzkim serialu dla młodzieży "Bombi Bitt och jag", później trafił do Królewskiego Teatru Dramatycznego w Sztokholmie.
Pierwszym momentem przełomowym w jego karierze była rola w "Prostodusznym mordercy" Hansa Alfredsona, za którą otrzymał m.in. Srebrnego Niedźwiedzia dla najlepszego aktora podczas 32. edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie (1982 r.). Kilka lat później zaczął grać niewielkie role w amerykańskich produkcjach, w tym w "Polowaniu na Czerwony Październik" Johna McTiernana (1990 r.). Kolejnym punktem zwrotnym było spotkanie z von Trierem, u którego wcielił się w rolę Jana w "Przełamując fale" (1996 r.). Ta kreacja otworzyła mu na dobre drzwi do hollywoodzkich produkcji, w których stale się pojawia, ale nie rezygnuje i z tych z niezależnych.
Jednym z jego ostatnich filmów jest "Nadzieja" norweskiej reżyserki Marii Sødahl. Tytuł został doceniony nagrodą Europa Cinemas Label za najlepszy film europejski w sekcji Panorama tegorocznego festiwalu Berlinale. W uzasadnieniu podkreślono, że jest to wzruszająca i poruszająca opowieść "o dramatycznym wpływie nagłej, poważnej choroby na rodzinę. To bardzo złożona historia miłosna, często empatyczna i nigdy sentymentalna. Rodzinny dramat jest pokazany bardzo subtelnie, a aktorstwo, scenariusz, montaż i zdjęcia są na najwyższym poziomie". Sødahl w tworzeniu historii o relacji, w której główna bohaterka mierzy się z nowotworem, inspirowała się własnymi doświadczeniami.
Prywatnie Skarsgård jest ojcem ósemki dzieci. Czterech synów: Alexander, Bill, Gustaf i Valter, poszło śladami ojca, odnosząc sukcesy nie tylko w rodzinnej Szwecji, ale również w międzynarodowych produkcjach. Najstarszy z nich, 45-letni Alexander na koncie ma już m.in. Złoty Glob czy nagrodę Emmy.
Ze Stellanem Skarsgårdem rozmawiał Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl.
Data polskiej premiery "Nadziei" została zawieszona w związku z obowiązującym stanem pandemii.
Tomasz-Marcin Wrona: Jak pan patrzy na świat w kwarantannie?
Stellan Skarsgard: To nadzwyczajna i ekstremalna sytuacja. Na wierzch wyszły słabe punkty naszych społeczeństw. Spędziliśmy dekady na przefinansowaniu ryzykownych operacji, a społeczeństwo pozostało niedofinansowane. Oczywiście gdy ta sytuacja się zakończy, nastąpią głębokie zmiany polityczne i nie chodzi o to, że zwrot prawicowy czy lewicowy, ale w zupełnie nowym kierunku.
Koronawirus zmienił świat zauważalnie. Ma wpływ bezpośrednio na pana, na pana przyszłość?
Oczywiście. Projekty, w które byłem zaangażowany, zostały zawieszone. Wszyscy moi synowie, którzy są aktorami, też stracili pracę, chociaż ma to swoje przyjemne konsekwencje, bo jesteśmy wszyscy razem, spędzamy ten czas wspólnie. Jasne, jesteśmy w uprzywilejowanej sytuacji. Przykro mi, że ludzie, którzy żyli od pierwszego do pierwszego, znaleźli się w dramatycznym położeniu. Są miliardy ludzi, którzy nie mają dostępu do właściwej opieki medycznej.
Są też tacy, którzy uważają, że pandemia jest karą boską. Co myśli pan o takiej teorii?
(śmiech) To naprawdę k***ko głupie. Ale tak zupełnie poważnie, takie stwierdzenia są bardzo niebezpieczne. I to nie tylko ze względu na głupotę osób, które głoszą takie opinie. Są niebezpieczne, ponieważ podzielane w ten sposób odciągają uwagę od naukowych informacji, czym jest koronawirus, w stronę metafizycznych fantazji. Oznacza to, że zamiast skupić się na walce z nim, zawsze pojawią się tacy, którzy będą obwiniać za tę sytuację innych. Ludzie trafiali na stos na całym świecie tylko dlatego, że wyobrażaliśmy sobie, że nie podobają się naszemu Bogu. Nie można obwiniać ludzi za koronawirusa, który jest częścią natury. Zamiast więc obwiniać naturę, należy skupić się na rozwiązaniu problemu.
Jak pan sobie wyobraża świat po pandemii? Jest dla nas jakaś nadzieja?
Nadzieja jest zawsze. Właśnie ostatni film, w którym grałem, jest tak zatytułowany. Jeśli potraktować ludzkość jako gatunek, to zawsze jest dla niego nadzieja. Przechodziliśmy w naszej historii okropne rzeczy. Kto mógł pomyśleć, że przetrwamy II wojnę światową? Kto w 1945 roku wyobrażał sobie ogromny dobrobyt Europy Zachodniej? Albo kto przewidział zmiany po upadku komunizmu w 1989 roku? Nasza przyszłość po koronawirusie wypełniona jest momentami, które mogą nas zranić, wyzwaniami, ale to jest część naszego życia. Wiele osób będzie starało się przetrwać dzień za dniem.
Oczywiście, czy świat się zmieni? Czy będzie lepszy? Nie umiem powiedzieć. Jestem przekonany, że dotychczasowy system ekonomiczny upadnie. Mam nadzieję, że w jego miejsce powstanie lepszy. Jednak pamiętajmy - koronawirus nie jest jedynym wyzwaniem współczesnego świata. Nie możemy zapominać, że mierzymy się z kryzysem klimatycznym. Musimy zacząć myśleć o tym, jak żyjemy. Nie możemy po prostu wykorzystywać innych ludzi i naszej planety.
W filmie "Nadzieja" gra pan partnera głównej bohaterki, która usłyszała diagnozę nowotworową. Scenariusz powstał na podstawie prawdziwej historii. Jak zareagował pan, gdy go pan dostał?
Przede wszystkim znam reżyserkę tego filmu, Marię Sødahl i jej męża Hansa Pettera Molanda. Są naszymi przyjaciółmi. Powiedziała mi, że będzie kręcić film o nowotworze. Zareagowałem: o nie, tylko nie k****a o raku, o osobie walczącej ze śmiercią, o wygraniu walki z nowotworem. Byłem też zaniepokojony, że za mocno zaangażuje się we własną historię, że nie złapie wystarczającego dystansu, aby zrobić film, który będzie ważniejszy dla innych ludzi niż dla niej samej. Po tym, jak przysłała mi najpierw opis scenariusza, zrozumiałem, że zgromadziła ogromny materiał, ma duży dystans. Że to nie jest tylko film o nowotworze, ale o miłości, relacjach międzyludzkich, rodzinie, o tym, co jest w naszym życiu naprawdę wartościowe. W czasach koronawirusa ludzie byli zszokowani tym, że nagle muszą przemyśleć to, co jest naprawdę ważne w życiu. Oczywiście, po tym powszechnym zamknięciu, w którym przyszło nam żyć, będą rozwody. Ale będą też ludzie, którzy przejdą przez ten ogromny kryzys z nowym spojrzeniem na życie, na to, co jest wartościowe.
Stworzona przez pana postać może być nowego rodzaju bohaterem w tego typu historiach. Rzadko widzimy takich mężczyzn, którzy zamiast spróbować zbawiać świat, usuwają się na bok, otaczając troską swoją partnerkę.
W taki sposób ta postać została napisana, co jest bardzo ważne. Bo przecież jest to historia Marii, opowiedziana przez postać Anji. Ponadto - co jest jasne - jest to jednocześnie ich wspólna historia. Gdy czytałem scenariusz, zobaczyłem, że Tomas nic nie robi, nic nie mówi. Ale jest w tym coś, co mogę zrozumieć.
Moja była żona usłyszała diagnozę nowotworową. W takich sytuacjach twoją pierwszą reakcją jest to, że nie wiesz, co możesz zrobić. A nic nie można zrobić! Możesz wykonywać wszystkie praktyczne czynności: przygotowywać jedzenie dla dzieci, sprzątać mieszkanie etc. Ale nie ma żadnej możliwości, aby tak naprawdę móc dzielić się tym procesem, w jaki wrzucona jest osoba z nowotworem, czy osoba, która usłyszała, że nie ma dla niej ratunku. Czujesz się bezradny i zagubiony.
Później dyskutowaliśmy z Marią, bo powiedziałem jej, że w scenariuszu - w kontekście Tomasa - nie ma nic, że jego właściwie nie ma. Zapewniła mnie, że będzie obecny, ponieważ ma być to film o relacji. Stwierdziłem: dobra, mogę to zrobić, bo umiem stworzyć relację bez żadnych dialogów. To jest to, co robię, jeśli mam reżysera, który jest tym zainteresowany. A ona była.
A świadomość tego, że scenariusz powstał na podstawie historii pana przyjaciół, nie była problemem? Zmieniała pana nastawienie do tej roli?
Z podobną rzeczą miałem do czynienia na planie serialu "Czarnobyl" z Jaredem Harrisem. Mieliśmy z Jaredem pewną relację do pokazania, która nie była jasno spisana w scenariuszu. Ona pojawia się pomiędzy wierszami, w tym, w jaki sposób gramy. To jest dla mnie atrakcyjne. Chętniej gram właśnie to, co dzieje się pomiędzy wierszami niż to, co jest w tekście.
Skoro o aktorstwie mowa. W Szwecji jest pan traktowany jako skarb narodowy. Jak się pan z tym czuje?
(uśmiech) W ogóle o tym nie myślę. Nie interesuje mnie to, w jaki sposób ludzie na mnie patrzą. Staram się żyć normalnym życiem. Na zdjęciach spędzam mniej więcej od czterech do ośmiu miesięcy w ciągu roku. W pozostałym czasie zmieniałem dzieciom pieluchy, teraz przygotowuję im jedzenie, robię wszystko, co zazwyczaj robią panie domu (uśmiech). Co do tych określeń, czuję się z nimi niezręcznie. Ta publiczna część sławy jest dla mnie dziwna.
Gdy powiedziałem znajomym niezwiązanym z kinem, że będę z panem rozmawiać, słyszałem reakcje: "o, to jest ojciec Alexandra?". Dochodzi więc do sytuacji, gdy te role się odmieniły. Nie ma pan nic przeciwko tej zmianie?
Wie pan, tak jak w przypadku Alexandra, tak też się dzieje w stosunku do pozostałych synów, którzy zostali aktorami: Gustafa, Billa i Valtera. Ale tak jest dobrze i jestem z nich dumny.
Mówił pan, że synowie poszli w pańskie ślady, ponieważ widzieli, ile radości daje panu aktorstwo.
Chyba tak. Nigdy ich ani nie zachęcałem, ani nie zniechęcałem. Dzieci muszą podejmować własne decyzje i nie da się za nich wybrać najlepszego sposobu na życie. To trochę głupie, ale świat się zmienia tak szybko, że oni wiedzą o nim więcej ode mnie. Myślę, że po prostu widzieli moją radość. U każdego z nich myśl o aktorstwie pojawiła się w innym momencie życia. Gustaf chciał zostać aktorem, jak miał trzy albo cztery lata. Alexander wcale nie chciał być aktorem, ale tak już zostało, gdy tego spróbował. Bill w zasadzie dopiero zaczyna, wcześniej chciał być muzykiem.
Przypominając sobie pana najważniejsze role spośród tych ponad 140 w dorobku, zauważyłem pewną równowagę wśród wielkobudżetowych produkcji i małych, niezależnych filmów. Wybiera pan scenariusze restrykcyjnie?
Myślę, że tak. Jednak warto pamiętać, że kariera wynika w głównej mierze nie z tego, co się zaakceptowało, ale z tego, co się odrzuciło. Moja praca polega zupełnie na czymś innym, gdy gram w takich filmach jak "Mamma Mia!" i na czymś innym w niezależnych, małych produkcjach. I każdy z nich jest źródłem innych przyjemności. Ważnym jest dla mnie to, żeby mieć poczucie, że wybierając jakiś projekt, będzie on dla mnie pewnego rodzaju zabawą, przyjemnością.
Ma pan jakieś ograniczenia w wyborze ról?
Oczywiście. Są to ograniczenia fizyczne. O ile nigdy nie zagram kogoś niskiego czy szczupłego, to na przykład w "Diunie" Denisa Villeneuve'a (film w postprodukcji - red.) gram mężczyznę ważącego prawie 250 kilogramów. To jest możliwe dzięki charakteryzacji. Poza tym mam pewne ograniczenia warsztatowe. Patrzę na przykład na niektórych aktorów telewizyjnych, którzy potrafią wyrzucić z siebie bardzo szybko kilka stron tekstu. I robią to pięknie. Nie byłbym w tym dobry. Jak mówiłem, wolę to, co dzieje się między słowami. W sumie to nie wiem, bo bardzo lubię wyzwania.
Po ponad 50 latach grania jest jeszcze jakaś postać, którą chciałby pan zagrać?
Zawsze staram się żyć teraźniejszością. Jest kilka ról, które chciałbym w przyszłości zagrać, ale do tego potrzebny jest właściwy reżyser i właściwi aktorzy. Czasami zdarzało mi się przyjąć rolę, chociaż sam scenariusz nie był skończony. Tak było w przypadku współpracy z Hansem Petterem Molandem czy Larsem von Trierem. Nawet w przypadku "Malowanego ptaka" na podstawie powieści Jerzego Kosińskiego przyjąłem propozycję Vaclava Marhoula, zanim dostałem ostateczny tekst.
Zauważyłem, że często współpracuje pan z reżyserkami. W czasach, gdy bardzo dużo mówi się o budowaniu większej przestrzeni dla kobiet za kamerą, ma dla pana znaczenie płeć twórcy?
Nie ma dla mnie znaczenia to, czy ktoś ma penisa, czy nie. To nie ma żadnego wpływu na reżyserię. Jeśli mówimy o różnicach, to pojawiają się różnice kulturowe. Inaczej gra się u Stevena Spielberga, inaczej u Larsa von Triera. Ale to nie ma nic wspólnego z płcią.
Jedną z reżyserek, u których pan zagrał, była Phyllida Lloyd, w "Mamma Mia". Jak się pan czuł, śpiewając piosenki zespołu ABBA na planie?
(śmiech) Cóż, na samym planie śpiewaliśmy "na rybkę" czy razem z puszczonymi w tle piosenkami, więc nie było to aż tak bolesne. Zupełnie inaczej było w studiu, gdy je nagrywaliśmy. Gdybyś ujrzał mnie, Pierce'a Brosnana i Colina Firtha w studiu, zobaczyłbyś, jak bardzo byliśmy wystraszeni i przerażeni. Nigdy chyba żaden z nas się tak nie bał (śmiech). Oczywiście, nie oczekiwano od nas, że będziemy perfekcyjni. Dostaliśmy wiele wsparcia.