"Byłem niedostatecznie uzbrojony, wyekwipowany licho wie jak, bez ładownic, bez płaszczów, bez butów wytrzymujących dłuższe marsze" – wspominał marszałek Józef Piłsudski początki Legionów Polskich. Jego żołnierze przymierali głodem, dokuczały im wszy i choroby, mieli stare karabiny, brakowało im mundurów, płaszczy, a nawet butów. Nie brakowało odwagi.
W pierwszych dniach listopada 1914 roku legionowi żołnierze byli już tak głodni, że – jak notował Felicjan Sławoj Składkowski, porucznik, batalionowy lekarz i późniejszy premier – maszerowali z trudem. "Rypaliśmy po błocie na deszczu i wichurze po 40 kilometrów dziennie, by zasnąć snem kamiennym wieczorem nieraz bez jedzenia" – zapisał w pamiętniku polowym. Kiedy jego oddział wszedł do wsi Święta Katarzyna w Górach Świętokrzyskich, obok znajdującego się tam klasztoru bernardynek żołnierze zobaczyli gospodynię stojącą przy chlewie i sypiącą swoim świniom ugotowane ziemniaki. Żołnierze na ten widok rzucili się w jej stronę i padając na kolana, bez słowa zaczęli wybierać gorące kartofle wprost ze świńskiego koryta.
"Baba tak oniemiała, że nie broniła ziemniaków, krzyczała tylko: 'O lo Boga, jeszczem takich sołdatów nie widziała, co by świniom ziemniaki wyżerały!'" – wspominał porucznik. "Każdy chwycił kilka ziemniaków, nie zatrzymując się w marszu, i za parę minut zdumiona baba została z pustym garczkiem nad korytem, do którego zdążyły już zbiec się świnie" – opisywał ten incydent.
Sytuacja, na pozór komiczna, pokazywała jeden z największych problemów, z którymi musieli się zmagać żołnierze Józefa Piłsudskiego już na samym początku wojny. Głód w szeregach Legionów Polskich był wszechobecny, dotykał zarówno prostych szeregowców, jak i dowódców. Według przepisów powinni dostawać dziennie 400 gramów chleba lub sucharów, tyle samo mięsa bądź jedną konserwę mięsną, do tego dwie porcje jarzyn lub ryżu, kaszę, cebulę, ocet, tytoń, wino, a do tego dwie konserwy kawowe, z których można było w polowych warunkach przyrządzić kawę. Jak było w rzeczywistości, ukazują zapiski porucznika Składkowskiego.
"Byliśmy umundurowani licho"
Gdyby nie wybuch wojny światowej, Legiony nie zostałyby powołane. Pierwsza Kompania Kadrowa sformowana 3 sierpnia 1914 roku – za zgodą Austro-Węgier, do walki z Rosjanami – i składająca się z członków podległych Piłsudskiemu organizacji strzeleckich, liczyła nie więcej niż 168 żołnierzy. Pod względem militarnym mogła zdziałać niewiele, choć do jej niewątpliwych sukcesów należy zaliczyć zajęcie Kielc, wraz z drugą i trzecią kompanią.
Ważniejsze było to, co w jednym z listów w sierpniu 1914 roku wyraził Piłsudski. Pisał, że strzelcy "uważają się za odrębne wojsko polskie, sprzymierzone z Austrią, a nie za część austriackiej armii, podległej narzuconej sobie komendzie".
Takie podejście rodziło polityczne spory już na samym początku, rysując podział między stronnictwem lojalistów - przekonanych, że polska formacja powinna być posłuszna rozkazom cesarskim i działać wyłącznie w ramach armii monarchii habsburskiej - a środowiskiem skupionym wokół Piłsudskiego, przeświadczonym, że każda droga ku odzyskaniu przez Polskę niepodległości, nawet prowadząca do wypowiedzenia posłuszeństwa wojskowego, jest wskazana.
Wieści o tworzeniu polskiego wojska szybko się rozchodziły i już pod koniec sierpnia rozpoczęto werbunek ochotników do dwóch Legionów – Wschodniego we Lwowie i Zachodniego w Krakowie. Już od samego początku dowództwo nowych formacji musiało zmagać się trudnościami.
"Byłem niedostatecznie uzbrojony, wyekwipowany licho wie jak, bez ładownic, bez płaszczów, bez butów wytrzymujących dłuższe marsze, (...) wreszcie bez kuchni polowych, tego dobrodziejstwa żołnierza na wojnie" – wyliczał Piłsudski. "Byliśmy umundurowani licho, po strzelecku, za własne pieniądze, nie stanowiliśmy oddziału zdatnego (...) ani do boju, ani do jakiejkolwiek operacji wojennej wymagającej wysiłku pracy żołnierskiej przez kilka dni, bez żadnej przerwy" – dodawał.
Znakiem rozpoznawczym nowych oddziałów stały się orzełek strzelecki oraz czapka maciejówka, która jednak wbrew powszechnej opinii nie przyjęła się w całych Legionach – popularność zdobyła w I i III Brygadzie, żołnierze II Brygady woleli rogatywki z daszkiem. Charakterystycznego orzełka na tarczy amazonek zaprojektował w 1913 roku Czesław Jarnuszkiewicz. Długo zastanawiano się, dlaczego orzełki były pozbawione koron i co to miało znaczyć. Domysły uciął sam Jarnuszkiewicz, wyjaśniając, że do ich wyrobu używano cienkiej blachy i odstająca korona często się odłamywała. Zdecydowano się więc na wersję bez korony.
Problemy z wyposażeniem nowo powołanego wojska miał rozwiązać rozkaz arcyksięcia Fryderyka Habsburga, naczelnego wodza armii Austro-Węgier, który 27 sierpnia 1914 roku zdecydował, że Legiony Polskiej będą nosić "siwy mundur w kroju i formie, jaki noszą związki strzeleckie".
Niestety, sam rozkaz sprawy nie załatwiał, cesarska armia na początku wojny nie posiadała tego rodzaju umundurowania. Strzelcy z organizacji paramilitarnych kierowanych przez Piłsudskiego wyglądali jeszcze jak żołnierze, ale wielu ochotników poszło na front w ubraniach cywilnych, zanim szwalnie wojskowe dostarczyły odpowiednie bluzy i spodnie.
Legionowy kapelan ksiądz Józef Panaś wspominał, że na tle wyglądających jak cywile żołnierzy dość charakterystycznie prezentowali się zwłaszcza członkowie Drużyn Podhalańskich, którzy "chodzili jeszcze w rodzimym stroju góralskim, kierpcach (...) i okrągłym kapelusiku z muszelkami. Wprawdzie tęgi góral, uzbrojony w przedwiekowy karabin Werndla, wyglądał na doskonałego zbójnika, ale wojskowego wyglądu nie miał wcale” – zauważał ksiądz Panaś.
"Skonfiskowaliśmy broń leśniczemu"
Żołnierze próbowali więc improwizować. Jedni nosili szaroniebieskie płaszcze wojsk austriackich, inni zakładali szarozielone niemieckie, a tego wojskowego kolorystycznego miszmaszu dopełniło zdobycie koszar i magazynów rosyjskich w Kielcach. Legioniści zaczęli bowiem ubierać się w mundury armii carskiej. Sytuację udało się opanować dopiero po kilku miesiącach. Kiedy w połowie listopada 1914 roku Piłsudskiego mianowano brygadierem, a miesiąc później jego pierwszy pułk został przemianowany na Pierwszą Brygadę, legioniści byli umundurowani już w miarę jednolicie. Choć - jak notował Składkowski - płaszczy jeszcze długo nie dostarczano na front, a te, które w końcu docierały, szybko się niszczyły. Kiedy we wrześniu 1915 roku żołnierze weszli do wołyńskiej wsi Świtaź i w opuszczonych gospodarstwach znajdowali grube siermięgi, nazywane także świtkami, porzucali podarte wojskowe płaszcze, zamieniając je na chłopskie odzienie.
"Szczególnie białe świtki są ślicznej roboty i chłopcy nasi z daleka wyglądali w nich jak chłopi walczący w bitwie pod Racławicami" – wspominał Składkowski.
Jak dodawał lekarz i porucznik, niektórzy żołnierze zamieniali również poprzecierane wojskowe buty na łapcie plecione z łyka, "zawieszając jednocześnie na tornistrach odmawiające już zupełnie służby obuwie". Popularne powiedzenie, że legioniści mają "siwe mundury, a w butach dziury" jak najbardziej odpowiadało rzeczywistości.
"Nie tylko mam buty do niczego. Wielu oficerów chodzi również oberwanych... Brak bielizny, butów, ubrania, często nawet mydła. Szeregowi żołnierze są zaradniejsi. Tworzą tak zwane sitwy, czyli małe spółki, w których każdy 'sitwec' specjalizuje się w zdobywaniu rzeczy. Jeden pierze, inny zdobywa produkty, inny reperuje ubranie i tak sobie radzą" – relacjonował Składkowski.
Podobnie uzbrojenie, na które skarżył się Piłsudski, pozostawiało wiele do życzenia. Jak zauważył prof. Andrzej Chwalba w książce "Legiony Polskie 1914-1918", na początku jedynie Pierwsza Kompania Kadrowa otrzymała karabiny pięciostrzałowe konstrukcji Mannlichera, takie jak miało na swoim wyposażeniu wojsko austriackie. Pozostali strzelcy musieli zadowolić się przestarzałymi, wręcz muzealnymi jednostrzałowymi ciężkimi karabinami Werndla – bez pasów i ładownic, przez co broń trzeba było nosić na sznurku, a amunicję trzymać w kieszeniach. Mogli próbować radzić sobie tak jak Składkowski, który w dzienniku pod datą 31 sierpnia 1914 roku zanotował: "Skonfiskowaliśmy rządową broń leśniczemu. Ja dostałem duży browning. Niestety, mam bardzo mało, zaledwie kilka naboi", jednak taka możliwość dozbrojenia trafiała się sporadycznie.
Zanim w sierpniu 1915 roku armia cesarska dostarczyła legionistom mannlichery, próbowała przekonać ich do korzystania z broni rosyjskiej. Zdobyczne karabiny Mosin, przerobione i przystosowane do amunicji austriackiej, ciągle jednak się zacinały. Dlatego Komendant nie krył ulgi, kiedy polscy żołnierze wreszcie otrzymali nowe karabiny. "Lżej odetchnąłem, gdym zobaczył moje bataliony przechodzące koło mnie z nowoczesną bronią" – wspominał Piłsudski.
"Nogi myć codziennie przed spaniem. Płukać usta"
Wyposażony w niezawodny karabin legionista mógł czuć się bezpieczniej, jednak na śmierć narażony był nie tylko na polu bitwy. Jak wynikało z danych medycznych, tylko do końca grudnia 1916 roku z powodu chorób zmarło 523 żołnierzy i 13 oficerów. Od ran w tym czasie życie straciło 1615 żołnierzy i 112 oficerów. W oddziałach panowała czerwonka, szerzył się tyfus, nietrudno było złapać cholerę. Dlatego armia, a w tym także sam Komendant, kładła nacisk na szczepienia żołnierzy przeciwko tym chorobom.
"Jutro szczepię sobie tyfus, za tydzień cholerę" – pisał Piłsudski w styczniu 1915 roku w liście do Aleksandry Szczerbińskiej, swojej przyszłej żony.
Komendant nawet gdyby nie chciał się zaszczepić, nie miał wyjścia. Wydana w Krakowie w 1914 roku nakładem Naczelnego Komitetu Narodowego broszura, zatytułowana "Najważniejsze przepisy sanitarne dla Legionów", nie pozostawiała w tej kwestii żadnych wątpliwości. "Każdy wstępujący do służby legionista powinien być bez wyjątku rewakcynowany, a przed wyjściem w pole walki szczepiony przeciwko cholerze" – zapisano. "Pamiętać też należy o tem, że podczas wojny więcej ludzi ginie od chorób wewnętrznych i zakaźnych, aniżeli z otrzymanych ran" – dodawano zupełnie na wyrost, licząc najpewniej na wywołanie odpowiedniego wrażenia takim stwierdzeniem.
Broszura przeznaczona przede wszystkim dla batalionowych lekarzy precyzyjnie określała, jak należy minimalizować ryzyko zarażenia groźnymi chorobami. Podkreślano, że w miejscowościach, w których stacjonuje wojsko, "doły kloaczne powinny być we właściwym czasie opróżnione, ścieki uliczne i podwórzowe przeczyszczane i przepłukiwane; wody stojące, gnijące usuwane, na placach i ulicach, w podwórzach i po domach panować ma wzorowy porządek", a władze "badać powinny, czy w danej miejscowości nie ma jakich chorób zakaźnych, zwracając szczególniejszą uwagę na czerwonkę (dyzenteryę), dur brzuszny (tyfus brzuszny), cholerę, dur plamisty, dur powrotny i ospę. (...) Plucie na podłogę musi być surowo wzbronione".
Interesujące zalecenia zawarto ponadto w rozdziale zatytułowanym "Hygiena osobista" [pisownia oryginalna – przyp. red.]: "Włosy strzydz krótko, brać kąpiele ciepłe lub improwizowane łaźnie parowe przynajmniej raz na tydzień. Nogi myć codziennie przed spaniem. (...) Płukać usta. Myć ręce przed każdym jedzeniem" – wyliczali autorzy broszury. "Używając ustępu nie należy zanieczyszczać deski lub podłogi; po użyciu ustępu umyć sobie ręce" – dodawali. Przestrzegano również przed piciem wody wprost ze studni, jak najbardziej słusznie, ponieważ wycofujący się Rosjanie często zanieczyszczali ujęcia, wrzucając do studni padlinę czy ludzkie zwłoki.
"Żołnierze polscy nie są przyzwyczajeni do tej strawy"
Walka o higienę była równie ważna, jak walka z wrogiem. "Z Moskalami nie tak straszno, gorzej z insektami, których pozbyć się trudno" – notował w styczniu 1915 roku ksiądz Władysław Antosz z legionowego 2. pułku piechoty. Żołnierzom dokuczały wszy, warunki sanitarne w okopach były fatalne, dlatego uciekano się do różnych sposobów, by poprawić tę sytuację. Dowództwo polecało jak najczęstsze kąpiele, w miejscach dłuższego postoju wznoszono prowizoryczne, zbijane z desek łaźnie, a porucznik Składkowski kazał budować z dala od okopów drewniane wychodki, nazywane od jego imienia sławojkami.
"Dzisiaj od rana odpoczynek" – zapisał w pamiętniku pod datą 2 lipca 1915 roku, kiedy legioniści szli przez Kielecczyznę. "Przed południem kąpiemy się w Wiśle. Biedne wszy, jakże muszą być zdziwione tym nieoczekiwanym zabiegiem higienicznym".
Żołnierze mieli też sprawdzone frontowe sposoby na pozbywanie się wszy. Niektórzy nacierali włosy naftą, inni – jeśli pogoda pozwalała – spali nago, by choć do rana nie odczuwać dokuczliwego swędzenia od ukąszeń, jeszcze inni wkładali mundury do mrowisk, licząc na to, że mrówki powybierają insekty z zakamarków odzieży i nasączą ją kwasem mrówkowym, co miało odstraszać kolejne wszy. Bolesław Wieniawa-Długoszowski, dowódca plutonu ułanów i późniejszy adiutant Piłsudskiego, wspominał, że ciepłe i wolne od walk dni maja 1915 roku legioniści spędzali między innymi na "trzebieniu" pasożytów: "Przykryci grubymi białymi derami odsypialiśmy wszystkie niewyspane noce, (...) dzionki zaś spędzaliśmy na leniuchowaniu i objadaniu się 'na zapas', na trzebieniu resztek zwierzyny, ukrytej w fałdach bielizny i mundurów".
Latem i jesienią żołnierze korzystali z okazji i wyjadali z sadów owoce, mimo wyraźnych ostrzeżeń przed problemami zdrowotnymi, jakie powodowała taka dieta. Monotonia posiłków wojskowych była nie do zniesienia, zwłaszcza że – co podkreślał we wspomnieniach sierżant Adam Benisz, późniejszy powstaniec śląski i żołnierz Armii Andersa – "obiady gotowane przez niefachowych strzeleckich kucharzy są nieugotowane, niesmaczne, co rozszerza biegunkę, a następnie czerwonkę, na którą w szpitalu już paru zmarło".
Aprowizacja znacznie pogorszyła się w roku 1917, kiedy Legiony walczyły daleko na wschodzie. Jak zauważył prof. Chwalba, wtedy zamiast czerwonego mięsa i konserw żołnierzom zaczęto dostarczać ryby morskie, co spowodowało ich ostry sprzeciw i nawet sam Piłsudski interweniował w tej sprawie, argumentując, że ryby morskie "są pokarmem bardzo niechętnie spożywanym, gdyż żołnierze polscy nie są przyzwyczajeni do tej strawy".
"Jak komuś wypadnie zginąć – to zginie"
Niedogodności takie nie przeszkadzały jednak ochotnikom tłumnie napływającym do Legionów. W 1915 roku - według danych o stanie osobowym - liczyły już około 16,5 tysiąca żołnierzy. Wpływ na to miała z pewnością propaganda podkreślająca mit założycielski wojska polskiego oraz rosnący kult Józefa Piłsudskiego jako narodowego wybawiciela. Na wsiach legioniści zabierali ochotników ze sobą, w miastach kolportowano ulotki zagrzewające do wstępowania w szeregi.
Wydawnictwa te – obok prasy – były elementem kształtującym nastroje społeczne i komentarzem do rzeczywistości, czasem bardziej stanowczym od opinii prezentowanych w prasie.
Kiedy wskutek tak zwanego kryzysu przysięgowego w lipcu 1917 roku Piłsudski został aresztowany i następnie uwięziony w twierdzy w Magdeburgu, a legionistów odmawiających złożenia przysięgi na wierność cesarzowi niemieckiemu zamknięto w obozach internowania – między innymi w Szczypiornie i Beniaminowie – można było przeczytać na ciętych na paski drukach, że "Krzyżacka Łapa, grzecznie całowana przez spodlałych człowieczków, targnęła się na świętość Narodu. Aresztowano Piłsudskiego, który był Wodzem – Sztandarem – Hasłem Wolnej Polski. Naród Wolny nie zniesie policzka" – podkreślano.
"Wydarliście narodowi Wodza" – głosiła kolejna ulotka, również z 1917 roku. "Nie wydrzecie siły, która w nas z dnia na dzień rośnie. Nie wydrzecie nienawiści do łupieżców i gwałcicieli. Pięść coraz mocniej się zaciska!" – zaznaczali jej autorzy.
Interesująca ulotka zachęcająca do wstępowania do Legionów Polskich zachowała się w zbiorach Biblioteki Narodowej. Wydrukowano ją około roku 1917, a nosi tytuł "Rozmowa dzielnego Maćka z tchórzliwym Walkiem". Dzielny Maciek, legionista, w rozmowie zachęca tchórzliwego Walka do zaciągnięcia się do wojska, odpowiadając na argumenty i wątpliwości, jakie – można podejrzewać – pojawiały się w codziennych rozmowach o odradzającej się polskiej armii.
Na sugestię Maćka, że do Legionów "trza" pójść, Walek odpowiadał: "Jakby było trza, to toby brali z musu. A tak ino na głupich polują". "Pleciesz, Walek! Bo właśnie głupi nie pójdzie, bo się będzie bał, albo myślał, że go wojsko ominie. Z ochoty bierą teraz, żeby mieć co najlepszych" – mówił Maciek, na co Walek ripostował, że "z karabinu się każdy strzelać nauczy". "Trza najlepszych, żeby ich przysposobić i nauczyć odrazu" – tłumaczył mu Maciek. "Wszystkich wezną, bo niema kraju, gdzieby nie brali. Ale najpierw tych, co z ochoty pójdą, trza wyćwiczyć, żeby inszych miał kto uczyć" – argumentował, zachęcając do zdobycia doświadczenia wojskowego, a na stwierdzenie, że nie ma "po co głowy nadstawiać", odparł: "Kąpiesz się w rzece – możesz utonąć. Pijesz wodę – możesz cholerę złapać. Czapkę w gorący dzień zdejmiesz – udar cię trafi. Boso na łąkę wyjdziesz – żmija cię ukąsi. (...) Co tam gadać – jak komuś wypadnie zginąć – to zginie".
Do dołączenia pod komendę Piłsudskiego zachęcano również nieco starszych mężczyzn, nawet tych, którzy mieli już rodziny. "Ojcowie rodzin!" – apelowano do mieszkańców Kielecczyzny w ulotce wydanej w 1917 roku. "Dzieciom waszym daliście życie! Wolność im dajcie, by nie klęli, że kajdany im zostawiacie w spuściźnie! Wstępujcie do wojska!" – wzywano.
"Nie chcą wstać, gdyż są to jeszcze prawie dzieci"
Wstępowali więc do wojska, choć najliczniej młodzi, a nawet bardzo młodzi, którzy z trudem dźwigali broń z amunicją. "Ja ledwie zaszedłem strasznie wyczerpany. Ciężki plecak, karabin (...) dobijały mnie, (...) bywały chwile, że bałem się, że upadnę" – zanotował pod datą 28 października 1914 roku w swoim dzienniku Wacław Lipiński, późniejszy podpułkownik, który jako żołnierz 5. pułku piechoty przeszedł z Legionami cały szlak bojowy.
Felicjan Sławoj Składkowski wspominał, że utrudzeni marszem piechurzy zasypiali przed wieczornym posiłkiem, "gdy tylko złożą głowę na plecaku". "Budzi się ich dopiero koło północy na kolację. Niektórzy rozespani chłopcy nie chcą wstać, gdyż są to jeszcze prawie dzieci" – zapisał.
Z kolei 8 czerwca 1915 roku wydawany w Piotrkowie Trybunalskim "Dziennik Narodowy" doniósł o dziewczynie, która tak bardzo chciała pójść na front, że podała się za chłopaka.
"W dniu 27 maja przywieziono do jednego z krakowskich szpitali młodziutkiego Legionistę, który w bitwie odniósł postrzał w policzek. Okazało się, że owym młodocianym legionistą jest pewna 16-letnia Polka z Tarnopola, seminarzystka, która przez 6 miesięcy walczyła w linii jako prosty szeregowiec pod pseudonimem Władysława Wiśniewskiego" – relacjonowała gazeta. "W kompanii nikt nie wiedział, że Władysław Wiśniewski to 16-letnia dziewczyna. Sześciomiesięczne trudy wojenne w okopach strzeleckich, wreszcie rana postrzałowa w policzek wyczerpały i osłabiły zdrowie tej dzielnej dziewczyny. Skromna ta dziewczyna nie chce wyjawić swego nazwiska ani też nie życzy sobie, aby jej odwagę reklamowano" – pisał dziennikarz.
Nie wiadomo, jakie były jej dalsze losy. Można podejrzewać, że nie wróciła na linię frontu.
Żołnierek takich jak wspomniana 16-latka z Tarnopola było w Legionach więcej. Wołano na nie "Grażyny" od tytułu dzieła Adama Mickiewicza. Każda funkcjonowała pod męskim pseudonimem, choć najczęściej ich współtowarzysze broni wiedzieli, że mają do czynienia z kobietami.
I tak na przykład Maria Sobolewska, zajmująca funkcję oficera meldunkowego, figurowała w dokumentach jako Marian Sobolewski, Kazimiera Niklewska stała się Kazimierzem Niklewskim, Maria Wołoszynowska – Alfredem Wołoszynowskim, a Wanda Gertzówna, działaczka w przedwojennym polskim tajnym skautingu, w czasie wojny zaciągnęła się do Legionów jako Kazimierz Żuchowicz i służyła jako ordynans przy dowódcy pułku. Po wojnie, już pod własnym nazwiskiem, dowodziła ochotniczą obroną Wilna w 1920 roku, a w czasie niemieckiej okupacji działała w konspiracji i walczyła w Powstaniu Warszawskim, w szeregach Zgrupowania Armii Krajowej "Radosław". Była jedną z wielu osób, które we wczesnej młodości, niemal jako dzieci, przeszły szlak bojowy Legionów, a potem budowały odrodzoną Rzeczpospolitą.