- Wałęsa to był naprawdę superbohater. Budził zdumienie i oszołomienie. Nawet bezczelny bywał czasami. Niektórzy nazywali go Kmicicem, że jest taki odważny, że mógłby porwać księcia Radziwiłła i rzucić królowi pod nogi – wspomina dziennikarka i pisarka Barbara Szczepuła, która relacjonowała historyczny strajk w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku. Rozmowa jest częścią cyklu "Sierpień'80" Magdy Łucyan, reporterki "Faktów" TVN.
Barbara Szczepuła – dziennikarka, pisarka, w sierpniu 1980 roku relacjonowała dla tygodnika "Kobieta i Życie" strajk w Stoczni Gdańskiej. Sygnatariuszka oświadczenia "My, polscy dziennikarze", w którym wyrażono sprzeciw wobec dezinformacji mediów państwowych na temat wydarzeń w stoczni. Autorka siedmiu książek związanych z Gdańskiem. W 2013 roku wydała biografię sygnatariuszki Porozumień Sierpniowych Aliny Pienkowskiej pt. "Alina. Miłość w cieniu polityki".
ZOBACZ CYKL "SIERPIEŃ '80". ROZMOWY MAGDY ŁUCYAN
Magda Łucyan, "Fakty" TVN: Skąd pani obserwowała strajk w stoczni?
Barbara Szczepuła: Gdzie byłam? W sali BHP oczywiście, bo tam było najciekawiej. Byli tam wszyscy. Toczyły się rozmowy strajkujących z tak zwaną delegacją partyjno-rządową. I tam byli wszyscy dziennikarze oczywiście. To były rozmowy niesłychane. Temperatura sztuk Szekspira. Bohaterowie rośli nam z godziny na godzinę, Wałęsa przede wszystkim. Taki zdecydowany, rozmawiał z premierem tak, jak do tej pory nikt nigdy nie rozmawiał. I po prostu budził zdumienie i oszołomienie. Nawet bezczelny bywał czasami. I nawet gdy mówił "poszłem", to też miało swój wdzięk. Mówił, że nie przeczytał żadnej książki, ale potrafił tak celnie narzucać tematy, ripostować... Niektórzy nazywali go Kmicicem, że jest taki odważny, że mógłby porwać księcia Radziwiłła i rzucić królowi pod nogi. Naprawdę rósł na naszych oczach, był superbohaterem.
Tak samo Gwiazda, ale Gwiazda i Wałęsa nie byli w dobrych stosunkach i to było widać. To nie była żadna nienawiść, broń Boże, ale byli tak, jak - używając frazy Słowackiego - "dwa na słońcach swych przeciwnych Bogi". Wszyscy do nich podchodzili, chcieli z nimi rozmawiać, ale oni trochę się opędzali, bo nieśli na barkach los całego kraju.
OGLĄDAJ ROZMOWĘ Z BARBARĄ SZCZEPUŁĄ
Gdyby pani miała wskazać przywódcę, to który z nich by to był?
Wałęsa, bez wątpienia. To był naprawdę superbohater, przywódca... Nie wiadomo, skąd mu się to wzięło, bo to był taki samorodek.
Obserwowałam też kobiety. Pracowałam w tygodniku "Kobieta i Życie", więc mnie interesowały. Anna Walentynowicz – malutka, drobniutka, z koczkiem, cicha. I ją z kolei pamiętam nie z tego, co mówiła podczas tych obrad, tylko z tego, że ona często wychodziła, stawała przed salą BHP i koło niej gromadził się taki tłumik. I wyjaśniała, że to nie jest strajk o to, że nie ma rękawic roboczych, czy że za podwyżkami, tylko mówiła, że chodzi o wolność i honor. I to było tak zdumiewające, że stoi sobie zwykła suwnicowa, która ma parę klas, i mówi o godności i honorze... Wtedy się o tym nie mówiło. To były pojęcia znane, owszem, ale z lektur szkolnych, może z "Pieśni o Rolandzie", "Antygony" albo "Lorda Jima". Ale nie w stoczni...
Wśród robotników...
Prawda? Ale w ogóle, wśród ludzi. I nagle ona z tą godnością. To było naprawdę niesłychanie ciekawe obserwować ją i słuchać tego, co ona mówi.
Druga taka niezwykła kobieta to była Alina Pienkowska. Młoda, ładna, burza włosów, wielkie okulary i takie stroje wymyślne, jakieś kropeczki, lamówki. Była bardzo znana, bo była pielęgniarką. Wszyscy ją znali tam w stoczni i miała szacunek. I ona zaczynała każdą rozmowę z wicepremierem(Mieczysławem Jagielskim – red.) od takiego: ja bardzo przepraszam, ale... I potem waliła, że na przykład koniecznie trzeba uwolnić więźniów politycznych, albo: dlaczego ten Kuroń ciągle siedzi?
Czyli zaczynała delikatnie, a potem pełna siły.
Z grubej rury. Bardzo fajna. Henia Krzywonos, tramwajarka dzielna, która zatrzymała tramwaj pod operą. One się w szczególności rzucały w oczy. Jeszcze Bożena Rybicka...
Dlaczego spytałam, skąd pani obserwowała... Bo pani nie mogła strajkować w tym czasie, pani musiała pracować, by pokazać światu prawdę o tych wydarzeniach.
Przyjechałam w delegację. Pracowałam w "Kobiecie i Życiu" i dostałam delegację. Moja szefowa była członkinią Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, ale to nie znaczy, że nas nie wysyłała. Nawet trzy osoby przyjechały do stoczni, żeby to opisywać. "Kobieta i Życie" miała wtedy bardzo duży nakład, była niesłychanie popularnym pismem. Stoczniowcy oczywiście tego nie czytali, ale żony i matki stoczniowców na pewno.
Dziennikarzy było tam wielu i w pewnym momencie doszliśmy do wniosku, że należy wystosować takie oświadczenie, protest do władz, że wszystko, co się dzieje, jest przedstawiane w niewłaściwym świetle, bo media państwowe - innych nie było - kłamią. W szczególności telewizja, Telewizji Polskiej nie wpuszczano do stoczni.
Jeden z kolegów, który pracował w "Politechniku" (gdańskim oddziale tygodnika studenckiego Politechniki Warszawskiej – red.), Wojciech Charkin miał zeszyt i w tym zeszycie podpisywali się ci, którzy się z tym solidaryzowali. Większość się, myślę, podpisała. Ale jeden z kolegów podpisał się, przemyślał tę sprawę, przyszedł, wyrwał kartkę i podobno ją zjadł. Nie widziałam, że ją zjadł, ale taka opowieść po stoczni krążyła. W każdym razie kartkę wyrwał. Bał się. Strach był.
Zacytuję fragment tego oświadczenia: "My, polscy dziennikarze, obecni na Wybrzeżu Gdańskim w czasie strajku, oświadczamy, że wiele informacji dotychczas publikowanych, a przede wszystkim sposób ich komentowania, nie odpowiadało istocie zachodzących tu wydarzeń"...
Tak było. Jak tam byłam, to nie słuchałam, nie czytałam, bo tak byliśmy zajęci tym, co tam się działo. Ale była włączona telewizja, Jedynka, od czasu do czasu. I jak się "Dziennika Telewizyjnego" słuchało, to prostu nieprawda się lała. Tak jak się leje teraz z telewizji publicznej. Na przykład nie używano słowa "strajk", tylko "nieuzasadnione przerwy w pracy". Ale to było akurat bardzo łagodne, bo strajkujący byli przedstawiani jako ludzie, którzy na czyimś pasku chcą coś ugrać, "zagranica"...
"Obce wpływy"...
Tak. Bardzo podobne do tego, co teraz się dzieje.
A pani nie bała się podpisać pod tym oświadczeniem?
My, polscy dziennikarze, obecni na Wybrzeżu gdańskim w czasie strajku, oświadczamy, że wiele informacji dotychczas publikowanych, a przede wszystkim sposób ich komentowania, nie odpowiadało istocie zachodzących tu wydarzeń. Taki stan rzeczy sprzyja dezinformacji. Istniejąca blokada telekomunikacyjna oraz brak możliwości publikowania materiałów przedstawiających prawdziwy obraz sytuacji, dotyka nas boleśnie i uniemożliwia uczciwe wypełnianie obowiązków zawodowych. Uważamy, że pełne informowanie społeczeństwa o wszystkim, co się dzieje w kraju może tylko sprzyjać rozwiązywaniu sytuacji konfliktowych, a w przyszłości przyczyniać się do rozwoju społecznego.
Oświadczenia dziennikarzy z sierpnia 1980 r.
Nie, nie wahałam się, nie bałam się. Nie wydawało mi się, że to coś za sobą może pociągnąć. Aczkolwiek potem w stanie wojennym zostałam wyrzucona z pracy, ale to nie dlatego, że podpisałam to oświadczenie.
Ale za podpisanie się też mogła zostać pani wyrzucona z pracy.
Może, ale jakoś tak nie myślałam. Był taki nastrój i entuzjazm, że wydawało się, że wszystko jest takie ważne. Że napiszemy to oświadczenie, że damy światu znać, że nie jest tak, jak media pokazują. Oczywiście świat wiedział, bo byli tam też dziennikarze zagraniczni, którzy to relacjonowali. Ale myślę, że to nasze oświadczenie też było ważne.
Świat pewnie lepiej wiedział niż Polacy.
No więc właśnie. Był lepiej poinformowany.
Tutaj na miejsce zjechało się kilkuset dziennikarzy z całego świata. Mieliście państwo poczucie, że na waszych oczach dzieje się historia?
Oczywiście, że mieliśmy. Ale był też lęk, że to się jednak nie uda. Po podpisaniu porozumień to był taki moment, że było wiadomo, że jest zwycięstwo, ale też był strach. Tak jak w filmie Wajdy "Człowiek z żelaza" dygnitarz partyjny grany przez Franciszka Trzeciaka mówi: "To tylko świstek papieru". No i była w nas taka obawa, że to tylko świstek papieru.
Większość czasu spędzała pani w sali BHP, ale wychodziła też na drugą stronę. Jak wspomina pani odbiór wśród ludzi tego, co działo się w stoczni?
Pamiętam taki moment, kiedy przyjechała delegacja partyjno-rządowa, na którą tam już czekano od pewnego czasu. Było szaro, padał deszcz i tak ludzie stali i czekali i jakaś taka determinacja była w tym tłumie przed bramą. I nagle ktoś zaczął śpiewać hymn. Wszyscy śpiewali ten hymn, padał deszcz i ja - przyznam się - że też płakałam. Nie tylko ja pewnie. To było takie napięcie niesłychane...
I w końcu przyjechał autokar z tą delegacją. I ludzie zaczęli się rozstępować, ale on musiał stanąć pod bramą, bo była zamknięta. I nagle ktoś się zdenerwował i tak walnął w ten autobus pięścią. I potem ktoś następny, i jeszcze następny, i jeszcze następny. I wtedy brama się otworzyła, autobus wjechał... To był jeden przejaw, jaki widziałam, takiej niechęci i złości. Bałam się, że gdyby dłużej, to ktoś by czymś rzucił. Ale to było tylko takie walenie w karoserię.
A jak odbierani byli strajkujący, robotnicy? To, o co walczą? To, że przyłącza się cała Polska? Codziennie kolejne komitety strajkowe, kolejne miasta...
To było fantastyczne, jak przychodzili ludzie, przyjeżdżali z różnych zakątków miasta, czasem po dwie-trzy osoby i opowiadali, skąd przyjechali, z tego i tego zakładu, że tam wszyscy strajkują i patrzą na stocznię. I że są z nimi. I brawa, częstowali kanapkami, papierosami. Taka radość to była niesłychana.
I pamiętam, że Ryszard Kapuściński, który też był wtedy w stoczni, mówił: "to już jest początek rewolucji". I jak napływała masa ludzi z całego kraju, to było takie radosne i dające nadzieję.
Jak pytam robotników, którzy wtedy tutaj strajkowali, o co oni walczyli, to mówią, że na początku walczyli o doraźne zmiany, o wewnętrzną sytuację Stoczni Gdańskiej. Że dopiero potem, z czasem, zaczęli sobie uświadamiać, że walczą o coś więcej, że walczą o coś ponad codzienność, że walczą w pewnym sensie o wolność - co dzisiaj wiemy, oni wtedy tego nie wiedzieli. Pani miała chyba inną świadomość?
Część robotników też wiedziała, bo te WZZ-ty (Wolne Związki Zawodowe – red.) były tutaj dosyć silne. Wałęsa, Walentynowicz, Borusewicz, który tutaj na zapleczu działał, Alina Pienkowska i tak dalej. Oni wiedzieli, że to nie jest tylko o te parę złotych i jakieś doraźne zyski. Ale na początku wszyscy być może myśleli, że to chodzi o podwyżki, a potem w miarę tego, jak strajk postępował, wszyscy dojrzewaliśmy... To było niesłychane obserwować, jak to się z dnia na dzień zmienia, pierwszy raz byliśmy w takiej sytuacji.
Czy pani przeszło wtedy przez myśl, że być może ten system się wywróci?
Nie! Myślałam, że będą jakieś zmiany, ale że aż tak się stanie, to nie. Karnawał Solidarności to był najszczęśliwszy rok w moim życiu zawodowym. To był taki przeskok z tego, co było...
Wydaje się, że "Kobieta i Życie" nie było pismem politycznym, ale wszystko było polityczne w PRL. Wtedy zresztą zaczęłam współpracować z "Tygodnikiem Solidarność". To był niesłychany rok i ten, który nastąpił, 1981, rok Solidarności.
Mówiła pani o tej codzienności, że ludzie przyjeżdżali, przynosili kanapki. Jak to wyglądało? Rozmawiałam z żoną stoczniowca, Ireną Oleszek, która tę perspektywę strajku miała tylko zza tych szczebelków (bramy do stoczni – red.). Ale ludzie przynosili wszystko, co mogli, dzielili się wszystkim, z pociągu machali. Pani widziała te sceny?
Widziałam. Piekarze przynosili całe kosze pieczywa, pojedynczy ludzie przynosili to, co mieli – jakieś jabłka, ogórki, różne rzeczy. Pierogi czy zupy w słoikach. Tam stały tłumy ludzi, niekoniecznie do rodzin. Tylko po prostu. Jak przychodzili, to przynosili jedzenie. Że się komuś przyda i oczywiście się przydawało. W sali BHP w jednym rogu kilka stołów stało złączonych i tam były kanapki produkowane, więc tam szły te dary. Kilka czy kilkanaście ton naraz. Pamiętam, że moja siostra, która mieszkała w Sopocie, wdarła się tam i tylko robiła kanapki. I była niesłychanie zadowolona, że tam jest, że może jakoś się tam przysłużyć. Że swoją cegiełkę dokłada...
Dzisiaj się to może wydawać oczywiste – podzielić się chlebem. Ale wtedy to nie było takie oczywiste, bo każdy walczył o to, by jakoś związać koniec z końcem.
Z chlebem było najłatwiej, bo był, ale różne inne produkty, to już były problemy. To nie były tanie produkty, nie na kieszeń wszystkich, ale ludzie się dzielili tym, co mieli i zawsze przed bramą był tłum ludzi z siatkami. I z tych siatek wyciągali różne rzeczy.
Zaczęła przyjeżdżać inteligencja: Geremek, Mazowiecki i wiele innych osób. Robotnicy chcieli ich słuchać? To były grupy nastawiane przeciwko sobie bardzo mocno przez władzę.
Czy chcieli, to nie wiem, bo w tych tajnych negocjacjach doradców z robotnikami to dziennikarze oczywiście nie uczestniczyli. Ale słuchali, bo to było widać, że słuchają. Postępy, jakie robili z dnia na dzień, to był też wpływ doradców, oni jakoś ukierunkowywali.
Że to trzeba sprytnie rozegrać...
No właśnie. Mimo że Wałęsa był sprytny, to korzystał z doradców.
W trakcie strajku było kilka zwrotów akcji, o włos by się nie skończył. Potem były takie chwile zmiennych emocji – raz radość, a za chwilę obawy i niewiadoma. Część osób wyszła ze stoczni, nie było wiadomo, czy to przetrwa, czy nie. Potem ruszyła lawina, wszyscy się zaczęli dołączać do strajku. Władza długo nie reagowała, udawała, że nie widzi. Pani się spodziewała tego, że w końcu przedstawiciele rządu przyjadą, że będą rozmawiać, że będą słuchać tego Wałęsy, który nie wiadomo, czy zaraz któregoś z nich nie obrazi?
Byłam pozytywnie zdziwiona, że w końcu przyjechali i starali się - trzeba przyznać - rozmawiać, aczkolwiek nie było im łatwo. Oni posługiwali się nowomową, do której byli przyzwyczajeni, czyli na okrągło mówili swoje. A tutaj spotkali się z takim ostrym, bardzo ostrym sprzeciwem i z dochodzeniem do swojego. I jakoś powoli, bo nie od razu - to trwało - musieli się do tego języka i tego sposobu mówienia przyzwyczaić. Nikt z nimi tak nie rozmawiał, jak tutaj rozmawiali z nimi ci stoczniowcy. Musieli to przeżyć.
Połknąć tę gorycz.
Tak, ale potrafili dojść do porozumienia. W końcu porozumienie zostało podpisane.
A jak reagowali na Wałęsę? On nie miał żadnych granic w rozmowie z nimi.
Nie wiem, ale trochę się go chyba bali nawet. Że on coś powie, za daleko pójdzie. Ale on bardzo sprytnie lawirował. Bywał brutalny i ostry, ale moim zdaniem nie przekraczał żadnej granicy.
Myśli pani, że był taki moment, że oni (strona rządowa - red.) zrozumieli, że to jest wszystko na poważnie i że oni już tutaj za wiele nie ugrają?
Myślę, że oni od razu wiedzieli, że to jest poważna sprawa. Te delegacje z całej Polski to było coś tak niezwykłego... To mówiło samo za siebie, to nie trzeba było wielkiej filozofii czy spostrzegawczości, żeby zauważyć, że stoi kraj. To było fantastyczne.
Pani się cieszy, jak pani o tym mówi.
Pewnie, że się cieszę, że to przeżyłam. Ile ludzi nam zazdrościło, że możemy oglądać to z bliska.
Na żywo, z samego centrum wydarzeń… I chyba nie tylko oglądać, ale i tworzyć. Bo skoro stworzyliście państwo oświadczenie, w którym kluczową rolę odgrywało słowo "prawda", a wtedy tej prawdy brakowało...
Dlatego to oświadczenie było dosyć ważne, chociaż z wagi tego nie zdawałam sobie wtedy specjalnie sprawy. Wydawało mi się, że to nie my jesteśmy ważni, tylko ci, którzy tam siedzą przy tym stole i cały czas się naradzają.
Czym dla pani jest solidarność?
Niesłychanie ważnym słowem od sierpnia 1980 roku. Bardzo ważnym. Jedno z ważniejszych słów oprócz wolności. Na poziomie ogólnym, ale i w życiu codziennym solidarność jest ważna.
A dzisiaj jest solidarność?
Nie, niestety. W ogóle nie ma. I boleję nad tym bardzo.