Jest aktorem, który nie gra postaci, ale się nimi staje. Artystą od czubka głowy do pięt. Pilnie chroni swoje życie prywatne i ma opinię dziwaka. Po przyznaniu mu pierwszego Oscara wykazał kompletny brak entuzjazmu, gdy na pytanie dziennikarza, czy poruszyła go decyzja Akademii, odpowiedział: "Oscary dostaje mnóstwo ludzi, którzy nie zasłużyli na nie, więc czym się wzruszać?". Po 24 latach przerwy nakręcił dziewiąty film z Martinem Scorsese - "Irlandczyk" - i zagrał w nim rolę tytułową. Czy dzieło będzie przebojem oscarowego sezonu?
Było ich czterech. John Belushi - aktor komediowy i piosenkarz, jego brat James (obu znamy z filmów "Blues Brothers"), równie świetny w komedii, co w dramacie, Robin Williams i właśnie on - wielki Bobby, czyli Robert De Niro. Przełom lat 70. i 80. był najbardziej zabawowym okresem w ich życiu, choć wszyscy mieli już wtedy rodziny. Ćpali regularnie, a dzień bez paru kresek kokainy był dniem straconym. Żaden z nich nie mógł się jednak równać z Johnem Belushim, który z czasem stał się chodzącą bombą zegarową - co kilka godzin serwował sobie mieszankę hery i koki - tak zwanego speeda.
De Niro i Williams byli ostatnimi, którzy widzieli go żywym nocą z 4 na 5 marca 1982 roku. Bobby odwiedził go o trzeciej w nocy w obskurnym hotelu Chateau Marmont. Chciał pogadać o scenariuszu, nad którym pracował, ale przyjaciel był w strasznym stanie. Bobby wciągnął trochę kokainy i wrócił do domu. Godzinę wcześniej zrobił to Williams. Żaden nie podejrzewał, że widzą Johna po raz ostatni. Śmiertelną dawkę heroiny zmieszanej z kokainą wstrzyknęła mu koło piątej rano Cathy Smith, kanadyjska piosenkarka i dilerka narkotyków. Skazano ją na 15 miesięcy więzienia za nieumyślne spowodowanie śmierci.
Robin Williams miał się zmagać z narkotykowym uzależnieniem do końca życia, choć dwie dekady był zupełnie czysty. W 2014 roku popełnił samobójstwo, będąc w ciężkiej depresji. De Niro, który najbardziej przeżył śmierć Belushiego, rzucił wówczas narkotyki. Był u szczytu wielkiej kariery, był też szczęśliwym mężem i ojcem. Właśnie wchodził na plan "Króla komedii" swojego przyjaciela Martina Scorsese. Wiedział, jak wiele ma do stracenia. Nigdy, w żadnej publicznej rozmowie, nie wracał do tamtych dramatycznych wydarzeń.
To wszystko opisał dopiero tego lata Shawn Levy w bestsellerze "The Castle on Sunset", opowiadając historię hotelu Chateau Marmont i jego słynnych mieszkańców, wśród których były tak wielkie gwiazdy, jak Jean Harlow, Natalie Wood, Jim Morrison czy współczesna skandalistka Lindsay Lohan.
Pisząc rozdział poświęcony Belushiemu, Levy zwrócił się z prośbą o wypowiedź także do Roberta De Niro, który swoim zwyczajem odmówił. Kończył właśnie zdjęcia do "Irlandczyka" Martina Scorsese, projektu życia reżysera, który po chudych dla aktora latach zapowiadany jest jako jego wielki comeback.
Kosztująca 125 milionów dolarów, gangsterska opowieść Scorsese zadebiutuje już 27 września na nowojorskim festiwalu filmowym.
Powrót gangstera marnotrawnego?
American Film Institute pod hasłem "najwięksi aktorzy wszech czasów" odnotowuje trzy nazwiska: Marlon Brando, Robert De Niro i Jack Nicholson. W młodości Marlon zapierał dech w piersiach za sprawą seksapilu, podczas gdy Bobby, cytując Elię Kazana, "musiał udowodnić nie tylko, że umie grać, ale także, że ma to 'coś', za co publiczność go pokocha".
Tym "czymś" w jego przypadku okazała się prawda, bijąca z jego ról. Działo się tak dlatego, że De Niro wcale nie grał swoich postaci - on po prostu się nimi stawał!
Wszyscy znamy jego kultowe kreacje. Zuchwały Johnny Boy w "Ulicach nędzy", pierwszy efekt jego współpracy z Martinem Scorsese, Travis Bickle z "Taksówkarza" i Jake LaMotta z "Wściekłego Byka", za którego rolę odebrał Oscara. Choć pierwszego otrzymał za postać młodego Vito Corleone w "Ojcu chrzestnym 2" Francisa Forda Coppoli, to żadnemu reżyserowi nie zawdzięcza tyle, co Scorsese. To zresztą działa w obie strony.
Jego największe role mają z sobą wiele wspólnego. Wielu bohaterów De Niro bywało gangsterami, co z czasem zaczęło go martwić, więc odrzucał takie propozycje. Chętnie obsadzano go też jako psychopatę (znakomity "Przylądek strachu" Scorsese). De Niro czyniący na ekranie dobro to był ewenement. Nawet gdy Roland Joffe w znakomitej "Misji" obsadził go w roli jezuity, jest to były łowca niewolników, przybyły na misję w ramach pokuty za bratobójstwo.
W końcu De Niro zaczął mieć dość bycia "tym złym". Niestety, za pomysłem zmiany wizerunku poszedł drastyczny spadek jakości jego filmów. Dziś, mówiąc o najlepszych kreacjach aktora, sięgamy wyłącznie do przeszłości. W końcu lat 90. aktor zwrócił się w stronę komedii. Poza dwoma produkcjami Davida O. Russella trudno jednak o dobre komedie w jego dorobku. Wśród propozycji kina sensacyjnego też zaczął wybierać źle. Miejsce oscarowych nominacji zajęły... te do Złotych Malin (ostatnio za "Co ty wiesz o swoim dziadku?", a w 2002 roku za rolę w "Showtime"). Z pustego i Salomon nie naleje - powiada przysłowie. To właśnie ten przypadek. Nawet on nie miał tu, z czego budować ciekawych ról.
Już kilka lat temu, zastanawiając się, czemu nie widujemy go już w wartościowych filmach, krytyk "The Guardian" pytał: "Jakim cudem Robert De Niro gra w czymś tak fatalnym jak "Showtime" czy "Zawodowcy? I dlaczego nie współpracuje już ze Scorsese"?". Ostatni wspólny film duet nakręcił w 1995 roku, niemal ćwierć wieku temu.
Odpowiedź na te pytania zna wyłącznie sam aktor, który marzył o "ociepleniu wizerunku". Gdy po latach przymiarek Scorsese zdołał dopiąć budżet "Irlandczyka", o którym mówił od dekad (za sprawą Netflixa) De Niro już się nie wahał. Przeprosił się z kolejną kreacją gangstera. Reżyser zebrał obsadę marzeń i w 2017 roku rozpoczął zdjęcia. Obok De Niro w głównej roli w filmie występują: Al Pacino, Joe Pesci, Harvey Keitel czy Anna Paquin. Z taką ekipą, przy takim reżyserze, nietrudno o wielkie kino.
"Irlandczyk" to osadzona w powojennej Ameryce epicka gangsterska opowieść widziana oczami weterana II wojny światowej Franka Sheerana, płatnego mordercy pracującego dla osławionych przestępców. Rozgrywająca się na przestrzeni kilkudziesięciu lat saga poświęcona jest największej zagadce kryminalnej w historii USA – tajemniczemu zaginięciu legendarnego przywódcy związków zawodowych Jimmy'ego Hoffy. Po raz kolejny Scorsese odsłania przed nami kulisy funkcjonowania przestępczego świata i jego powiązania ze światem polityki.
Film powstał na podstawie powieści "Słyszałem, że malujesz domy" Charlesa Brandta. Robert De Niro znudzony graniem dobrodusznych dziadków, jak sam mówi, rzucił się na scenariusz pióra Stevena Zailliana, zdobywcy Oscara za "Listę Schindlera", autora scenariuszy do "Gangów Nowego Jorku" Scorsese, "Moneyball" czy "Przebudzenia" z De Niro w głównej roli. Wszystkie scenariusze nominowano do złotej statuetki - De Niro za tę rolę także.
Tym razem jednak nie dość, że w "Irlandczyku" zagrał główną rolę - zdaniem ekipy osiągnął poziom swoich najwybitniejszych kreacji - to jego firma TriBeCa Productions jest współproducentem filmu. Komputerowo odmłodzeni De Niro, Pacino i Pesci generują niemałe koszty. Ale i efekt. Na premierę filmu ostrzą sobie zęby zarówno krytycy, jak i publiczność.
- Tak naprawdę moja kariera zaczęła się od "Ulic nędzy" Martina, 45 lat temu. To on dał mi pierwszą prawdziwą szansę. Zatoczyliśmy koło i tym razem szczęśliwie, ja mam okazję dorzucić cegiełkę do powstania jego dzieła - mówi ulubiony aktor Scorsese.
Ale zanim 45 lat temu przyszły zdobywca dwóch Oscarów wszedł na plan Scorsese, przebył długą i wyboistą drogę.
Dziecko sztuki
Swój stosunek do zawodu i oddanie sztuce w stopniu niespotykanym aktor zawdzięcza ojcu. W artystycznym domu De Nirów dyskutowało się godzinami o sztuce, o tym, że wymaga poświęceń, uczciwości. Ojciec Robert De Niro senior nie tolerował tych, którzy nie oddawali się jej bez reszty. Ta postawa stała się punktem wyjścia dla juniora, który miał zasłynąć z utożsamiania się z postaciami, w stopniu przekraczającym dotąd znane granice.
Robert Anthony De Niro Jr urodził się w rodzinie malarzy 17 sierpnia 1943 roku na Manhattanie w Nowym Jorku. Był jedynakiem. Jego matka Virginia Admiral była malarką ekspresjonistką, ojciec - Robert De Niro senior - abstrakcjonistą. Ojciec miał włoskie korzenie, którym zawdzięczał temperament i upór, przekazując go synowi. Holendersko-niemieckie korzenie matki zmusiły Bobby'ego, jak sam twierdzi, do zajęcia się sztuką. Od dzieciństwa mówił, że włoska krew u niego jest dominująca, często więc jest określany jako aktor amerykańsko-włoski. W 2006 roku otrzymał włoskie obywatelstwo, co go uszczęśliwiło.
Dzieciństwo Bobby'ego było smutne. Gdy miał dwa lata ojciec oświadczył, że jest homoseksualistą i chce rozwodu. Długo nie widywał syna. Był tak biedny, że mieszkał w komórkach na węgiel, dopiero pod koniec życia doczekał się uznania, a jego obrazy trafiły do najsłynniejszych galerii. Musiało minąć wiele lat, zanim syn zbliżył się do ojca, a w końcu nakręcił dokument "Remembering the Artist Robert De Niro Sr."
Na razie jednak, po rozwodzie rodziców, chłopiec przeprowadził się z mamą do niesławnej dzielnicy zwanej Małą Italią, gdzie mieszkał też Martin Scorsese, z pochodzenia Sycylijczyk. Czy mogli nie stworzyć duetu na miarę wszech czasów?
Mama założyła biuro oferujące maszynopisanie i korektę wydawcom. Jako czterolatek Bobby nauczył się czytać. Książki stały się jego wielką miłością. Virginia nabrała zwyczaju wciskania chłopcu do ręki książki i wypychania go z domu. Nikt nie widział, żeby przytulała syna, on też nie mówił o niej z czułością.
Dorastając w dzielnicy rozboju, zyskał przydomek Bobby Milk, był bowiem chudy i biały jak kreda. Z zazdrością patrzył na skórę Afroamerykanów, a kiedy dorósł, odkrył, że pociągają go wyłącznie czarnoskóre kobiety. Obie jego żony były Afroamerykankami, pozostałe partnerki również.
Martin Scorsese zwykł mawiać: "Gdybym nie został reżyserem, byłbym gangsterem", zaś nastoletni Bobby naprawdę dołączył do gangu. Gangsterem nie został głównie dlatego, że wszędzie dźwigał z sobą książki, czym wzbudzał nieufność kompanów.
Jego zainteresowanie aktorstwem zaczęło się od roli w przedstawieniu "Czarnoksiężnik Oz", w którym grał Tchórzliwego Lwa. Jako 10-latek trafił na warsztaty teatralne dla młodzieży, lekcje dykcji i aktorstwa, za które mama płaciła maszynopisaniem. Chodził na nie jak natchniony.
Podwójny debiut z poślizgiem
Od początku miał zupełnie inne wyobrażenie o karierze niż reszta kolegów. Zaczął naukę zawodu pod okiem Stelli Adler, adeptki metody Stanisławskiego. Aktorstwo stało się okazją do walki z nieśmiałością. Miał teczkę z CV pełnym sesji zdjęciowych, gdzie był upozowany na starców, gdy reszta aktorów na amantów - wspominają jego profesorzy. Od początku bardziej od teatru interesowała go praca przed kamerą. "Mogłem robić rzeczy, na które w prawdziwym życiu nigdy bym się nie odważył" – przyznał po latach.
Chodził na wszystkie przesłuchania. Pierwszą rolę dostał w "Wedding Party" (1969). W napisach końcowych błędnie wpisano nazwisko "Robert Diniro", a za rolę dostał... 50 dolarów. Był to eksperymentalny film nieznanego jeszcze Briana De Palmy, u którego chciał zagrać. Gdy przesłuchanie poszło fatalnie, jąkając się, poprosił o drugą szansę. "Wpadł na scenę czerwony jak burak z napompowaną klatą i dosłownie eksplodował tekstem. To było wspaniałe" – wspomina De Palma. Dostał rolę, ale taśma z filmem przeleżała dwa lata na półce, nim reżyser go zmontował, a do kin wszedł za kolejne dwa. Po latach aktorzy i reżyser zostali gwiazdami pierwszej wielkości. To był pierwszy z ich wspólnych filmów, a praca stała się początkiem przyjaźni.
Był wtedy tak biedny, że nie miał na metro. Jeździł zdezelowanym rowerem, a na obiady chodził do znajomych. Pomogła mu Shelley Winters - zdobywczyni dwóch Oscarów, która wkręciła go na zajęcia Lee Strasberga "w roli obserwatora". Nigdy nie miał odwagi stawić się na przesłuchanie. Dopiero obejrzawszy "Ojca chrzestnego 2", za którego odebrał Oscara, Strasberg sam, bez przesłuchania, przyznał mu pełne członkostwo.
Choć "Wedding Party" chwalono, mało kto widział film. Grał więc role w off-broadwayowskim teatrze, ale po 10 latach uprawiania zawodu, na początku lat 70. wciąż był nieznany. Był przekonany, że czeka go los ojca, bez reszty oddanego sztuce i przez większość życia niedocenianego. Nic nie zapowiadało przełomu.
Narodziny mistrza, czyli Scorsese odkrywa Bobby'ego
De Niro długo bał się występów przed większą grupą ludzi. W 1971 roku jego przyjaciele wydali przyjęcie, na którym pojawił się Martin Scorsese.
- Znam cię - oświadczył Bobby’emu. – Włóczyłeś się z tymi łobuzami z gangu Kenmare Street.
- Taa, może. Nie wiem... nie pamiętam – odburknął De Niro.
Dziś wiemy, że ci dwaj artyści byli na siebie skazani. Ale Martin nie widział filmów z Bobbym, a Bobby żadnego wyreżyserowanego przez Martina. Rówieśnicy, obaj rocznik 1943 - jak po latach miał stwierdzić reżyser: "Tak sobie bliscy jak bracia syjamscy, zarówno na płaszczyźnie zawodowej, jak i emocjonalnej".
"Łączyło ich nie tylko to. Bobby odkrył w Martinie jedynego człowieka na świecie, który jak on potrafi pół dnia rozmawiać o tym, jak bohater ma wiązać krawat" – mówi ówczesna żona Scorsese. Lekceważył system gwiazdorski, a Roberta nie interesowało zostanie gwiazdą, lecz zatracanie się w roli. Rodzina Scorsese była religijna, a on sam chciał zostać księdzem. Później zmienił zdanie, bo lubił kobiety. Ciężka astma uniemożliwiała mu zabawę na ulicy, więc od rana do wieczora oglądał filmy. De Niro chodził do kina z ojcem.
Na przyjęciu Scorsese opowiedział Bobby'emu o projekcie, którego scenariusz był gotów od lat, ale nikt nie chciał na niego wyłożyć pieniędzy. Nazywał się "Ulice nędzy" i opowiadał o mafii włoskiej grasującej w Nowym Jorku. Zielone światło otrzymał po sukcesie "Ojca chrzestnego". Bohaterowie filmu to grupa chłopaków, którzy włóczą się po ulicach Małej Italii, egzystując na marginesie sycylijskiej mafii ich ojców. Jednak tak naprawdę to film, który próbuje zarazić widza atmosferą, jaką żył i oddychał reżyser: życiem włoskiej społeczności Nowego Jorku. De Niro, jako szalony i brutalny Johnny Boy, rozsadzał ekran.
Tuż po Oscarze za "Ojca chrzestnego" Coppola miał pomysł na drugą część filmu. Doszedł do wniosku, że Corleone-Brando jest zbyt nobliwy i musi to skorygować. Ale potrzebny był "młody Brando" stylem i wyglądem przypominający Marlona. Początkowo zamierzał go odchudzić i odmłodzić, Brando zażądał jednak tak niebotycznego honorarium, że reżyser zrezygnował. Obejrzawszy "Ulice nędzy" zadzwonił do Scorsese, pytając o nieznanego chudzielca. Ten powiedział: "Ten chłopak to geniusz, bierz go!". I tak niespodziewanie De Niro dostał rolę u boku Ala Pacino, nazywając ten moment jednym z najważniejszych w życiu.
Wkrótce wybrał się na Sycylię, do Palermo, siedziby najokrutniejszej włoskiej mafii - rodu Corleone. Trafił w sam środek krwawych starć. Po raz pierwszy doświadczył strachu o życie, ale ani myślał wracać. Po powrocie zaczął poprawiać konsultanta Coppoli - tak świetnie opanował tamtejszy dialekt i zwyczaje. Gdy wrócił, obejrzał kilka razy film z Brando w roli Corleone. Niuanse jego gry, głos Brando, były ważne, ale nie chciał odgrywać Marlona grającego Corleone. Uczynił to tylko jednym z elementów kreacji.
Kontynuacja "Ojca chrzestnego" to ponownie efekt współpracy Coppoli z Mario Puzo, ukazujący losy rodu Corleone. Wydarzenia stanowią prequel pierwowzoru, przedstawiając drogę młodego Don Vito do zostania "ojcem chrzestnym". W filmie przeplatają się z kontynuacją historii z części pierwszej, kiedy Michael (Al Pacino) przejmuje władzę w mafijnej rodzinie.
Rola De Niro nie była tak duża jak Brando, ale to kreacja doskonała - głęboko przemyślana, przejmująca. De Niro większość kwestii mówi po sycylijsku i robi to niczym w swoim ojczystym języku, podczas gdy po angielsku mówi jak w obcym. Sceny z jego udziałem to najlepsze fragmenty filmu, a Coppola stworzył najlepszy sequel w dziejach kina. Zaprzeczył prawu serii, wedle którego kontynuacje nigdy nie dorównują pierwowzorom. W dodatku dwóch aktorów nagrodzono statuetką za tę samą rolę. Film zdobył sześć Oscarów, w tym dla De Niro. Brando obejrzawszy go, powiedział: "Robert De Niro to najzdolniejszy z żyjących aktorów. Wątpię, czy zdaje sobie z tego sprawę".
I znowu jak Brando, De Niro nie odebrał statuetki. Tyle że Brando nie chciał, a De Niro nie mógł. Grał bowiem w filmie Bernardo Bertolucciego "Wiek XX". Wykazał jednak kompletny brak entuzjazmu, gdy na pytanie dziennikarza, czy jest wzruszony decyzją Akademii, odpowiedział: "Oscary dostaje mnóstwo ludzi, którzy na nie nie zasłużyli. Więc czym tu się wzruszać?".
Czy ten facet ma prywatne życie?
Hollywood ma wielu aktorów, który strzegą swojej prywatności, ale De Niro wręcz odgrodził się od świata, dostępny tylko podczas pracy. Był już powszechnie znanym, podziwianym aktorem, a nikt nie wiedział kompletnie nic o jego życiu.
Tymczasem Bobby spotykał się od dawna z młodą, ambitną i piękną Afroamerykanką, która pracowała w kawiarni, bo ciemnoskórym kobietom karierę aktorską zrobić było jeszcze trudniej niż średnio przystojnym białym mężczyznom. Nazywała się Diahnne Abbott i była rozwódką z 6-letnią córeczką. "Oszałamiająca" - opowiadał Bobby o niej Martinowi. Nieźle też śpiewała i pracowała jako modelka.
Robertowi, prócz jej egzotycznej urody (próżno szukać wśród jego partnerek białych kobiet), podobało się jej zaangażowanie w osiągnięcie sukcesu. To ich zbliżało do siebie. Diahnne wspomina ten związek jako niezobowiązujący. Wiedziała, że nie może być zaborcza, bo jego głównym priorytetem jest praca. Wciąż był poza domem, szukając "smaczków do roli". Wracał tak pochłonięty rolą, że nawet fizycznie odmieniony. Był rozchwytywany. Projektem, który go zafascynował, był pomysł realizacji "Taksówkarza", ale dopiero scenariusz Paula Schradera i zatrudnienie Scorsese, uczyniło go realnym.
W 1976 roku Diahnne wyszła za Roberta, a wkrótce urodziła syna Raphaela De Niro. Jej córkę z pierwszego małżeństwa aktor adoptował. Małżeństwo przetrwało 11 lat.
Przez kolejną dekadę związany był z modelką Toukie Smith, siostrą projektanta mody Willi Smitha. Mają razem synów bliźniaków. Gdy związek, nigdy niesformalizowany rozpadł się, zaczęto łączyć De Niro z Naomi Campbell i z kolejnymi czarnoskórymi modelkami. On sam nigdy tych doniesień nie komentował. Jego życie prywatne było poza zasięgiem mediów, a gdy któryś z dziennikarzy próbował to zmienić, rozmowa natychmiast się kończyła.
"Taksówkarz", czyli arcydzieło
Wybitny amerykański krytyk i historyk kina Roger Joseph Ebert, który jako pierwszy w Ameryce docenił wielkość dzieła Scorsese, pisał po premierze "Taksówkarza" w 1976 roku, że to "jeden z niewielu prawdziwie współczesnych horrorów". Po czterech dekadach z hakiem jego opinia jest wciąż aktualna.
Paul Schrader, gdy pisał scenariusz "Taksówkarza", przed oczami miał Jeffa Bridgesa. Tymczasem Scorsese postawił jeden warunek: główną rolę dostanie Robert De Niro, inne nazwisko nie wchodzi w grę.
Przygotowania do roli De Niro zaczął od wizyty w urzędzie miasta, gdzie odnowił pozwolenie na jazdę taksówką. (Utrzymywał się tak, gdy nie dostawał ról). Jeździł nocami jak jego bohater. Tylko dwa razy ktoś go rozpoznał. - O Jezu, De Niro za kierownicą. Niedawno dali ci Oscara i już nie masz pracy? Przyjedź do mnie, znajdę ci lepszą – krzyknął facet, którego podwoził. Wciąż powtarza to jako anegdotę.
Fabułę "Taksówkarza" znają wszyscy. Główny bohater, weteran wojny w Wietnamie, sfrustrowany otaczającą rzeczywistością i samotny, poznaje dziewczynę, która odrzuca jego względy z uwagi na jego prostackie gusta. To powoduje w nim uraz. Pracując jako taksówkarz, poznaje mroczne oblicze miasta - zbrodnie, prostytucję dzieci, korupcję. Pragnie to zmienić. Kumulacja negatywnych emocji doprowadza go do podjęcia radykalnych kroków, a ukryte psychopatyczne skłonności znajdują ujście. Zamierza zbawić świat, eliminując zepsute jednostki. Pierwszym jest kandydat na prezydenta, w którym widział nadzieję na zmianę, a odkrył fałsz. Ochrona zdoła zapobiec zbrodni, ale erupcja wulkanu trwa i znajdzie ujście gdzie indziej.
Film zebrał genialne wręcz recenzje. Twórcy upajali się sukcesem, a sam film i De Niro wydawali się murowanymi kandydatami do Oscarów. Obraz miał już na koncie Złotą Palmę w Cannes. W samych Stanach Zjednoczonych zarobił ponad 200 milionów dolarów. Podczas gali statuetkę odebrała żona zmarłego Petera Fincha za rolę w "Sieci". To można było zrozumieć, ale Oscar za najlepszy film dla "Rocky'ego" wywołał wybuchy śmiechu. Krytycy nie zostawili suchej nitki na akademikach.
Trzy lata później powstał "Wściekły Byk". Oparty na historii życia słynnego boksera Jake'a LaMotty, ukazywał lata jego triumfów, a potem porażek. Agresywna, niepokonana bestia na ringu, w życiu prywatnym popadała w błędne koło szaleństwa i furii, niszcząc najbliższych, którzy po kolei go opuszczali. Przygotowując się do roli, De Niro nie tylko przytył 30 kilogramów (wówczas aktorzy nie posuwali się do takich poświęceń), ale także przez rok trenował z LaMottą. Dzięki temu sceny walk, niezwykle realistyczne, przeszły do historii kina. W ten sposób De Niro odebrał drugiego Oscara.
Zawsze wielki
Wielkie role Roberta De Niro nie kończą się oczywiście na filmach Scorsese, ale to jego produkcje dały materiał dla kreacji, z których prawie wszystkie trafiły do panteonu kina.
Nie wolno więc pominąć "Chłopców z ferajny" - wzorcowego przykładu wielkiego gangsterskiego kina i roli De Niro, do której przygotowania obrosły legendą, zresztą jak sam film. Poza tatuażami, których wykonanie (zmywalną roślinną farbą) zajęło tydzień, Bobby zapłacił 10 tysięcy dolarów dentyście, by ten "połamał mu zęby", a już po zakończeniu zdjęć dał mu tym razem 20 tysięcy, by je doprowadził do poprzedniego stanu. Rola gwałciciela dokonującego zemsty na rodzinie prawnika, który jego zdaniem mało skutecznie go bronił, to jedna z najbardziej przerażających postaci, jakie zagrał.
I wreszcie kompletnie inny Scorsese - musical "New York, New York", dla którego Robert nauczył się gry na saksofonie i grał niczym zawodowiec. Opowieść o nieudanym małżeństwie muzyków z Lizą Minnelli nie była sukcesem, ale oglądana po latach, udowadnia, że chłodne recenzje były niesprawiedliwe.
O "Misji" Rolanda Joffe'a, gdzie zagrał przechodzącego wewnętrzne oczyszczenie bratobójcę, mówiliśmy. Innej wielkiej roli w długo niedocenianym z winy producentów "Dawno temu w Ameryce" Sergia Leone, którzy pierwszą wersję filmu przemontowali, niszcząc genialną pracę reżysera, też nie wolno pominąć. Epicki gangsterski dramat trwający niemal pięć godzin wciąż stanowi arcydzieło gatunku, a wielu krytyków stawia go na równi z "Ojcem chrzestnym". Do obu filmów (Joffe'a i Leone) niezapomnianą muzykę napisał Ennio Morricone i nikt nie wie, dlaczego nie uhonorowano jej Oscarem.
Ale są w dorobku De Niro także filmy kameralne, kręcone głównie z uwagi na partnerów z planu. Jak choćby "Zakochać się", gdzie aktor partneruje Meryl Streep w skromnej, poruszającej opowieści o parze, która spotyka się przypadkiem w kolejce podmiejskiej i zakochuje w sobie. Oboje są w związkach, oboje cierpią. W tym melodramacie pozbawionym cienia ckliwości żadne zakończenie nie może być dobre.
Meryl Streep to ulubiona aktorka De Niro, czemu trudno się dziwić. Para spotkała się wcześniej, u początku kariery obojga, na planie kultowego "Łowcy jeleni" Michaela Cimino, wstrząsającej opowieści o wojnie wietnamskiej i traumie, jaka demoluje życie tym, którzy w niej walczyli. Oboje otrzymali nominacje do Oscara za role w filmie, a dla Meryl była to pierwsza kreacja z prawdziwego zdarzenia.
Rodzinna sielanka i biznes
W 1998 roku po serii mniej lub bardziej udanych związków De Niro po raz drugi stanął na ślubnym kobiercu. Przyjaciele mówią, że zakochał się jak sztubak w przepięknej afroamerykańskiej aktorce, filantropce i bizneswoman Grace Hightower. Grace i Robert mają dwoje dzieci - 21-letniego dziś Elliota (dopiero niedawno aktor przyznał, że chłopak cierpi na autyzm) oraz ośmioletnią dziś Helen, szóste dziecko 76-letniego aktora.
Małżeństwo przechodziło wzloty i upadki, wydawało się, że rozpadnie się po kilku latach, ale Bobby zrobił wszystko, by scalić rodzinę. Zawsze miał też bliskie relacje z dziećmi z pierwszego małżeństwa i z bliźniakami ze związku z Toukie Smith. Można było ich spotkać na premierach, wystawach dzieł sztuki. Bywało też, że natrętni paparazzi, których De Niro niezmiennie podawał do sądu, robili im z ukrycia zdjęcia podczas wakacyjnych wojaży, kiedy to słynny tata pojawiał się z całą szóstką potomstwa.
Grace założyła własny biznes kawowy - została dyrektorem generalnym Coffee of Grace - firmy pozyskującej ziarna kawy z Rwandy, którą odwiedza regularnie, łącząc pracę z działalnością humanitarną. Wydawało się, że ich życie rodzinne ma się doskonale. W 2018 roku para nawet odnowiła śluby - w 20. rocznicę małżeństwa, ale kilka miesięcy później De Niro złożył wniosek o rozwód. Obecnie są w separacji.
Będąc tak blisko Scorsese, Bobby musiał w końcu sam spróbować reżyserii. Jego debiut, "Prawo Bronxu", powstał w 1993 roku i odniósł sukces. Był, rzecz jasna, obrazem gangsterskim, na tyle dobrym, że wszedł do kanonu dzieł obowiązkowych tego gatunku. Przez następnych trzynaście lat De Niro nie powracał do tego zajęcia aż do "Dobrego agenta", którego wyreżyserował w 2006 roku. Film z Mattem Damonem i Angeliną Jolie oraz z nim samym w jednej z ról był kolejnym sukcesem Boba. Pech chciał, że w tym właśnie czasie Scorsese zaproponował mu rolę w filmie "Infiltracja" (zagraną przez Nicholsona) i choć De Niro pragnął ją zagrać, musiał odmówić.
Minęło sporo czasu, zanim De Niro zrozumiał, że poza sztuką istnieje też inny świat. Choćby taki, w którym ojciec szóstki dzieci dba o ich przyszłość. W ten sposób, ku własnemu zdumieniu, odkrył, że całkiem dobrze radzi sobie także w biznesie. Jest współzałożycielem studia filmowego TriBeCa Productions, współwłaścicielem Nobu Hospitality (firmy zajmującej się menedżmentem luksusowych obiektów), a także sieci restauracji Nobu i Tribeca Grill.
Okazało się, że sprawdza się również jako organizator przedsięwzięć kulturalnych. Mowa oczywiście o zorganizowanym krótko po tragedii na World Trade Center, "dla odbudowania znaczenia Manhattanu", Tribeca Film Festival, który wpisał się na stałe w krajobraz Nowego Jorku i cieszy się powodzeniem.
Przed rokiem, wzorem Jacka Nicholsona, zaczął myśleć o emeryturze. Scorsese powiedział mu wtedy: "Nie sposób żyć bez tego, co się kocha. A ty nie umiesz żyć bez aktorstwa. Poza tym mam kolejny projekt i nie przyjmuję odmowy po 24 latach separacji".
Wobec takiego dictum, czekając na "Irlandczyka", już odliczamy czas do nowego projektu duetu, który nie ma sobie równych w historii kina.