W górach zmierzch zapada szybko, około godziny 22 wszyscy już spali. Prawdopodobnie żaden z himalaistów pod Nanga Parbat nie dostrzegł, jak z mroku wyłania się oddział uzbrojonych po zęby dżihadystów. Ranka dożył tylko jeden ze wspinaczy - były chiński żołnierz, który w samej bieliźnie uciekł w mrok. Mija pięć lat od jednego z najbardziej szokujących zamachów terrorystycznych, do którego doszło na stokach ośmiotysięcznego masywu w Pakistanie.
Nanga Parbat pod wieloma względami jest inna od pozostałych ośmiotysięczników. To monstrualny, samotny masyw na styku trzech najwyższych łańcuchów górskich świata – Himalajów, Karakorum i Hindukuszu. Położona w wyjątkowo niedostępnym regionie góra, uważana na dodatek za szczególnie trudną i niebezpieczną, nie bez powodu fascynowała, zyskując jednocześnie złą sławę.
Dość powiedzieć, że nawet znaki drogowe na jedynej w okolicy szosie Karakoram Highway określają ją dziś jako "Zabójczą Górę". Zginęło na niej wielu, także Polacy. W styczniu tego roku szczyt próbował zdobyć Tomasz Mackiewicz w towarzystwie Francuzki Elisabeth Revol. Parze udało się stanąć na szczycie, ale Mackiewicz nie zdołał o własnych siłach zejść z góry. Na pomoc himalaiście, który zmagał się ze ślepotą śnieżną i chorobą wysokościową, ruszyła grupa na czele z Adamem Bieleckim i Denisem Urubką. Francuzkę udało się ocalić, dotarcie do Polaka okazało się niemożliwe.
Z około 300 wspinaczy, którym udało się dotrzeć na szczyt Nanga Parbat, co najmniej 83 poniosło śmierć na jej stokach. Wśród nich brat legendarnego Reinholda Messnera – Guenther.
Nie wszyscy jednak zginęli, zmagając się z samą górą i ograniczeniami swojego organizmu. W 2013 roku na stokach Nanga Parbat doszło do tragedii, która wykraczała poza wyobraźnię.
Surrealizm na końcu świata
Wieczór 22 czerwca - trwa szczyt sezonu wspinaczkowego. Na górze i u jej stóp znajdowało się łącznie około 50 himalaistów, również z Polski. Największa, 11-osobowa, grupa wraz z ekipą miejscowych pomocników dopiero szykowała się do wspinaczki, aklimatyzując w głównym obozie na wysokości 4 200 metrów.
W kolejnych godzinach okazało się jednak, że z groźną Nanga Parbat nigdy nie będzie im dane się zmierzyć.
Około godziny 22 wszyscy spali. Zmierzch w górach zapada szybko, a zmęczeni wspinacze starają się wykorzystać każdą chwilę na odpoczynek i regenerację. Prawdopodobnie nikt nie dostrzegł surrealistycznego widoku, jaki zaczął wyłaniać się z ciemności w tej niedostępnej, położonej pośrodku niczego bazie. Do namiotów zbliżała się grupa 16 uzbrojonych po zęby mężczyzn w mundurach lokalnej milicji.
Niedługo później, przy wtórze silnego wiatru, dało się słyszeć okrzyki po angielsku: "Talibowie! Al-Kaida! Poddajcie się!". Al-Kaida? Tutaj, u stóp ośmiotysięcznika? W miejscu tak wrogim człowiekowi, gdzie każdego dnia można umrzeć z wyziębienia, spaść ze zbocza, być porwanym przez lawinę czy zapaść na chorobę wysokościową? W miejscu, w którym traciły znaczenie przyziemne ludzkie sprawy, a rozpoczynała się jedyna w swoim rodzaju walka z dziką naturą i własnymi słabościami?
Ośmiotysięczne góry od zawsze rządzą się swoimi prawami, są zbyt niedostępne, poza polityką. Okazało się jednak, że nie tym razem.
Gdy uzbrojona grupa wtargnęła do bazy, wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Napastnicy z odbezpieczoną bronią w rękach zaczęli wszystkich budzić i wywlekać na mróz. W samych podkoszulkach lub bieliźnie zmuszono pojmanych do klęczenia na śniegu. Obok himalaistów kazano klęknąć także pakistańskiemu kucharzowi. Pozostali miejscowi, znajdujący się w bazie, zostali natomiast zamknięci pod bronią w jednym z namiotów.
Krew na śniegu
Wspinacze byli całkowicie zaskoczeni, sytuacja szybko zaskoczyła również napastników. Jeden z przebywających w bazie mężczyzn, 50-letni Chen Honglu, prawdopodobnie nie spał i zdołał zorientować się, co się dzieje. Gdy do jego namiotu zbliżył się jeden z napastników, znający wschodnie sztuki walki Chen wyskoczył i zaatakował. Wywiązała się krótka walka, pod gradem ciosów napastnik spanikował i odruchowo nacisnął spust. Seria pocisków przeszyła himalaistę, a w bazie pod Nanga Parbat zapanowała groza.
Himalaiści byli przerażeni, napastnicy zaś wpadli w gniew. Trudno było jednak rozstrzygnąć, czy bardziej byli wściekli na opornego, konającego już 50-latka, czy na własnego towarzysza, który otworzył do niego ogień.
Teraz wspinacze zdani byli całkowicie na łaskę uzbrojonej grupy. Mimo że ze związanymi rękami musieli klęczeć na mrozie, mimo że tuż obok w ziemię wsiąkała krew jednego z nich, to wciąż była nadzieja, że to tylko napad rabunkowy. Można było w tym wszystkim doszukiwać się logiki – są bezbronni na pakistańskim odludziu, mają pieniądze, drogi sprzęt oraz cenne zagraniczne paszporty. Oddadzą wszystko i każdy rozejdzie się w swoją stronę.
Napastnicy zmusili jednego z himalaistów, pochodzącego z Pakistanu, żeby tłumaczył ich słowa na angielski. W ten sposób nakazali pozostałym oddanie pieniędzy - nadzieje, że to zwyczajny rabunek, rosły. Wszyscy bez oporu zgodzili się i kolejno wskazywali napastnikom miejsca, w których mieli pieniądze. Przy okazji zabrane zostały telefony komórkowe, satelitarne i radia – wszystko, co zapewniało na tym odludziu łączność.
Wówczas nastąpiło jednak coś zaskakującego. Tajemniczy napastnicy, zamiast uciekać z obfitym łupem, zaczęli go na miejscu niszczyć – na pierwszy ogień poszedł sprzęt łączności. Przynajmniej dla części trzymanych na muszkach karabinów mężczyzn sytuacja stała się brutalnie jasna - tu nie chodziło o pieniądze. Tu chodziło o ich życie.
Na reakcję było już jednak za późno, a po chwili najgorsze stało się faktem. Mroźną noc w Himalajach rozdarły trzy serie pocisków wystrzelone w bezbronnych, klęczących wspinaczy - rabunek zamienił się w rzeź. Wyprawa do Nanga Parbat zakończyła się śmiercią kolejnych śmiałków, tym razem zanim zdążyli oni wbić w zbocze góry pierwszy czekan.
Trzy serie strzałów nie zabiły wszystkich klęczących. Być może było to szczęście, a być może zdecydował o tym wyuczony odruch pochylenia się pod ostrzałem – kule przeleciały ponad głową jednego z himalaistów, byłego chińskiego żołnierza Zhang Jingchuana. Tylko jeden pocisk drasnął go, ześlizgując się po czaszce i pozostawiając niegroźną ranę. Zhang upadł i na krótką chwilę stracił przytomność.
Gdy ją odzyskał, postanowił postawić wszystko na jedną kartę. Niewiele myśląc, gwałtownie zerwał się na nogi i - korzystając z zaskoczenia i panujących ciemności - zaczął uciekać.
Osłupieni napastnicy ponownie otworzyli ogień, Zhang zaczął więc na zmianę turlać się i biec zygzakiem – wpojone w armii zachowania utrudniały trafienie go. Po kilkudziesięciu metrach udało mu się dobiec do jednej ze skarp. Wskoczył za nią i znieruchomiał w przejmującym mrozie. Zhang walczył, choć zupełnie nie z takim wyzwaniem, na jakie szykował się, przychodząc pod "Zabójczą Górę".
"Osama bin Laden Zindabad!"
Ucieczka nie przerwała jednak rzezi w bazie. Gdy część napastników szukała uciekiniera, kolejni himalaiści byli zabijani pojedynczymi strzałami. Jak wspominał Zhang, słychać było ich ostatnie krzyki po angielsku: "Nie jestem Amerykaninem!" i odpowiadające im w urdu głosy: "Allah Akbar!" (Bóg jest wielki) i "Osama bin Laden Zindabad!" (Niech żyje Osama bin Laden!).
Po zamordowaniu wszystkich ofiar pod ośmiotysięcznikiem zapadła cisza. Zhanga nie odnaleziono - napastnicy nie mieli już czasu na dalsze poszukiwania. Zabrali zrabowaną gotówkę i w pośpiechu rozpłynęli się w mroku, z którego przybyli. Z oddali dobiegły jeszcze do bazy ich słowa: "To zemsta za szejka bin Ladena".
Dziesięciu wspinaczy: trzech Ukraińców, dwóch Słowaków, dwóch Chińczyków, Litwin, Nepalczyk i wspomniany Amerykanin z podwójnym obywatelstwem - Honglu Chen – zostało z zimną krwią zamordowanych u stóp Nanga Parbat. Razem z nimi zginął pakistański kucharz, który - jak się później okazało - był wyznawcą znienawidzonej przez dżihadystów szyickiej wersji islamu. Wszystkich, dla pewności, osobiście dobił przywódca zbrojnej bandy.
Jedyny ocalały, ranny Zhang, odczekał jeszcze 40 minut, zanim wrócił na miejsce kaźni. Musiał przezwyciężyć strach. Chociaż nie miał dużo do stracenia - ukryty w samej bieliźnie narażał się na zamarznięcie. Nie wiedząc, gdzie są napastnicy, gorączkowo włożył ciepłe ubrania, znalazł ostatni sprawny telefon satelitarny, czekan i rzucił się w kierunku zbocza. Myślał logicznie: napastnicy nie mieli sprzętu wspinaczkowego, więc na ścianie "Zabójczej Góry" był względnie najbardziej bezpieczny. Gdy wspiął się na pewną wysokość, telefonicznie wezwał pomoc.
Chaotyczna reakcja władz
23 czerwca, wraz ze świtem, przybyły pakistańskie śmigłowce i w bazie pod Nanga Parbat zaroiło się od żołnierzy. Zarządzono natychmiastową ewakuację wszystkich ludzi z masywu ośmiotysięcznika – do wieczora musieli zejść do bazy wszyscy himalaiści, którzy, niczego nieświadomi, przetrwali noc śpiąc w namiotach na zboczach góry.
Jak pisał na swoim blogu Bogusław Magrel, lider jednej z dwóch polskich ekip znajdujących się wówczas na Nandze, "do wieczora wszyscy wspinacze dotarli na dół, jednak tej (kolejnej – red.) nocy nikt nie spał. Rankiem przyleciały trzy śmigłowce, które ewakuowały nas do Gilgit". Pod silną wojskową eskortą ewakuowany został także ranny Zhang Jingchuan oraz ciała 11 poległych.
Światowe media były w szoku: terroryzm dotarł do jednego z najbardziej niedostępnych regionów świata. Co dalej ze wspinaniem na ośmiotysięczniki?
Pod międzynarodową presją pakistańskie władze rozpoczęły szeroko zakrojone poszukiwania sprawców ataku. Szanse wydawały się duże. Napastnicy po ataku musieli przez wiele godzin, według niektórych szacunków nawet przez dobę, maszerować jedyną doliną prowadzącą spod Nanga Parbat ku cywilizacji – ku drodze krajowej N35. Dopiero tam mieli szanse wsiąść do samochodów lub rozproszyć się wśród mieszkańców pobliskich wiosek. Jednak mimo że przez tak długi czas byli łatwi do namierzenia, pakistańskie wojsko nikogo nie złapało. Choć doskonale znało topografię okolicy, nie wysłało oddziałów, żeby w porę odciąć terrorystom drogę ucieczki. Dlaczego tak się stało, pozostaje niewyjaśnione.
Grupa braci Mehsudów
W kolejnych miesiącach udało się natomiast ustalić, że grupa 16 napastników należała do odłamu pakistańskiego ugrupowania talibów znanego jako Tehrik-i-Taliban. Ugrupowanie to, stworzone przez jednych z najgroźniejszych wówczas terrorystów, braci Mehsudów, było bardzo aktywne w regionie. W Polsce stało się o nim głośno już kilka lat wcześniej, gdy porwało i zamordowało w Pakistanie polskiego inżyniera Piotra Stańczaka.
Cel brawurowego ataku terrorystycznego pozostaje jednak niejasny. Ci luźno sprzymierzeni z Al-Kaidą lokalni watażkowie najprawdopodobniej nie planowali zamordować, ale porwać napotkanych obywateli amerykańskich. Za ich uwolnienie mogliby wówczas żądać wysokiego okupu lub wymiany na więzionych przez USA przywódców dżihadystów. Plan zawalił się jednak, gdy na samym początku zabito Honglu Chena – jedynego wspinacza z amerykańskim paszportem.
Ta śmierć oznaczałaby, że późniejsza masakra nie miała już sensu - być może dokonano jej jedynie ze złości i poczucia bezsilności. Z drugiej strony zabicie obcokrajowców spoza USA mogło być równie dobrze częścią planu, którego celem byłoby danie Zachodowi "nauczki" i pokazanie, "kto rządzi" w tym regionie.
Całej prawdy być może nigdy nie poznamy.
Tak czy inaczej, tragiczne wydarzenia z czerwca 2013 roku na pewien czas odstraszyły himalaistów od zdobywania Nanga Parbat. Dziewiąty szczyt świata był dostatecznie zabójczy bez krążących u jego podnóży uzbrojonych po zęby terrorystów.