Czerwiec 2015 r., Nowy Jork. Donald Trump ogłasza start w wyborach. Zapowiada wzniesienie na granicy z Meksykiem muru, który powstrzyma napływ imigrantów "zabierających Amerykanom pracę". Robi to w apartamentowcu, którego jest właścicielem. 35 lat wcześniej w tym miejscu protestują nielegalni polscy imigranci, burzący budynek, na którego gruzach powstanie Trump Tower. Pracują bez potrzebnych zabezpieczeń, od miesięcy nie dostają wypłat, przymierają głodem. W sądzie zeznają, że ludzie Trumpa grożą im deportacją, a biznesmen o wszystkim wie.
Czerwiec 2015 r., Nowy Jork. Donald Trump ogłasza start w wyborach. Zapowiada wzniesienie na granicy z Meksykiem muru, który powstrzyma napływ imigrantów "zabierających Amerykanom pracę". Robi to w apartamentowcu, którego jest właścicielem. 35 lat wcześniej w tym miejscu protestują nielegalni polscy imigranci, burzący budynek, na którego gruzach powstanie Trump Tower. Pracują bez potrzebnych zabezpieczeń, od miesięcy nie dostają wypłat, przymierają głodem. W sądzie zeznają, że ludzie Trumpa grożą im deportacją, a biznesmen o wszystkim wie.
Kiedy 26 października korespondent "Faktów" TVN Marcin Wrona zadał Donaldowi Trumpowi pytanie o powód jego spotkań z przedstawicielami amerykańskiej Polonii, kandydat republikanów miał gotową odpowiedź: - Polacy to wspaniali ludzie, cudowni ludzie. Zawsze miałem wspaniałe relacje z Polakami. Polska to cudowne miejsce. Wiem, że Polonia będzie głosować na Trumpa - stwierdził.
O głosy Polaków zabiegał jednak nie tylko tego i poprzedniego dnia na Florydzie, ale również w ostatnich dniach września w Chicago. Tam w czasie dużego spotkania z przedstawicielami Polonii mówił, że "ma wielu przyjaciół wśród Polaków" i 8 listopada "chce zdobyć wszystkie głosy" tej grupy wyborców – a to około 8-10 mln osób. Twierdził, że dużo wie o ich wkładzie w budowę Ameryki. Na jego cześć odśpiewano "Sto lat".
Wydawało się, że nikt już nie pamięta wydarzenia sprzed pół roku, kiedy to senator z Florydy Marco Rubio wypomniał mu, że zatrudniał Polaków na czarno i pozwalał na to, by pracowali za głodowe stawki. Trump zarzekał się wtedy, że nie pamięta, by kiedykolwiek tak robił.
A jednak ci Polacy istnieli i od 1980 r., kiedy po raz pierwszy zaczęli protestować, kolejne 19 lat spędzili, walcząc o swoje prawa.
Klejnot w koronie
Nim na Manhattanie powstała 260-metrowa Trump Tower, istniał w tym miejscu inny budynek – 12-piętrowa siedziba jednego z najsłynniejszych sklepów za oceanem, Bonwit Teller. Oferował on luksusowe towary dla kobiet z wyższych sfer i od 1911 r. był zlokalizowany na rogu Piątej Alei i 56. ulicy. W związku z problemami finansowymi firmy w 1979 r. budynek został sprzedany Trumpowi. Milioner (dopiero później miliarder) chciał tam stworzyć najwyższy apartamentowiec świata. Potężna betonowa konstrukcja miała przyćmić sąsiadującą z nią siedzibę ONZ, zaraz po przejęciu sklepu Trump zlecił więc jego wyburzenie.
Projekt Trump Tower zakładał, że będzie ona kosztowała nawet 300 mln dol. (obecnie to odpowiednik ok. miliarda dolarów), być może dlatego biznesmen podpisujący umowy z podwykonawcami już na etapie rozbiórki pierwszego budynku chciał możliwie najbardziej ciąć koszty.
Według "The New York Timesa", który pisał o bataliach sądowych Trumpa związanych z budową Trump Tower m.in. w 1998 r., do wyburzenia budynku Bonwit Teller wybrał on firmę polskiego imigranta o nazwie Kaszycki & Sons. Podwykonawca podpisał kontrakt na całkowite zniszczenie konstrukcji za 775 tys. dolarów (2,6 mln dolarów obecnie). Była to najniższa z 12 ofert, a Trump zdecydował się na firmę, która nigdy wcześniej takich prac nie wykonywała.
Polska brygada
Na placu rozbiórkowym pojawiło się wkrótce około 200 nielegalnych imigrantów z Polski, których obecności przy pracach w 1979 i 1980 r. nie odnotowano w ani jednym dokumencie. Nie mieli oni wówczas swojej reprezentacji, nie należeli do związków zawodowych, nie posiadali ubezpieczeń. W 1979 r. przystąpili do rozbiórki Bonwit Teller, mając obiecaną stawkę 4-5 dolarów za godzinę.
Tymczasem, jak donosił w 1998 r. "NYT", firma Kaszycki & Sons, zobowiązana przepisami prawa, podpisała chwilę wcześniej porozumienie z jednym ze związków zawodowych działających w branży budowlanej. Miał on dbać o robotników, którzy przyjdą pracować do Kaszyckiego.
Kaszycki zobowiązał się do wypłacania wszystkim swoim przyszłym pracownikom bez wyjątku co najmniej 11 dol. za godzinę. Dodatkowo miał odprowadzać składki na ich ubezpieczenia i fundusz pracowniczy. Kaszycki Polaków o tych zobowiązaniach jednak nie poinformował.
Nielegalni imigranci znad Wisły nie mogli też wiedzieć o wydarzeniach, w których centrum za chwilę się mieli się znaleźć. Pierwsze miesiące prac rozbiórkowych były dość spokojne, jednak już na progu 1980 r. koszty wyburzenia budynku zaczęły przerastać wybraną przez Trumpa firmę.
Dziś zapewne nie wiedzielibyśmy tyle o tej sprawie, gdyby nie dziennikarz portalu Daily Beast, Michael Daly, który w sierpniu 2015 r. ujawnił część zeznań świadków tamtych wydarzeń. Dziennikarz zainteresowany wówczas ujawnieniem przez "The Washington Post" procederu zatrudniania na czarno przez Donalda Trumpa pracowników budujących w 2015 r. jego hotel w stolicy USA (uroczyście otwarty w sierpniu 2016 r.) szukał podobnych przypadków z przeszłości i znalazł dokumenty Sądu Rejonowego na Manhattanie.
Tam w 1983 r. toczyło się postępowanie, w którym Polacy oskarżali biznesmena o niewywiązanie się z umowy sprzed lat. W 16-dniowym procesie, w którym orzekał tylko sędzia (bez ławy przysięgłych) udokumentowano zeznania kilkudziesięciu robotników.
W aktach sprawy o sygnaturze 83CIV6346 można przeczytać, że polska brygada przestała regularnie otrzymywać swoje – i tak dwa razy niższe od minimalnych – gaże już zimą 1979/80 roku. Równocześnie od robotników wciąż wymagano katorżniczej pracy na 12-godzinnych zmianach, siedem dni w tygodniu. Polacy nie mieli w tym czasie pieniędzy na wynajmowanie pokojów, spali więc w pustych halach obracającego się w gruzy budynku. Mówili, że Donald Trump i reprezentujący jego interesy prawnicy po ponawiających się opóźnieniach w pracy i protestach na placu budowy wielokrotnie "grozili im deportowaniem". Dwóch świadków zeznało, że osobiście przychodzili do Trumpa z pytaniami o zaległe wypłaty, a ten obiecywał im, że pieniądze wkrótce się pojawią.
Trump zeznawał natomiast pod przysięgą, że "prawie na pewno nie rozmawiał z robotnikami", bo nie pojawiał się osobiście na miejscu rozbiórki. "Staram się nie wchodzić do budynków, które podlegają wyburzaniu. Trzeba być bardzo odważnym, by to robić, a ja chyba nie jestem odważny" – tłumaczył.
34-latek przyznał jednak pod przysięgą, że znana jest mu osoba "Johna Barona". Polscy robotnicy mówili wielokrotnie sędziemu, że dostawali telefony od tak przedstawiającego się mężczyzny. Zastraszał on ich wiosną 1980 r., informując, że "w razie sprawiania dalszych kłopotów" pozwie robotników na sumę 100 mln dol. za opóźnienia w pracach albo że doprowadzi do ich wydalenia z kraju. "John Baron był tylko książkowym nazwiskiem. Wielu ludzi używa pseudonimów. Ernest Hemingway też go używał" – odpowiadał na te pytania sądu Trump bez wyraźnego zakłopotania, przyznając, że to pseudonim, jaki sam sobie wymyślił. Dodał jednak, że nie tylko on, ale również jego asystent Thomas Macari przedstawiał się niekiedy jako "John Baron" w rozmowach z różnymi osobami. Macari potwierdził następnie przed sądem, że to on, a nie Trump wykonywał telefony do Polaków, ukrywając swoją tożsamość.
"Pracowaliśmy w straszliwych warunkach. Byliśmy przerażonymi nielegalnymi imigrantami i nie wiedzieliśmy wiele o swoich prawach" – wspominał tamten czas Wojciech Kozak, jeden ze świadków w procesach przeciwko Trumpowi, cytowany przez "NYT" w artykule z 14 czerwca 1998 r. Kozak w 1983 r. zeznał w sądzie, że polscy robotnicy (także on sam) pracowali dniami i nocami "w chmurach azbestu i pyłów bez odpowiednich zabezpieczeń". Większość nie miała nawet kasków.
Polacy wykonywali prace, których – w takich warunkach – robotnicy ze związków zawodowych nigdy by się nie podjęli. Pewnego dnia w czasie cięcia ogromnych rur w budynku jedna z nich spadła na robotnika, łamiąc mu ramię, kilka innych kości i całkowicie, na resztę życia zniekształcając palce. Inny robotnik doznał poważnego urazu głowy.
Sędzia uznał w tamtym procesie winę Trumpa i jego współpracowników, stwierdzając nawet, że działali oni "w spisku" mającym na celu pozbawienie Polaków ich wynagrodzenia, a sam reprezentant Trumpa – Thomas Macari ponad wszelką wątpliwość rozmawiał z robotnikami, regularnie pojawiając się na placu rozbiórkowym. W ocenie sędziego Macari "wiedział, że polscy robotnicy nie figurowali w księgach, że nie należeli do związków, że płacono im mniej oraz bez nadgodzin, a także, że pieniądze wypłacano im nieregularnie, jeżeli w ogóle".
Choć uzasadnienie dla wyroku o odszkodowaniu, o którego wysokości należało zasądzić w oddzielnym postępowaniu, wydawało się przytłaczające, adwokaci biznesmena złożyli apelację, a sąd drugiej instancji odrzucił w kolejnych miesiącach wiele z ustaleń sędziego, nakazując ponowne rozpatrzenie sprawy.
"Mała armia polskich robotników" stanęła naprzeciwko Trumpa i w 1983 r. "nie uzyskała niczego" – podsumował w sierpniu 2015 r. portal Daily Beast.
Ile wiedział Donald Trump?
Na pytanie, czy Donald Trump rzeczywiście wiedział o pracujących dla niego w 1979 i 1980 r. nielegalnych imigrantach, czy też winny był tylko William Kaszycki, spróbował odpowiedzieć w sierpniu tego roku magazyn "Time".
Po lutowej debacie z senatorem Rubio, kiedy to Trump przekonywał, że on sam nigdy "nie popełniał błędów" przy zatrudnianiu ludzi i winni byli "być może" podwykonawcy, trzej dziennikarze "Time'a" zbadali akta sądowe z 1983 r. na własną rękę. "Tysiące stron dokumentów tej sprawy opowiadają inną historię" – napisali w artykule podsumowującym ich półroczne śledztwo.
"Time" zwrócił uwagę na osobę zeznającego wówczas przed sądem Daniela Sullivana, człowieka pokaźnej postury (195 cm wzrostu, 140 kg wagi), który – jak stwierdził – został poproszony o rozwiązanie sprawy polskich pracowników przez samego Donalda Trumpa. Konsultant ds. prawa pracy, kontaktów ze związkami zawodowymi i informator FBI w 1980 r. pomagał biznesmenowi w negocjacjach ws. przejęcia kasyna w New Jersey. Wtedy Trump zadzwonił z dodatkową prośbą.
"Donald powiedział mi, że ma problemy (…), że ma trochę nielegalnych polskich robotników wykonujących dla niego pracę. (…) Powiedziałem mu: Myślę, że jesteś szalony. Negocjujesz licencję na kasyno, a mówisz mi, że masz nielegalnych pracowników" – zeznawał Sullivan, relacjonując rozmowę z Trumpem, w czasie której dowiedział się o sytuacji na placu rozbiórkowym budynku Bonwit Teller przy Piątej Alei.
Inne dokumenty wskazują, że Trump musiał wiedzieć, kim są Polacy, bo sam ich nawet do pracy wynajął.
Natknął się na nich latem 1979 r., kiedy prowadzili prace na froncie budynku sąsiadującego z terenem Bonwit Teller. Jeden z nadzorców budynku zeznał w 1983 r., że przechodzący tamtędy biznesmen sam zapytał o to, kim są ci ludzie. Gdy usłyszał odpowiedź, miał stwierdzić: "Polacy dobrze i ciężko pracują".
Tę wersję wydarzeń wspierały – dodatkowo Trumpa obciążając – informacje dostarczone przez Williama Kaszyckiego (Kaszycki & Sons), który również pojawił się przed sądem. Pewnego dnia jesienią 1979 r. – mówił – Trump zaprosił go do biura i osobiście złożył propozycję wynajęcia jego firmy i ludzi do rozbiórki. Kaszycki powiedział, że firma specjalizuje się w pracach sprzątających, Trump polecił mu więc, by założył nową. Wskazał też osobę, która pozwoli mu załatwić potrzebne zezwolenia na nowy typ prac. Obiecał 775 tys. dol. na wyburzenie i dodatkowe 25 tys. dol. po ukończeniu prac. Oszołomiony kwotą Kaszycki zgodził się i powiedział, że Polacy "będą pracowali dzień i noc".
"Powieszą Toma Macariego na budynku"
Kiedy wiosną 1980 r. sytuacja polskich imigrantów zrobiła się dramatyczna, zaczęli szukać pomocy. Wtedy wsparł ich John Szabo – węgierski imigrant mający własną małą kancelarię w dzielnicy Queens. Szabo wziął na siebie ciężar walki i kontaktów z Trumpem i jego ludźmi – wynika z akt sprawy.
Po zebraniu zeznań od kilkudziesięciu robotników najpierw spróbował skontaktować się z Kaszyckim. Ten był jednak na Florydzie i nie odpowiadał. Wtedy zadzwonił do wspomnianego wyżej Thomasa Macariego – jednego z najbliższych ludzi Trumpa. Poinformował go, że jeżeli polscy robotnicy nie dostaną zaległych pieniędzy, pozwie on biznesmena, wykorzystując przepisy prawa pozwalające na żądanie od inwestora udziałów w budynku w sytuacji, w której nie wywiązuje się on z umowy z pracownikami.
Trump nie mógł dłużej ignorować problemu i wiosną 1980 r. spotkał się z grupą polskich pracowników – pisze "Time". W sądzie zeznali oni, że obiecał im wtedy zaległe pensje. Te rzeczywiście wypłacił, ale jednorazowo, a po chwili znów zaczęły się opóźnienia i zaledwie częściowe wypłaty.
To wtedy Trump zwrócił się o pomoc do Daniela Sullivana, a ten – słysząc, że biznesmen zalegał z wypłatą "ponad 100 tys. dol. polskim robotnikom" – polecił mu, by "jeżeli ma choć trochę oleju w głowie, od razu ich zwolnił". Trump tę radę zignorował, o czym Sullivan dowiedział się trzy miesiące później. 27 czerwca 1980 r. milioner zadzwonił do niego i poprosił o natychmiastowy przyjazd do Nowego Jorku. Polacy doprowadzeni do ostateczności "zagrozili, że powieszą Toma Macariego na budynku". Również te zeznania pochodzą z akt sądowych.
Po interwencji Sullivana Trump zwolnił w końcu Polaków i rozwiązał umowę z Kaszyckim, a rozbiórkę dokończyli inni robotnicy, którzy dostali gwarantowane stawki wywalczone przez związki zawodowe. Nim jednak do wyrzucenia Polaków doszło, Szabo złożył trzy oddzielne pozwy przeciwko Trumpowi, wyjaśniając w nich m.in., że skoro biznesmen sam zgodził się w pewnym momencie na wypłatę zaległych pensji, przyznał tym samym, że również on, a nie tylko Kaszycki, był ich pracodawcą.
Trump najwyraźniej stracił wtedy nerwy i po serii pogróżek, które jako "John Baron" wystosował pod adresem Polaków Thomas Macari, biznesmen zgłosił pojawienie się nielegalnych pracowników do odpowiedniego regulatora rynku, mając nadzieję, że w ten sposób uniknie kary, pozbędzie się ich, a wkrótce działać zaczną też służby imigracyjne.
Jesienią 1980 r. sprawę wykorzystywania nielegalnych imigrantów przy Piątej Alei badał już rzeczywiście nowojorski Departament Pracy, jednak Urząd Imigracyjny się nie pojawił. Równocześnie arbiter w sporze stwierdził, że jedynym, który musi zapłacić Polakom, jest Kaszycki. Szabo wygrał dla nich 254 tys. dol. z tytułu niezapłaconych pensji.
Ściganie Trumpa
Sprawą zyskującą pewien rozgłos zaczął się też jednak interesować związek zawodowy, który w 1979 r. podpisywał z firmą Kaszycki & Sons umowę o ochronie pracowników dokonujących robót rozbiórkowych. Związkowcy chcieli badać sprawę dalej, uznając, że pociągnięcie do odpowiedzialności tylko Kaszyckiego to za mało. Przejęli sprawę od Szabo i to oni w 1983 r. wytoczyli proces Trumpowi.
Adwokaci zatrudnieni przez związkowców walczyli wtedy o kolejne 300 tys. dolarów, jakie ich zdaniem przepadły wraz z nigdy nie opłaconymi składkami ubezpieczeniowymi na fundusze, z których mieli korzystać Polacy. W tym procesie Szabo, Kaszycki i Sullivan byli świadkami zeznającymi na niekorzyść biznesmena.
Po udanej apelacji adwokatów Trumpa sprawa zniknęła jednak z wokandy na całe siedem lat. W 1990 r. sąd zajął się nią ponownie. Wtedy obrona podważyła m.in. zeznania Sullivana, zwracając uwagę na to, że nie jest on wiarygodnym świadkiem, bo sam kilka lat wcześniej (między 1983 a 1990 rokiem) został skazany za oszustwa podatkowe. Sąd przyznał im rację. Trump znów nie musiał płacić.
Zainteresowany kolejną odsłoną procesu wytoczonego w imieniu polskiej brygady magazyn "People" opublikował jednak wtedy wywiad z Danielem Sullivanem. Niegdyś bliski współpracownik Trumpa być może starał się siebie w nim wybielić. Mówił, że w 1980 r. w czasie prac przy Bonwit Teller próbował na niego wpływać i powtarzał Trumpowi, że "nie może ich (Polaków – red.) tak wykorzystywać, nie może tych biednych dusz tak gnoić".
Finał po dwóch dekadach
Lata 90. przyniosły liczne próby powrotu do sprawy. Trzech różnych sędziów mierzyło się z zadaniem rozstrzygnięcia sporu między stronami uwikłanymi w problemy proceduralne. Od 1979 r. prawo pracy i prawo budowlane w Nowym Jorku zmieniło się jednak wielokrotnie, sprowadzając batalię do poziomu przepychanek nad interpretacją przepisów i ciągłych odroczeń.
Po procesie z 1990 r. zmarło kilku uczestników tamtych wydarzeń, m.in. główny oskarżyciel z ramienia związku zawodowego, który znał sprawę jak nikt inny, a także William Kaszycki i Daniel Sullivan. W końcu jednak w 1998 r. przed sąd trafiła sprawa mająca rozstrzygnąć, czy Donald Trump był "rzeczywistym pracodawcą" polskich imigrantów.
W artykule z 14 czerwca tamtego roku przed kolejną z rozpraw "New York Times" cytował biznesmena. Zapytany o to, dlaczego nie chciał przez tyle lat podpisać po prostu ugody z pracownikami, Trump stwierdzał, że "byłoby to tańsze niż droga prawna, ale z zasady się na to nie godzi". "Nie zrobiliśmy niczego złego" – mówił.
W lutym 1999 r. sprawa znalazła jednak taki właśnie finał. Lokalny "New York Daily News" 8 marca w komentarzu do procesu napisał, że "po niemal 20 latach Donald Trump po cichu podpisał ugodę po pozwie zgłoszonym w imieniu polskich robotników".
Jak relacjonował dziennik, sprawa dotyczyła zasądzenia odszkodowania opiewającego na kwotę 300 tys. dol., o jakie związkowcy walczyli dla Polaków już w 1983 r., oraz 4 mln dol. odsetek, jakie przez lata opóźnień w płaceniu na fundusze pracownicze wygenerowała ta kwota.
Tego, ile Trump ostatecznie zapłacił, do dziś nie wiadomo.
Warunki ugody między biznesmenem i przedstawicielami polskiej brygady pracującej w 1979 i 1980 r. przy Piątej Alei na Manhattanie nie zostały podane do publicznej wiadomości. Sąd zdecydował o jej utajnieniu na wniosek jednej ze stron.
Część mediów za oceanem po lutowej wymianie zdań senatora Rubio i Donalda Trumpa podała, że miliarder wypłacił w 1999 r. Polakom ponad milion dolarów, są to jednak tylko domysły.