Rosa Parks nie ustąpiła miejsca białemu mężczyźnie, dając początek rewolucji, która zmieniła Amerykę. Ruby Bridges poszła do "białej szkoły", udowadniając, że rasizm to choroba dorosłych. Susan Burton sześć razy trafiała za kratki, by, zmieniając swoje życie, odmienić los tysięcy ludzi takich jak ona. - Wierzę, że jako kobiety musimy być wierne naszemu powołaniu i naszej naturze, by powstawać, zabierać głos i domagać się zmian. Musimy podążać za naszymi instynktami, które każą nam zmieniać życie na lepsze – mówi Magazynowi TVN24 Susan Burton, afroamerykańska aktywistka i założycielka organizacji New Way of Life.
Sprawia wrażenie nieobecnej. Bije od niej spokój, który zdaje się wypełniać przestrzeń wokół niej. Doza nieśmiałości miesza się z dumą, wyrytą w rysach jej twarzy. Krucha figura i delikatne dłonie są pozorami, które skrywają wielką siłę. Jej zamyślone oczy spoglądają w dal. Ma przenikliwe, spokojne spojrzenie. To samo, które pojawia się na wszystkich jej fotografiach. Siedzi przy oknie, tuż przed białym mężczyzną z nogą założoną na nogę. Jej myśli błądzą gdzieś daleko, wychodzą poza kadr, autobus i czasy, w których przyszło jej żyć.
Kobieta na zdjęciu to Rosa Parks. Fotografię wykonano kilka miesięcy po tym, jak zapoczątkowała rewolucję, która zmieniła oblicze Ameryki.
Siedziała, by inni mogli powstać
Chciałabym zostać zapamiętana jako osoba, która pragnęła być wolna… aby inni ludzie także mogli być wolni.
Rosa Parks
Alabama lat pięćdziesiątych miała tylko dwa kolory. Nie istniały tam odcienie szarości, bo biali i czarni żyli osobno, chociaż obok siebie. O obowiązującej w stanie segregacji rasowej na każdym kroku przypominały szyldy: KOLOROWYM WSTĘP WZBRONIONY.
Biali i czarni mieszkańcy Alabamy chodzili tymi samymi chodnikami i oddychali tym samym wilgotnym powietrzem, ale lista rzeczy, które ich dzieliły, była znacznie dłuższa. Osobne szkoły, bary, biblioteki, osiedla i autobusy przedzielone na pół niewidzialną ścianą. Taka była wtedy cała Ameryka, ale Alabama, położona na Głębokim Południu USA, stanowiła serce rasowej nienawiści.
Był 1 grudnia 1955 roku. Długi czwartkowy dzień powoli dobiegał końca. 42-letnia Rosa Parks właśnie opuściła dom towarowy Montgomery Fair, gdzie pracowała jako szwaczka. Radość z powrotu do domu mieszała się z nutą goryczy. Bez entuzjazmu udała się na przystanek. Komunikacja miejska była ostatnim, chociaż zwykle jedynym wyborem dla czarnoskórych mieszkańców Montgomery.
Chwilę później poczuła zapach spalin. Z rury wydechowej starego autobusu wydobywał się szary dym. Wsiadała do środka obrzucona pogardliwym spojrzeniem przez kierowcę. Odprowadzona wzrokiem białych pasażerów udała się na tył pojazdu. Usiadła w pierwszym rzędzie, stanowiącym granicę między strefą ludzi pierwszej i drugiej klasy. Zawsze siadała na granicy.
Drzwi co parę minut otwierały się z sykiem, wpuszczając do środka kolejnych pasażerów. Większość z nich chwilę wcześniej opuściła swoje biura, sklepy i zakłady pracy. Zmęczenie rysowało się na wszystkich twarzach, bez względu na kolor. Z każdym kolejnym przystankiem ubywało wolnych miejsc. Dystans między białą i czarną częścią autobusu zmniejszał się. Gdy do środka weszło kilku białych mężczyzn, wszystkie siedzenia były już zajęte. Niepisana zasada nakazywała czarnoskórym ustąpić im miejsca. Na polecenie kierowcy trzech Afroamerykanów posłusznie wstało. Poniżenie kosztowało mniej niż duma.
Parks nie ruszyła się z miejsca.
Sześć dekad temu taki akt nieposłuszeństwa w Alabamie był przejawem odwagi, a nawet brawury. Sprzeciwiając się publicznie białemu mężczyźnie, czarnoskóra kobieta ryzykowała nie tylko odpowiedzialnością karną, ale i społecznym linczem.
"Ludzie zawsze mówią, że nie ustąpiłam miejsca, ponieważ byłam zmęczona, ale to nieprawda. Nie byłam zmęczona fizycznie, przynajmniej nie bardziej niż zwykle po całym dniu pracy. Nie byłam stara, chociaż niektórzy tak mnie wtedy postrzegali. Miałam 42 lata. Jedynym zmęczeniem, jakie odczuwałam, było zmęczenie ciągłym podporządkowywaniem się" – pisała po latach w swojej autobiografii.
Gdy niedługo później dwóch policjantów zakuwało ją w kajdanki, czuła cichą satysfakcję. Na zdjęciu z aresztu trzyma tabliczkę z numerem 7053. Ma na nim to samo spokojne spojrzenie, które widnieje na wszystkich jej fotografiach.
Choć w powszechnej świadomości Parks zapisała się jako "spontaniczna bohaterka", w rzeczywistości była działaczką społeczną na długo przed swoim siedzącym protestem. Razem z mężem należała do Krajowego Stowarzyszenia na Rzecz Popierania Ludności Kolorowej (NAACP), prowadziła programy edukacyjne dla młodych Afroamerykanów i kampanie przeciwko przemocy wobec czarnoskórych.
Iskra, która zapoczątkowała rewolucję
Kilka godzin po aresztowaniu kobieta wyszła za kaucją. W życiu grunt to dobrzy przyjaciele. Wieczorem w jej domu odbyła się narada z czołowymi członkami NAACP. Postanowili podnieść w końcu rękawicę rzucaną im każdego dnia przez system opresji. Parks miała stanowić iskrę, która wywoła rewolucję. Jeszcze tej samej nocy do domów czarnoskórych mieszkańców Montgomery trafiło 35 tysięcy ulotek, wzywających do protestu.
Cztery dni później 42-latka usłyszała wyrok: 10 dolarów grzywny i 4 dolary kosztów sądowych (dziś to równowartość około 100 dolarów). I tym razem Parks powiedziała "nie". Złożyła apelację od wyroku, domagając się uznania segregacji rasowej w transporcie publicznym za nielegalną. Był to dopiero początek walki.
W dniu rozprawy Afroamerykanie rozpoczęli bojkot autobusów w całym mieście. Na czele ruchu sprzeciwu stanął nieznany wówczas 26-letni pastor Martin Luther King. Lokalne władze szybko odczuły brak czarnoskórych pasażerów, stanowiących około 70 procent użytkowników transportu publicznego. Straty finansowe okazały się bardzo dotkliwe dla miejskiego budżetu.
Bojkot trwał dokładnie 381 dni, wykraczając daleko poza granice Montgomery. Walkę o równouprawnienie Parks prowadziła na wszystkich szczeblach systemu sprawiedliwości. 13 listopada 1956 roku Sąd Najwyższy wydał ostateczny wyrok w sprawie. Sędziowie uznali segregację rasową w transporcie publicznym za niezgodną z konstytucją. Protest zakończył się 20 grudnia, dzień po tym, jak decyzja sądu trafiła na biurko burmistrza Montgomery.
Historia drobnej czarnoskórej kobiety, która rzuciła wyzwanie systemowi dyskryminacji, była szeroko opisywana w amerykańskiej prasie. Jej postawa nie tylko doprowadziła do zmiany prawa w Alabamie i kilku innych stanach Południa, ale także otworzyła oczy wielu Amerykanom z Północy na prześladowanie i upokorzenia, których każdego dnia doświadczali ich czarnoskórzy współobywatele.
Za swój sprzeciw Parks musiała jednak słono zapłacić. Straciła pracę i codziennie mierzyła się z nienawistnymi atakami. Nigdy jednak nie żałowała, że tamtego zimowego popołudnia postanowiła siedzieć – w imieniu swoim i wszystkich Afroamerykanów. – Siedziała, abyśmy mogli powstać. Paradoksalnie jej uwięzienie otworzyło drzwi naszej długiej wędrówce do wolności – podsumował pastor Jesse Jackson, czarnoskóry polityk i działacz na rzecz praw obywatelskich.
Jej bunt rozpędził maszynę, której nie można było już zatrzymać. Rosa Parks została okrzyknięta matką ruchu na rzecz praw obywatelskich, który miał wkrótce położyć kres rasowej segregacji w Ameryce.
Mały krok dla Ruby, wielki skok dla Ameryki
Pięć lat po wydarzeniach w Montgomery sześcioletnia dziewczynka z Nowego Orleanu przemaszerowała odważnie przez gniewny tłum, by jako pierwsze czarnoskóre dziecko w Luizjanie przekroczyć próg "białej szkoły". Zmierzała dzielnie naprzód w obstawie czterech białych ochroniarzy. Każdy kolejny krok w drodze z samochodu do drzwi podstawówki stanowił jej małe zwycięstwo w walce z rasizmem.
Ona szła do szkoły, ale razem z nią cała Ameryka zmierzała ku lepszej przyszłości, wolnej od rasowej nienawiści, uprzedzeń i dyskryminacji. Potrzeba było małej dziewczynki z kokardką na głowie i książkami w ręce, by nauczyć cały naród, że "rasizm to choroba dorosłych". - Musimy przestać używać naszych dzieci do jej roznoszenia – powie po latach Ruby Bridges, bohaterka poniższego zdjęcia.
Ruby spojrzała w lustro i zastygła. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w dziewczynkę, którą zobaczyła. Miała na sobie śliczną, elegancką sukienkę, białe podkolanówki i połyskujące lakierki, dokładnie wypolerowane poprzedniego wieczoru. Wyglądała jak laleczka. - Zachowuj się, Ruby. I niczego się nie bój – matka uściskała ją mocno. Mocniej niż zwykle.
Przed drzwiami czekało na nie czterech białych wysokich mężczyzn w garniturach z żółtymi przepaskami na rękawach. Ruby nie wiedziała, że byli to funkcjonariusze agencji federalnej United States Marshals Service, przysłani z rozkazu samego prezydenta Eisenhowera. Nawet gdyby zdawała sobie z tego sprawę, zapewne nie miałoby to większego znaczenia dla sześciolatki, która właśnie rozpoczynała nowy rozdział swojego życia.
Eleganccy panowie odprowadzili je do dużego czarnego samochodu. Dwóch usiadło z przodu, dwóch z tyłu, one między nimi. Ruszyli w stronę ulicy North Galvez, przy której znajdowała się podstawówka Williama Frantza. Był 14 listopada 1960 roku. Dla Ruby Bridges to pierwszy dzień szkoły. Dla Luizjany – początek rewolucji.
Wiatr zmian
Ruby przyszła na świat w Missisipi, ale dorastała w Nowym Orleanie. Była to Ameryka, w której wartość i przyszłość człowieka wciąż definiował kolor jego skóry. Jednocześnie w siłę rósł ruch na rzecz praw obywatelskich i nawet tam, na Głębokie Południe Stanów Zjednoczonych, powoli zaczynał docierać wiatr zmian.
Dokładnie trzy miesiące i 22 dni przed narodzinami Ruby Sąd Najwyższy USA 17 maja 1954 roku zdecydował, że segregacja rasowa w szkołach jest niezgodna z amerykańską konstytucją i zarządził jej zniesienie we wszystkich stanach. Powołano się na 14. Poprawkę, która mówi, że wszyscy obywatele Stanów Zjednoczonych są równi wobec prawa. Wyrok, który zapadł stosunkiem głosów 9-0, kończył trwającą trzy lata batalię sądową. Był to przełomowy krok w walce o prawa czarnoskórych.
§1. Każdy, kto urodził się lub naturalizował w Stanach Zjednoczonych i podlega ich zwierzchnictwu, jest obywatelem Stanów Zjednoczonych i tego stanu, w którym zamieszkuje. Żaden stan nie może wydawać ani stosować ustaw, które by ograniczały prawa i wolności obywateli Stanów Zjednoczonych. Nie może też żaden stan pozbawić kogoś życia, wolności lub mienia bez prawidłowego wymiaru sprawiedliwości ani odmówić komukolwiek na swoim obszarze równej ochrony prawa.
Krajowe Stowarzyszenie na Rzecz Popierania Ludności Kolorowej, z błogosławieństwem władz federalnych, rozpoczęło kampanię zmierzającą do otwarcia drzwi "białych szkół" dla Afroamerykanów. Organizacja napotkała jednak na silny opór ze strony południowych stanów, w których rasizm był szczególnie głęboko zakorzeniony. Władze stanowe "Pasa Biblijnego" przez sześć lat zwlekały z wykonaniem wyroku Sądu Najwyższego.
W Nowym Orleanie rada szkolna i biali mieszkańcy miasta robili wszystko, co w ich mocy, by opóźnić "wymieszanie" uczniów różnych ras. W końcu - pod presją władz federalnych i organizacji społecznych - zarządzono desegregację dwóch pierwszych szkół. Warunkiem przyjęcia do nich czarnoskórego ucznia było zdanie przez niego ekstremalnie trudnego egzaminu wstępnego. Była to kłoda rzucana pod nogi Afroamerykanom, która mogła opóźnić, ale nie mogła już powstrzymać fali nadchodzących zmian.
Tamtego roku test zdało czworo dzieci. Ruby była jednym z nich.
Lekcja życia
Podjeżdżając pod szkołę, Ruby zobaczyła tłum zgromadzony przed wejściem. W swojej dziecięcej naiwności myślała, że to parada z okazji święta Mardi Gras, nowoorleańskiego tłustego wtorku. Nie przeszło jej przez myśl, że to ona stanowiła powód całego zamieszania. Była przecież zwykłą dziewczynką, która właśnie zaczynała szkołę, jak wiele innych dzieci. Z tą różnicą, że ona była czarna, a szkoła, do której właśnie tak ochoczo zmierzała - biała do szpiku kości.
W tłumie białych ludzi dziewczynka zobaczyła kobietę trzymającą w rękach pudełko. Gdy przyjrzała się dokładniej, dostrzegła w środku czarną lalkę. Pudełko było w rzeczywistości dziecięcą trumienką. Ktoś krzyknął: "Zabić ją!". Drzwi podstawówki otworzyły się i sześciolatka, z matką u boku i w eskorcie agentów federalnych, ruszyła w stronę wejścia. Tę ścieżkę nienawiści przejdzie jeszcze wiele razy w swoim życiu.
- Wykazała się ogromną odwagą. Nigdy nie płakała. Nie narzekała. Po prostu maszerowała naprzód niczym mały żołnierz. Byliśmy z niej bardzo dumni – wspominał później jeden z ochraniających ją agentów Charles Burks.
Tuż za małą Afroamerykanką do szkoły wpadli rozwścieczeni rodzice białych uczniów. Matki i ojcowie wbiegali do klas, zabierając w pośpiechu swoje zdezorientowane dzieci. Ruby spędziła tamten dzień w gabinecie dyrektora. Do dziś pamięta nienawistne spojrzenia, którymi obrzucano ją przez szybę. To była jej pierwsza lekcja w życiu.
Drugiego dnia i przez wiele kolejnych szkoła świeciła pustkami. Na korytarzach nie było żywej duszy. Jedyną osobą, która czekała na Ruby była jej nauczycielka Barbara Henry. Przyjechała aż z Bostonu, bo żaden z miejscowych nie chciał uczyć Murzynki. Przez cały rok szkolny Ruby siedziała w klasie otoczona pustymi ławkami. Tylko ona i pani Henry - jej jedyna przyjaciółka. Za zamkniętymi drzwiami sali kobieta stworzyła dziewczynce bezpieczną przystań, pełną miłości, ciepła i beztroski. Za ścianą klasy czekała jednak brutalna rzeczywistość.
Ojciec Ruby stracił pracę na stacji benzynowej. Jej matki nie wpuszczano do miejscowych sklepów. Dziadkowie dziewczynki zostali wyrzuceni z farmy, na której pracowali przez cztery dekady. Sama Ruby każdego dnia, idąc do szkoły, ryzykowała życiem. Ochraniający ją agenci pilnowali, by jadła tylko posiłki przygotowane w domu. Wielokrotnie grożono jej otruciem. Poświęcenie Bridgesów nie poszło jednak na marne.
Z czasem do szkoły zaczęli wracać biali uczniowie. W drugiej klasie Ruby nie była już jedynym dzieckiem w sali, co więcej – nie była też jedyną Afroamerykanką. Nowy Orlean i cała Luizjana zaczęły się zmieniać. Ameryka zaczęła się zmieniać. Trzy lata później Martin Luther King wypowiadał słynne "I have a dream", a blisko pół wieku później w Białym Domu zasiadł czarnoskóry prezydent. Jednak nim do tego doszło, w USA jeszcze wiele musiało się wydarzyć.
- Długo zastanawiałam się: dlaczego ja? Gdy dorosłam, odwróciłam to pytanie i zaczęłam zastanawiać się: dlaczego nie ja? – wyznała w rozmowie z BBC 65-letnia dziś Ruby Bridges, która całe swoje dorosłe życie poświęciła walce o równość rasową. W 1999 roku kobieta założyła fundację Ruby Bridges Foundation, żeby poprzez edukację zmieniać umysły i serca ludzi.
W 2000 roku podczas uroczystości w Waszyngtonie otrzymała honorowy tytuł członka agencji United States Marshals Service.
Afroamerykanki, które zmieniły Amerykę
Jeśli nie podoba ci się świat, jaki zastajesz, twoim obowiązkiem jest go zmieniać.
Marian Wright Edelman, afroamerykańska prawniczka i aktywistka
Rosa Parks i Ruby Bridges stały się symbolami upadku segregacji rasowej w Stanach Zjednoczonych. Ale kobiet takich jak one jest znacznie więcej. Ich odwaga i determinacja przez lata obalały mury dzielące białych i czarnych. Swoim wspólnym wysiłkiem zmieniły oblicze Ameryki.
Madam C. J. Walker trafiła do Księgi Rekordów Guinnessa jako pierwsza milionerka wśród Afroamerykanów. Budując swoją fortunę w Ameryce na przełomie XIX i XX wieku, udowodniła, że nie ma rzeczy niemożliwych.
Hattie McDaniel otworzyła Afroamerykanom bramy Hollywood, stając się w 1940 roku pierwszą czarnoskórą aktorką, która otrzymała Oscara za drugoplanową rolę w filmie "Przeminęło z wiatrem".
Althea Gibson przełamała rasową segregację w amerykańskich rozgrywkach tenisowych. W 1950 roku została dopuszczona do mistrzostw USA w Nowym Jorku, stając się pierwszą Afroamerykanką w historii turnieju. Była też pierwszą czarnoskórą zwyciężczynią Wimbledonu oraz French Open.
Shirley Anita Chisholm przetarła Afroamerykankom drogę do Kongresu, stając się w 1969 roku pierwszą czarnoskórą kobietą wybraną do Izby Reprezentantów.
Barbara Charline Jordan poszła w jej ślady, zostając pierwszą Afroamerykanką wybraną do stanowego senatu w Teksasie, pierwszą czarnoskórą kobietą z amerykańskiego Południa wybraną do Izby Reprezentantów oraz pierwszą czarną uczestniczką konwencji wyborczej demokratów.
Nie sposób wymienić wszystkich.
Każda z nich przekraczała granice wyznaczone przez nienawiść rasową. Osiągając swoje własne cele, spełniały marzenia wszystkich Afroamerykanek. Ich dzieło kontynuuje dziś wiele innych kobiet.
Wśród nich jest Susan Burton. Obecnie to jedna z czołowych afroamerykańskich działaczek społecznych i adwokatek działających na rzecz reformy systemu sprawiedliwości w USA. Zanim jednak znalazła się w tym miejscu, musiała przejść długą drogę. Jej historia wiedzie od tragedii, przez więzienie, do nowego życia.
Nowa Droga Życia
Wychowywała się na osiedlu komunalnym w ubogiej dzielnicy na wschodzie Miasta Aniołów. Choć jej świat bardziej przypominał piekło. Dobrze znała smak biedy, kilkukrotnie padała ofiarą gwałtu. Los nie przewidział dla niej taryfy ulgowej.
Był rok 1982. Na ulicy, obok jej domu w Los Angeles, doszło do tragicznego wypadku. Funkcjonariusz, jadący po służbie wozem policyjnym, potrącił śmiertelnie dziecko. Synek Susan, Marque, miał pięć lat. Życie kobiety legło w gruzach. Pogrążona w żałobie, bez pieniędzy na psychologa, została sama ze swoim bólem i problemami.
- Po śmierci mojego syna próbowałam poradzić sobie poprzez picie. Alkohol pomagał mi ukoić ból i poczucie straty. Z czasem wpadłam w narkotyki - wspomina Susan Burton w rozmowie z Magazynem TVN24.
Zaczęło się od kokainy, skończyło na cracku. Susan była czarnoskórą kobietą z biednej dzielnicy LA lat 80. Trwała ofensywa policji w ramach wojny z narkotykami. Jej aresztowanie było tylko kwestią czasu. Wkrótce wylądowała w więzieniu. Przez następnych 15 lat wracała za kratki sześciokrotnie. Za każdym razem, gdy wychodziła na wolność, lądowała na przystanku przed bramą więzienia. Bez pieniędzy, dokumentu tożsamości czy ubezpieczenia społecznego.
Więzienie mnie nie zmieniło. Więzienie mi nie pomogło. Było karą i torturą. Nigdy nie zaproponowano mi pomocy psychologicznej ani odwyku. Nic. Podczas jednej z rozpraw zwróciłam się do sędziego o pomoc. Powiedziałam, że policjant zabił mojego syna, że potrzebuję pomocy, a on i tak wysłał mnie za kratki.
Susan wpadła w błędne koło, nie mogła znaleźć pracy, domu ani stabilizacji. Za każdym razem wracała do punktu wyjścia. Jej życie odmieniły słowa, które powiedział do niej jeden ze strażników, gdy po raz ostatni opuszczała mury więzienia. "Niedługo znowu się zobaczymy" – rzucił na odchodne.
Wtedy poprzysięgłam sobie, że nigdy więcej tam nie wrócę. I nie wróciłam.
Na własną rękę znalazła prywatny ośrodek w Santa Monica, pomagający wyjść z nałogu osobom uzależnionym od narkotyków. To był pierwszy przystanek w drodze do nowego życia. Gdy była już "czysta", mogła zacząć pomagać kobietom takim jak ona.
Gdy otrzymałam pomoc w Santa Monica, zaczęłam myśleć: dlaczego nie ma takiego miejsca w mojej społeczności na południu LA? Ubogiej społeczności, która doświadczyła wojny narkotykowej i biedy. Miejsca dla ludzi takich jak ja. Postanowiłam, że sama je stworzę. Ciężko pracowałam jako opiekunka, zajmowałam się seniorami, zmieniałam im pampersy, karmiłam ich, robiłam im zakupy. Odłożyłam trochę pieniędzy i kupiłam mały dom.
Jego drzwi były otwarte dla kobiet, które właśnie wyszły na wolność. Susan czekała na nie na przystankach przed murami więzień. Zapraszała do siebie te, które nie miały się gdzie podziać. W 2000 roku założyła organizację A New Way of Life, która pomaga byłym więźniarkom stanąć na nogi i odbudować swoje życie. Dziś zarządza dziewięcioma domami w dziewięciu stanach i jednym w Ugandzie. Do tej pory pomogła 12 tysiącom kobiet.
Jest adwokatką reformy systemu sprawiedliwości, w tym ograniczenia liczby osadzonych w amerykańskich więzieniach oraz odchodzenia od długoletnich kar pozbawienia wolności. Walczy także o przywracanie praw byłym przestępcom, w tym praw wyborczych.
Kiedy patrzę dziś na to, co dzieje się w Ameryce, myślę o wszystkich latach bólu, który wycierpieli czarnoskórzy. Za każdym razem, gdy zostaje zabity Afroamerykanin, rana po stracie mojego syna otwiera się głęboko we mnie. A kiedy policjant nie zostaje pociągnięty do odpowiedzialności, kiedy daje się mu zgodę na zabijanie ludzi, czarnych ludzi, ta rana znów się otwiera.Wierzę, że jako kobiety musimy być wierne naszemu powołaniu i naszej naturze, by powstawać, zabierać głos i domagać się zmian. Musimy podążać za naszymi instynktami, które każą nam zmieniać życie na lepsze. Jakie przesłanie chciałabym wysłać światu? Że jestem człowiekiem. Mam marzenia. Mam potencjał. I że nie zatrzymam się, dopóki ich nie spełnię. Powiedziałabym: nie zatrzymacie nas.
***
Susan Burton za swoją działalność otrzymała wiele nagród. W 2010 roku znalazła się w pierwszej dziesiątce w rankingu "CNN Hero". W 2017 roku wydała książkę "Becoming Ms. Burton".
Każdy, kto chciałby wesprzeć fundację New Way of Life może zrobić to TUTAJ.