Około 40 mundurowych stoi równiutko w rzędzie. Każdy z nich w rękach trzyma kartkę, na której tłumacz po polsku zapisał, jak mają być obcięte ich włosy. „Skrócić boki, ściąć z góry, nie ciąć z góry” – to wskazówki dla fryzjerki – Anki, która właśnie przyjechała na poligon. To ona wymyśliła system karteczek.
Anka musiała jakoś sobie poradzić, nie znała angielskiego. Nie umiała odpowiedzieć nawet na tak proste zaczepki, jak np.: „How are you, Anna?”.
– Przetrwałam na tych karteczkach. Początki były ciężkie, teraz już się trochę osłuchałam – przyznaje. To przyjeżdżający na poligon drawski Amerykanie i Kanadyjczycy zachęcili ją, by uczyła się angielskiego. Każda kolejna grupa przekazywała następnej jej numer telefonu. Dziś pieniądze od zmieniających się rotacyjnie wojsk odkłada. Zbiera na wakacje.
„Ich tu jak mrówków”
Mundurowi od wielu lat ćwiczą na poligonie drawskim, największym w Europie. Dlatego nikogo tu nie dziwi, że ciemnozielone opancerzone wozy co jakiś czas leniwie przemykają przez miasteczka. Nie dziwią też mężczyźni ubrani w moro, którzy niespodziewanie wyrastają pośród drzew w okolicznych lasach czy na ulicach.
To oni nadają rytm przyklejonym do poligonu drawskiego miasteczkom: Drawsku Pomorskiemu i Kaliszowi Pomorskiemu (poligon położony jest na terenie tych gmin, za co dostają podatek), ale i Choszcznu czy Reczowi. – Tu do nich każdy jest przyzwyczajony – rzuca taksówkarz z Drawska Pomorskiego. – Ich tu jak „mrówków” było na „Anakondzie”. Różni: biali, czarni – skrupulatnie opisuje starszy mieszkaniec Drawska Pomorskiego. Wskazuje palcem na bankomat. Podkreśla, że najczęściej to tu można ich spotkać.
Idziemy kawałek dalej. U zbiegu ulic Obrońców Westerplatte i Sikorskiego w Drawsku Pomorskim wyłania się nowoczesna kamienica. 12 przestronnych mieszkań wykończonych pod klucz. Wszystkie wykupione przez Skarb Państwa i przeznaczone dla wojska. – Będę tam zimą odśnieżał. Dorobię sobie – uśmiecha się bezzębny staruszek.
Lokalni przedsiębiorcy czekają na to, że kolejny rok przyciągnie tu tysiące żołnierzy, a wraz z nimi przyjdzie milionowy zarobek. Martwią się tylko, że Trump pokrzyżuje im plany i Amerykanów zabraknie.
„Anakonda” wykarmiła wszystkich
10 tys. hektarów lasów w okolicy Dramburga (Drawsko Pomorskie) jeszcze na dwa lata przed wybuchem drugiej wojny światowej zagospodarowali sobie Niemcy. W dawnym Kreis Dramburg (powiecie drawskim) w wielkiej konspiracji stworzyli obszar do ćwiczeń lotniczych. W 1946 roku polskie władze zdecydowały, że na „Gross Born” będzie szkoliło się nasze wojsko. Od tego czasu na terenie 36 tys. hektarów ćwiczą wojska lądowe i siły powietrzne. Poligon drawski, położony w województwie zachodniopomorskim, jest największym w Europie. – Odkąd Polska wstąpiła do struktur NATO, rola poligonu znacznie wzrosła i jest on praktycznie wykorzystywany przez 365 dni w roku – przekonuje Zbigniew Ptak, burmistrz Drawska Pomorskiego.
Mieszkańcy miasteczek położonych blisko poligonu drawskiego wciąż w pamięci mają czerwiec tamtego roku. Żar się z nieba leje. Tubylcy aż się dziwią, jak żołnierze mogą wytrzymać w tych swoich ciężkich butach i długich spodniach.
A zjechała się ich do Drawska i Kalisza Pomorskiego cała chmara. Od 7 do 17 czerwca odbywały się tam największe ćwiczenia wojskowe w Polsce po 1989 roku pod kryptonimem „Anakonda-16”. Brało w nich udział 31 tys. żołnierzy z kilkunastu krajów. Zastygłe dotąd miasta jakby nagle ożyły. Zaroiły się uliczki, zmieszały języki: polski, angielski, francuski.
Los przede wszystkim uśmiechnął się do właścicieli knajp. Poprzednie rotacje zostawiły raporty, w których zapisano, gdzie warto zjeść.
I tak na żołnierskiej kulinarnej mapie znalazł się np. kaliski bar Kingston („prawdziwe eldorado” – mówią o nim w Drawsku). Kanadyjczycy i Amerykanie spotykali się tu przy jednym stole. A kelnerki nie wiedziały, w co ręce włożyć. Ale żołnierze byli pomocni. Kiedy kelnerki przemykały między stolikami z kolejnymi piwami i talerzami i nie miały nawet czasu posprzątać stolików, ci robili to sami.
Z hotelu Solaris Lupus jednorazowo wiozło się na poligon nawet 500 pizz. – Kuchnia ledwo się wyrabiała, samochody wciąż kursowały. No i niemal wszystkie pokoje obłożone – z rozrzewnieniem wspomina właściciel hotelu. Już jedną salę taneczną przerobił na pokoje hotelowe („apartamenty pierwsza klasa”). Wygłuszył bloczkami, więc nawet jeśli za ścianą tańczą, to ci, którzy akurat próbują zasnąć, nic nie słyszą.
W innych motelach też główkowali, by jak najwięcej wojska położyć spać. – Do dwuosobowych pokoi dostawiano jeszcze dwie dostawki. Tylu było żołnierzy – opowiada pani Halina z Kalisza Pomorskiego.
Więcej posiłków, więcej łóżek, więcej klientów – trzeba było zwiększyć załogę. Niejedna z gospodyń oderwała się od obowiązków domowych, by sobie dorobić na zmywaku, smażąc mięso, czy sprzątając pokoje. Gwałtownie wzrosło zatrudnienie. – To był tak dobry czas, że z napiwków miały nawet drugą pensję – zdradza mieszkanka Drawska.
Wydać 600 zł dziennie
Żołnierzepodjeżdżali samochodami pod markety. Przy kasie robiła się długa kolejka. Widok wypakowanych po brzegi koszyków budził zaciekawienie i spekulacje na temat wojskowych gaży. Plotkowano, że kupują tyle, bo muszą wydać dziennie 600 zł. – To nie jest tak. Dostajemy pieniądze – żołd, ale to, ile wydamy, zależy od nas. Faktycznie koszty życia są tu niższe w porównaniu z Kanadą – przyznaje żołnierz Aleks.
Zarobili więc wszyscy, także tatuażyści i właściciele sklepików z pamiątkami.
Fryzjerka Marta na szklanych drzwiach wejściowych nakleiła napis „push” (pchać). To instrukcja dla żołnierzy, którzy podczas „Anakondy” przychodzili ciągle, także w soboty i niedziele. – Ledwo wyrabiałam – ekscytuje się.
Krzysiek, właściciel studia tatuażu, nie znalazł tylu wolnych terminów, by przyjąć wszystkich chętnych. Luźniej zrobiło się dopiero jesienią. Wtedy na poligonie została ich garstka – kilkuset. Kiedy rozmawiamy, akurat za ścianą chichra się para żołnierzy. Kobieta tatuuje sobie motyw róży z diamentem. Krzysiek przyznaje, że ma problem z komunikacją, bo nie zna dobrze angielskiego, ale z pomocą przychodzi mu telefon i translator.
„Anakonda” przyniosła urodzaj również małej firmie reklamowej, która ostatnio specjalizuje się w przygotowywaniu gadżetów i pamiątek z poligonu. Po upominki zaglądają tu całe jednostki. – Głównie biorą takie skrzyneczki, by móc w to zapakować alkohol – mówi jeden z właścicieli. Na ich drewnianych drzwiczkach wyryte są informacje o nich i jednostce, czasami zdjęcia.
W czerwcu na poligon drawski zjechali się też dziennikarze mediów lokalnych i ogólnopolskich. Relacje szły na bieżąco. O poligonie i regionie mówiono wszędzie.
Pędzi "Bizon"
Teraz jest kolejny powód do szczęścia. Na początku stycznia media obszernie informują, że do niemieckiego Bremerhaven już zawitały statki ze sprzętem Pancernego Brygadowego Zespołu Bojowego 4. Dywizji Piechoty US Army z Kolorado. Stamtąd przerzucają go na poligon w Drawsku Pomorskim i Żaganiu. Żołnierze mają ćwiczyć w różnych miejscach Europy Wschodniej, ale przede wszystkim w Polsce, gdzie będzie przebywać dowództwo, najbardziej łakomy kąsek dla tubylców.
Tydzień temu w ramach ćwiczeń pod kryptonimem „Bizon-17” na poligon drawski zjechali nie tylko żołnierze z Polski, Holandii, ale i Estonii, Stanów Zjednoczonych. Aż 4 tys. mundurowych. To więcej niż pół Kalisza Pomorskiego.
Już kilka miesięcy temu szykowano się na ich przyjazd. – Wynajmują hotele, mieszkania, potrzebują zaopatrzenia. Tworzą się nowe miejsca pracy. A w ślad za nimi wchodzą inwestorzy – podkreśla Zbigniew Ptak, burmistrz Drawska Pomorskiego.
Budowy już ruszyły: przy ulicy Jeziornej w Drawsku Pomorskim powstaje hotel z basenem, w Gudowie kolejny. Ale są i osoby, które inwestują w kupno mieszkania, a później wynajmują je żołnierzom.
„Słoneczko” i go go
Krzysztof w maju otworzył knajpę Słoneczko, ale już planuje ją rozbudować. Nowa restauracyjna część potrzebna jest nie tylko po to, by nakarmić, ale i zapewnić żołnierzom rozrywkę.
Inny przedsiębiorca ma pomysł, by wojsko i nocami zatrzymać w Drawsku – snuje plany, by otworzyć klub go go. – Wiadomo, że żołnierze książek czytać nie będą. Muszą dobrze zjeść, pobawić się. To byłaby żyła złota – zaciera ręce.
Marcin Wilczek, właściciel hotelu, w którym serwuje słynną w Kaliszu Pomorskim pizzę, wymyślił sobie, jak wygrać z konkurencyjnym barem Kingston. W podziemiach hotelu buduje kręgielnię. Mówi, że z myślą o mieszkańcach Kalisza Pomorskiego. Chociaż ludzie w miasteczku powtarzają, że gdyby nie wojsko, to już dawno zamiast rozwijać interes musiałby go zwijać. A plany Wilczek ma ogromne: chce nadbudować pokoje hotelowe, by w sumie pomieścić 150 osób, planuje SPA i salę bilardową.
Jednym z kryteriów zatrudnienia personelu do nowej knajpy Steak House & Grill w Drawsku Pomorskim była znajomość języków obcych. – Cały personel mówi biegle po angielsku. Żołnierze bardzo nas chwalą. Mamy tu grilla i polskie dania – dodaje Maciej, właściciel restauracji. W jego knajpie już zaroiło się od żołnierzy.
Rodzinny biznes Przemysława Domańskiego jeszcze kilka lat temu nie był w najlepszej kondycji. Ale zaczęło się powodzić, kiedy złapali zlecenie jako podwykonawca dużej firmy. Już postawili na poligonie w Konotopie trzy duże budynki w kształcie litery C, zatrudniając nawet 40-50 osób. Na tym nie koniec. Ze spokojną głową pracują dalej. Oddanie kolejnych obiektów przed nimi.
Mordobicia już nie ma
Darryl - kanadyjski kapitan, z którym rozmawiamy - bez większego namysłu mówi, że z Polski wywiezie pamięć o pięknych kobietach i miłych ludziach. Bo już nie powtarzają się przykre historie z początku lat 90. Wówczas mieszkańcy Kalisza Pomorskiego i Drawska opowiadali w programie Mariusza Szczygła „Na każdy temat” o trudnych relacjach tubylców z żołnierzami: - Nie ma zabawy, na której nie byłoby mordobicia.
Taksówkarz z Drawska Pomorskiego wspominał w talk-show o słynnej bójce (do dziś historia jest powodem do dumy tubylców), do której doszło w dyskotece Domino. Całą winą obarczono żołnierzy angielskich, którzy „upici do oporu” mieli polewać Polaków piwem.
Dziś podejście mundurowych jest inne: – Gdziekolwiek nie wyjedziemy, możemy jedynie wypić dwa piwa dziennie. Nie chcielibyśmy splamić honoru kanadyjskiego żołnierza – powtarza Aleks.
Żołnierze czują, że Polacy cieszą się z ich obecności. Darryl skarży się tylko na jedno:– Jak właściciele restauracji wiedzą, że jesteśmy obcokrajowcami, to mocno podnoszą ceny.
Wojskowym zależy na budowaniu relacji z lokalną społecznością. Zazwyczaj tuż po przyjeździe kontaktują się z działami promocji gmin. Wystawiają swój sprzęt, zjawiają się w szkołach, ośrodkach pomocy społecznej, na dożynkach czy festynach. Z lokalnymi drużynami grają w rugby, koszykówkę czy siatkówkę. Integrują się.
W ZSP im. Pamięci Ofiar Terroryzmu 11 Września 2001 r. (nazwana została nadana po tym, jak amerykańscy żołnierze odnowili dach liceum dla upamiętnienia ofiar) do dziś pamiętają o koncercie amatorskiego zespołu żołnierzy kanadyjskich Scar Face Cat Band. Do tańca przy piosenkach The Doors czy Boba Marleya porwali nie tylko młodzież, ale i nauczycieli.
– Co do kontaktów z Polakami: nie ma ścisłej granicy, to jest elastyczne. Można się zaprzyjaźnić. Ale jeśli, ktoś bywa gdzieś częściej, niż to jest zaplanowane, może być zapytany przez dowódcę o powód – zdradza Darryl. Dlatego też żaden z żołnierzy, który zakochał się Polce, oficjalnie się do tego nie przyzna. Nie zgodzi się również na rozmowę (nawet bez podawania nazwisk i szczegółów zdradzających, o kogo chodzi).
Miłość z poligonu
– Zapytałam i odpowiedział mi, że mógłby mieć z tego powodu problemy – odpisuje nam na Facebooku Iwona. Początkowo zgodziła się, by porozmawiać o swoim związku z amerykańskim żołnierzem, potem oboje stwierdzili, że lepiej będzie milczeć.
Poznali się przez aplikację randkową Tinder. Iwona i Martin zaczęli ze sobą pisać, kiedy ona była za granicą. On wtedy już stacjonował na poligonie drawskim. Spotkali się, gdy przyjechała w odwiedziny do rodziców. Był wrzesień. Właśnie jadą na wspólne wakacje.
W miastach położonych w okolicy poligonu mówi się o wielu przelotnych znajomościach, których owocem są dzieci. Na całą okolicę słynna jest historia miłości tłumaczki Kasi. Swojego przyszłego męża wypatrzyła sama. To była podobno miłość od pierwszego wejrzenia. Różniło ich wiele: ona była młoda, z małego miasteczka, on - wysoki stopniem żołnierz amerykański. Czarnoskóry.
W środowisku zawrzało: jedni wspierali, inni krytykowali. Wyjechała z nim, dziś są szczęśliwym małżeństwem. Mają dzieci. Ich miłość nie jest już zakazana, ale i tak Kasia nie zgadza się na rozmowę.
Tubylcy znacznie chętniej, niż o przelotnych romansach, mówią o przyjaźniach z żołnierzami. – Codziennie bywają w pubie Pod papugami. Uczą tolerancji. Fantastycznie integrują się ze społeczeństwem – opowiada Maciej, właściciel pubu.
Podsuwa nam pod nos laptopa, włącza Facebooka i pokazuje zdjęcia uśmiechniętych żołnierzy grających w bilard i popijających kolorowe drinki. Wymienia ich imiona, jakby byli przyjaciółmi z dawnych lat. Zaznacza, że z niektórymi jest w stałym kontakcie. Podobnie zresztą jak tłumaczki czy fryzjerka Marta, która specjalnie dla nich założyła profil na Facebooku.
„Moje people, moje ludzie”
Marta Krymowska, fryzjerka z Kalisza Pomorskiego, jeszcze półtora roku temu była wypalona i myślała o zamknięciu interesu. Pracuje bez urlopu od 21 lat. Sama wychowuje dziecko. Żołnierze byli dla niej wyzwaniem. Dali jej kopa, dzięki nim nabrała rozpędu.
Oczywiście na początku się bała: nowi ludzie, nowy język, nowe włosy i nowe wyzwania. Kiedy po raz pierwszy obcinała włosy czarnoskórego żołnierza, brała je do ręki. Do dziś pamięta, że w dotyku były jak wełniany sweterek. Żołnierzy to bawiło. – U nas takich włosów przecież nie ma. Jeden Murzynek uczył mnie, jak go obcinać. Pokazywał, że ma być pod włos. Ich obcina się w każdą stronę: z góry, z boku – mówi.
Ona strzygła, a żołnierze wyrażali swoją aprobatę: good, good. Do salonu przyprowadzali też kobiety. Mówiły Marcie, że „chcą być seksi”, dlatego robi im pasemka. Zawsze cykają sobie dużo zdjęć i wychodzą szczęśliwe. – Jezu, najładniejsze słowo, jakie zawsze słyszę to „amazing” (wspaniale) – wzrusza się. Mówi o nich łamanym angielskim „moje people, moje ludzie” i szczerze przyznaje, że jej życie nabrało sensu.
Bo wcześniej u Marty wcale nie było kolorowo. Choć jej matka powtarza, że dziewczyna urodziła się w czepku. – Jeśli w czepku, to dziurawym – ironizuje Marta. Z miłością trafiła jak kulą w pot. Szybka ciąża, trzy tygodnie przed terminem urodził się Dawid. – Jego ojciec narobił takich długów, że właściwie straciłam wszystko, przede wszystkim zakład, w którym pracowałam – mówi.
Dwa tygodnie po porodzie chciała iść do pracy. Panie z ZUS-u zlitowały się i pozwoliły jej wrócić po miesiącu. Wynajęła zakład od innej fryzjerki. Szwy po cesarskim cięciu obcinała w domu. Ledwo starczało na pieluchy. – Ale było warto: Dawid ma teraz trzynaście lat, jest większy ode mnie.
Od kiedy pojawili się żołnierze, jest nie tylko nowa energia, ale i większe pieniądze. Odkłada na remont. Ostatnio rozbiła dwie skarbonki: domową i zakładową. Zamówiła meble do domowej łazienki, łóżko. Do zakładu przyjdą dwie kanapy. – Skóropodobne, brązowe, piękne – zachwyca się. – Jak żołnierze przyjdą, zobaczą, to ja im powiem: to za wasze.
– Teraz mogę sobie pojechać z synem na zakupy do Szczecina i wreszcie poszaleć. Mogę go zabrać do kina – dodaje.
Marcie brakuje tylko miłości. Czasami marzy sobie, że do szaleństwa zakocha się w jakimiś żołnierzu i wyjedzie. Ale tylko wtedy, gdy będzie mogła zabrać ze sobą syna.