Radioaktywny pierwiastek i egzotyczna roślina. Czekan i pistolet. "Bułgarski parasol" i zwyczajny trotyl. Przez blisko 100 lat służby sowieckie, a potem rosyjskie zapisały na swoim koncie wiele spektakularnych zamachów przeprowadzanych na terytoriach innych państw. Mijają kolejne dekady, a cierpliwe tropienie, a potem mordowanie ludzi uznanych za wrogów Kremla wciąż pozostaje charakterystyczną cechą rosyjskiego państwa.
Przedstawiamy fragmenty książki Grzegorza Kuczyńskiego pt. "Jak zabijają Rosjanie. Ofiary rosyjskich służb od Trockiego do Litwinienki", która ukaże się 14 września nakładem wydawnictwa Czerwone i Czarne.
Prolog
Kundel przyjaźnie merdał ogonem, zachwycony nowymi właścicielami. Bohdan pogłaskał go lewą ręką po łbie, w prawej trzymał to coś. Psiak polizał go po dłoni. Tej lewej. Prawą Bohdan zbliżył do pyska zwierzęcia i nacisnął spust. Lekkiemu klaśnięciu towarzyszyło pojawienie się niedużej mgiełki, która otuliła psi łeb. Mężczyzna szybko wstał i odszedł w stronę towarzyszy. Nie zrobił pięciu kroków, gdy zwierzę wydało krótki skowyt i upadło. Konało jeszcze przez prawie trzy minuty – okularnik spoglądał na zegarek z sekundnikiem. W końcu znieruchomiało. Podeszli.
– Bardzo dobrze – gość z Moskwy trącił nogą martwego psa. – A teraz, towarzyszu, pakujcie – podał Siergiejowi wyjęty z teczki worek.
– Co? Zdziwieni? Przecież musimy go teraz pokroić i przebadać – rzucił, po czym ruszył w stronę jeziora. Skinął głową na Bohdana. To, co miał do powiedzenia, niekoniecznie musiał usłyszeć ich towarzysz. – Nie martw się. Na człowieka działa dużo szybciej – najdłużej półtorej minuty.
(…)
Promieniotwórcza herbata
– Możesz mi pogratulować. Właśnie zostałem obywatelem Wielkiej Brytanii. Teraz nie ośmielą się mnie tknąć – tak Litwinienko przywitał swojego przyjaciela Jurija Fielsztynskiego podczas nabożeństwa ku pamięci Anny Politkowskiej, dopiero co zamordowanej w Moskwie dziennikarki, znanej krytyczki Putina. Był 13 października 2006. Trzy dni później w londyńskim biurze spółki Erinys Litwinienko spotkał się z dwoma rodakami: Andriejem Ługowojem i Dmitrijem Kowtunem. Ługowoj uchodził za biznesmena, znał się od lat z Litwinienką, wspólnie szukali zleceń na raporty due diligence. Łączyła ich też przeszłość: obaj swego czasu służyli w KGB. Ługowoj był oficerem IX Zarządu, który zajmował się ochroną VIP-ów i obiektów państwowych. Potem został przekształcony w Federalną Służbę Ochrony. Ługowoj odszedł z niej, stając na czele służby ochrony telewizji ORT w czasach, gdy ta należała do Bieriezowskiego i jego wspólnika, Gruzina Badriego Patarkaciszwilego. Swego czasu był też ochroniarzem byłego premiera Jegora Gajdara, którego próbowano otruć mniej więcej w tym samym czasie co Litwinienkę.
Obaj, Ługowoj i Kowtun, odegrali kluczową rolę w zamachu na politycznego uchodźcę, choć dziś wydaje się, że mieli być tylko twarzami operacji, a główne zadanie wykonał ktoś inny – do dziś oficjalnie nieznany nielegał, czyli występujący pod fałszywą tożsamością agent rosyjskiego wywiadu
Zamach na Litwinienkę
Ługowoj budził zaufanie. Sympatyczny, wesoły, absolutnie lojalny. Od stycznia 2006 pomagał Litwinience pozyskać zamówienia na materiały informacyjno-analityczne o Rosji w takich firmach jak Titon International, Erinys, Risk Analysis czy RISC Management. Litwinienko ufał mu bez zastrzeżeń, więc równie pozytywnie odniósł się do mężczyzny, którego 16 października 2006 przyprowadził Ługowoj. Przedstawił go jako znajomego biznesmena – później okazało się, że wizę brytyjską pomógł mu zdobyć jeden z banków w Moskwie. Dmitrij Kowtun znał się z Ługowojem jeszcze ze szkoły wojskowej. Ale nie poszedł do KGB, lecz został zawodowym wojskowym. Stacjonował w NRD, a po wyjściu stamtąd sowieckiej armii mieszkał przez wiele lat w Niemczech. Wiadomo, że był tajnym współpracownikiem KGB (seksot) w wojsku, tak jak swego czasu Litwinienko. Obaj, Ługowoj i Kowtun, odegrali kluczową rolę w zamachu na politycznego uchodźcę, choć dziś wydaje się, że mieli być tylko twarzami operacji, a główne zadanie wykonał ktoś inny – do dziś oficjalnie nieznany nielegał, czyli występujący pod fałszywą tożsamością agent rosyjskiego wywiadu.
(…)
Około 12.30 w lobby hotelowym Ługowoj serdecznie witał Litwinienkę. Miał dla niego, jak zapowiadał, niesamowicie obiecującą propozycję. Wjechali na górę, ale nie do pokoju, który zajmował Ługowoj, lecz do stojącego pusto pokoju 441. Po kilku minutach dołączył do nich trzeci mężczyzna.
Zapukał, drzwi otworzył mu Ługowoj. Wpuścił przybysza. Litwinience przedstawił go jako Władimira, biznesowego wspólnika. Ługowoj przed Litwinienką roztoczył wizję lukratywnego biznesu, dzięki któremu nie trzeba już będzie dorabiać pisaniem analiz dla firm. Wszystko brzmiało nierealnie, ale Litwinienko złapał haczyk. Uzgodnili, że spotkają się jeszcze raz tego dnia, ale teraz Aleksandr musiał już iść – był umówiony ze Scaramellą. Ledwo zamknęły się za nim drzwi, Władimir kazał Ługowojowi odczekać chwilę i także wyjść. Powiedział, że sam wszystko posprząta. Podczas gdy Ługowoj zszedł piętro niżej, do Kowtuna, który zdążył już wstać, Władimir ostrożnie, w rękawiczkach, zabrał ze stolika filiżankę, z której pił Litwinienko, włożył ją do dziwnie wyglądającego pojemnika, ten zaś do torby. Wyszedł z pokoju, a po chwili z hotelu. I ślad po nim zaginął. Zapewne nigdy nie pojawiłby się na kartach tej historii, gdyby nie relacja Litwinienki na łożu śmierci o tej rozmowie. Dlatego Scotland Yard dokładnie sprawdził też pokój 441.
(…)
Chory nie przestawał wymiotować. Zamiast treści żołądkowej pojawił się dziwny spieniony płyn. Skurcze nie ustępowały, na domiar złego pojawiła się intensywna biegunka ze śladami krwi. Wieczorem zadzwonił, jak obiecał, do Ługowoja. Powiedział, że czuje się jeszcze gorzej i o spotkaniu nie może być mowy. Nazajutrz Ługowoj, Kowtun i Sokolenko odlecieli do Rosji. Byli już pewni, że misja została wykonana
zamach na Litwinienkę
Litwinienko dotarł do domu około 19.30. Goście z Rosji wchodzili w tym czasie na stadion Arsenalu. Jeszcze trwał mecz, gdy Aleksandr nagle poczuł się bardzo źle. Dostał mdłości i zaczął wymiotować. Było to tak gwałtowne i ostre, że zareagował zgodnie z nawykiem jeszcze z czasów służby. Rozpuścił trochę nadmanganianu potasu – typowa kuracja odtrucia, jakiej nauczył się w wojsku – i zaczął popijać miksturę, wymiotując od czasu do czasu. Niewiele to pomogło. Pojawiły się nadzwyczaj silne skurcze żołądka i trudności z oddychaniem. Spadła temperatura ciała, a puls stał się nieregularny.
Nazajutrz, około 7.30, Litwinienko zadzwonił do Ługowoja, mówiąc, że nie czuje się najlepiej i raczej nie pojawi się na umówionym poprzedniego dnia spotkaniu w Erinys. Poskarżył się na ból żołądka. Obiecał, że zadzwoni wieczorem. Z godziny na godzinę czuł się jednak coraz gorzej. Marina wezwała pogotowie. Lekarz stwierdził sezonową infekcję, kazał pić dużo wody i odjechał. Chory nie przestawał wymiotować. Zamiast treści żołądkowej pojawił się dziwny spieniony płyn. Skurcze nie ustępowały, na domiar złego pojawiła się intensywna biegunka ze śladami krwi. Wieczorem zadzwonił, jak obiecał, do Ługowoja. Powiedział, że czuje się jeszcze gorzej i o spotkaniu nie może być mowy. Nazajutrz Ługowoj, Kowtun i Sokolenko odlecieli do Rosji. Byli już pewni, że misja została wykonana.
(…)
Polowanie na Czeczenów
Jabłoczkow i Pugaczow wylądowali na lotnisku w Ad-Dausze o godzinie 7.30 22 stycznia 2004 r. Dwie godziny później granicę z Katarem przekroczyły dwa auta na dyplomatycznych numerach: jeep cherokee i nissan primera. W poczcie dyplomatycznej znajdowały się materiały wybuchowe. Obaj Rosjanie, a potem auta, dotarli do willi w dzielnicy dyplomatycznej. Tam pojawił się też Fietisow. Ruszyły przygotowania do zamachu. Samochód Jandarbijewa śledził rosyjski satelita. Informacje przekazywał zamachowcom pracownik ambasady, niejaki Jewgienij. Zapewne także oficer GRU. Do budowy bomby wykorzystano dwa kilogramy plastiku i zapalnik, który miano uruchomić pilotem. Do pierwszej próby zamachu miało dojść 6 lutego, ale wtedy Jandarbijew nie pojawił się w meczecie. Tydzień później Czeczen pojechał na modły.
Rosyjscy agenci wyjechali z willi samochodem na dyplomatycznych numerach. Na parkingu koło Sheratonu Jabłoczkow i Fietisow przesiedli się do wynajętego wcześniej – na prawo jazdy Fietisowa, płacąc jego kartą kredytową – minivana. Pugaczow pozostał w mitsubishi, którym tutaj przyjechali.
(…)
Nie ujechali 300 metrów, gdy samochodem wstrząsnęła potężna eksplozja. Była 12.45. Plac przed meczetem i pobliskie uliczki ogarnął chaos. Srebrny minivan stał w bezpiecznej odległości. Sasza wyciągnął aparat fotograficzny i robił zdjęcia. Nawet z tej odległości widział zmasakrowanego brodacza. – Długo nie pociągnie – mruknął do towarzysza
Zamach na Jandarbijewa
Brunet zatrzymał minivana w innym miejscu niż za pierwszym razem. Ale Sasza miał dobry widok na wejście do meczetu, podczas gdy drugi mężczyzna wysiadł i ruszył w stronę toyoty. Z walizeczką w ręku. Przy samochodzie przyklęknął, wyjął coś z walizki i dyskretnym szybkim ruchem podczepił pod podłogę toyoty. Wszystko zajęło kilka sekund. Brunet poszedł dalej, powoli okrążył meczet i wrócił do towarzysza. Teraz trzeba było cierpliwie czekać. Po kwadransie z meczetu zaczęli wychodzić ludzie. Wysoki brodacz z nastolatkiem przystanęli na chwilę, rozmawiali z jednym z ubranych na arabską modłę mężczyzn. Wreszcie wsiedli do toyoty i ruszyli. Nie ujechali 300 metrów, gdy samochodem wstrząsnęła potężna eksplozja. Była 12.45. Plac przed meczetem i pobliskie uliczki ogarnął chaos. Srebrny minivan stał w bezpiecznej odległości. Sasza wyciągnął aparat fotograficzny i robił zdjęcia. Nawet z tej odległości widział zmasakrowanego brodacza. – Długo nie pociągnie – mruknął do towarzysza. W dużo lepszym stanie z wraku toyoty ludzie wydobyli nastolatka. Był przytomny, jego rozdzierający krzyk bólu niósł się po placu. Ambulanse przyjechały i odjechały bardzo szybko.
Robił nawet zdjęcia dziennikarzom i przedstawicielom służb, którzy się tam pojawili. To był fatalny w skutkach błąd. Choć mieli przyczepione czarne brody, Rosjanie ze swym typowo słowiańskim wyglądem zostali zapamiętani i potem zidentyfikowani przez strażnika z parkingu przed meczetem. Ktoś zauważył ich srebrne auto. Kluczowe okazało się ustalenie, co to był za samochód. Mogły tu pomóc satelitarne zdjęcia otrzymane od Amerykanów. Katarczycy doszli do wypożyczalni samochodów, z której skorzystali Rosjanie.
(…)
Namierzenie zamachowców zajęło pięć i pół doby. W nocy z 18 na 19 lutego oddział sił specjalnych wtargnął do jednej z willi w dyplomatycznej dzielnicy. W środku zatrzymano trzech obywateli Rosji, a sam budynek był wynajmowany przez leżącą nieopodal ambasadę Federacji Rosyjskiej. Co jednak istotne, willa nie miała statusu eksterytorialnego, więc miejscowe służby mogły tam wkroczyć. W środku znaleziono fotografie domu Jandarbijewów i jego toyoty, kamerę wideo, laptopa oraz "niezidentyfikowane elektryczne urządzenie z dwoma kablami", telefony komórkowe, dwa bilety lotnicze do Arabii Saudyjskiej oraz dwa bilety lotnicze do Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Jednego z trzech zatrzymanych Rosjan niemal od razu zwolniono, bo posiadał paszport dyplomatyczny. Okazało się, że to pierwszy sekretarz ambasady FR Aleksandr Fietisow. Dwaj jego towarzysze mieli mniej szczęścia. 35-letni Anatolij Jabłoczkow i 32-letni Wasilij Pugaczow nie mogli zasłonić się immunitetem. Twierdzili, że przyjechali do Kataru w celach turystycznych. Potem, gdy Rosja przyznała się, że to oficerowie wywiadu, wersja brzmiała już inaczej: są specjalistami, których zadaniem było przywiezienie i zainstalowanie w ambasadzie sprzętu zwiększającego bezpieczeństwo placówki.
(…)
Doktor Śmierć
W 1937 r. rozpoczął się najbardziej ponury i zbrodniczy okres w historii sowieckich i rosyjskich prac nad pozyskiwaniem i wykorzystaniem trucizn. Ich symbolem jest Grigorij Mojsiejewicz Majranowskij, który zyskał przydomki Doktor Śmierć i Radziecki Mengele – zawsze ślepo oddany przełożonym z Łubianki, a zarazem sadysta i zdolny naukowiec. Po sześciu latach pracy na czele "fabryki trucizn" Majranowskij dostał stopień doktora nauk medycznych oraz tytuł profesora "za całokształt dokonań, bez konieczności obrony dysertacji doktorskiej". Wnioskujący o to szef NKWD Wsiewołod Mierkułow zaznaczał między innymi, że "w trakcie pracy dla NKWD Majranowskij zrealizował dziesięć tajnych i ważnych projektów o charakterze operacyjnym".
(…)
Przesłuchiwany w sierpniu 1953 r. szczegółowo opowiedział, jakie trucizny testowano na więźniach. Wymienił około 15 substancji – od nieorganicznych mieszanin arsenu i talu, cyjanku potasu i sodu, po złożone organiczne środki: kolchicynę, digitoksynę, akonitynę, strychninę i naturalną truciznę, kurarę. Jak zeznał sam Doktor Śmierć, największe męczarnie przed śmiercią przeszło 10 osób, którym podał akonitynę. Równolegle do testów na ludziach trucizny próbowano na zwierzętach. Ale to wynik testu na człowieku decydował o tym, czy dany środek zostanie wykorzystany przez agentów do zlikwidowania wroga ludu. Sudopłatow i Eitingon do operacyjnego wykorzystania dopuszczali tylko coś, co zostało przetestowane na ludzkim organizmie. Trucizny podawano więźniom z jedzeniem, dozując dawki i zmieniając skład posiłków. Lub wstrzykiwano.
– Byłem świadkiem niektórych testów, ale próbowałem unikać tych eksperymentów, bo nie mogłem patrzeć na działanie trucizn na psychikę i ciało ludzi. Niektóre trucizny wywoływały ekstremalny ból. Żeby zagłuszyć krzyki, kupiliśmy nawet radioodbiornik, który włączaliśmy podczas eksperymentów – mówił przesłuchiwany po latach Filimonow
Sowiecka "fabryka śmierci"
Asystent Majranowskiego, starszy chemik Aleksandr Grigorowicz zeznał później, że on "i chemik Szczegoliew odpowiadali za ustalanie dawki trucizny. Ale Majranowskij sam mieszał trucizny z jedzeniem. Jeśli trucizna nie wywołała śmierci, aplikował ją strzykawką". Niewątpliwie sekcja chemiczna górowała nad kolegami od biologii. Szef tych drugich, Muromcew przesłuchiwany wiosną 1954 r. zeznał, że zdarzało mu się mieć – gdy nieobecny był Majranowskij – dyżury w laboratorium, ale prawie nie eksperymentował na ludziach. – Pewnego razu Filimonow powiedział mi, że na polecenie Sudopłatowa powinienem sprawdzić działanie jadu kiełbasianego w speclaboratorium – mówił Muromcew. Test przeprowadził wspólnie z Majranowskim, truciznę podano w jedzeniu. – Takich testów było trzy, ze śmiertelnym wynikiem. Śmierć nastąpiła w ciągu 48 godzin – zeznał Muromcew.
(…)
W laboratorium prowadzono też eksperymenty z zatrutymi kulami, które zawierały akonitynę. Egzekucje odbywały się w piwnicy budynku. Strzelano w takie miejsca, żeby nie zabić od razu. Kula była specjalnie skonstruowana, rozrywała się wewnątrz ciała, uwalniając truciznę. Śmierć następowała w ciągu 15-60 minut, zależnie od miejsca trafienia. Strzelali naczelnik Filimonow lub któryś z enkawudzistów Błochina. – Wydaje mi się, że Grigorowicz nie strzelał, ja sam też ani razu nie strzelałem… Wszystkie przypadki z użyciem zatrutych kul kończyły się śmiercią, choć wspominam jedną sytuację, gdy więźnia dobijali pracownicy specgrupy – zeznał później Majranowskij.
(…)
Najwięcej osób zamordowano w specjalnym laboratorium w latach 1939-1940 – około 40 ludzi. Z początkiem wojny prób na ludziach zaprzestano, wznowiono je od 1943 r. – i przez cztery lata zabito w ten sposób około 30 osób. – Byłem świadkiem niektórych testów, ale próbowałem unikać tych eksperymentów, bo nie mogłem patrzeć na działanie trucizn na psychikę i ciało ludzi. Niektóre trucizny wywoływały ekstremalny ból. Żeby zagłuszyć krzyki, kupiliśmy nawet radioodbiornik, który włączaliśmy podczas eksperymentów – mówił przesłuchiwany po latach Filimonow. Praca w laboratorium, a dokładniej w tej jego części, gdzie prowadzono eksperymenty na ludziach, odbijała się też na psychice samych katów i ich asystentów. Majranowskij, jego asystent Grigorowicz, naczelnik Filimonow oraz ich podwładni niemal bez przerwy raczyli się alkoholem. Jeden z pracowników laboratorium, Szczegoliew w kwietniu 1940 r. podczas testowania jakiejś trucizny popełnił samobójstwo, sam ją zażywając. Władimir Bobreniow, który jako prokurator uczestniczący w śledztwie w sprawie laboratorium w latach 50. miał dostęp do wielu tajnych dokumentów, mówił, że właściwie żadna z osób, które pracowały w "fabryce śmierci", nie zmarła w spokoju. "Oni się wieszali, strzelali sobie w głowę, zapijali się na śmierć lub kończyli, umierając w szpitalu psychiatrycznym".