Ceny ropy naftowej na świecie galopują. W Polsce jesteśmy bardzo blisko momentu, w którym paliwa mogą być rekordowo drogie. Scenariusz na nadchodzący rok? Droższa benzyna, elektryczność i gaz, a co za tym idzie także wiele innych produktów. Podwyżki stóp procentowych, a więc wyższe raty kredytów. Jeśli ta prognoza się spełni, będziemy musieli zacząć zaciskać pasa.
100 dolarów za baryłkę
Parę dni temu dwie największe na świecie firmy zajmujące się handlem ropą naftową – Trafigura i Mercuria – poinformowały, że ich zdaniem cena ropy może wkrótce osiągnąć poziom 100 dolarów za baryłkę. Ostatni raz takie ceny na rynku widzieliśmy cztery lata temu. Przez kilka ostatnich lat znajdowały znacznie bliżej 50 dolarów, a bywały też miesiące, w których baryłka ropy była po 35 dolarów. Te czasy jednak już minęły i od początku tego roku ropa powoli, ale systematycznie drożeje. Głównym powodem takiego skoku ceny mają być amerykańskie sankcje nałożone na Iran. W ich efekcie bowiem z rynku znikną dostawy surowca z tego państwa. Ten ubytek spowoduje, że dla niektórych odbiorców ropa stanie się trudniej dostępna, więc w efekcie jej cena pójdzie w górę.
Zdaniem Daniela Jaeggi – współzałożyciela Mercurii - inni producenci ropy nie będą w stanie szybko zwiększyć produkcji w takim stopniu, żeby pokryć ubytek z Iranu, który będzie wynosić aż dwa miliony baryłek dziennie. Jednocześnie przedstawiciele kartelu OPEC dali wyraźny sygnał, że na razie nie zamierzają zwiększać produkcji, bo nie widzą takiej potrzeby. A nie widzą jej dlatego, bo ich zdaniem nikomu na rynku w tej chwili ropy nie brakuje.
Efekt był taki, że cena baryłki ropy Brent przekroczyła w ostatni poniedziałek 80 dolarów. To oznaczało, że jest ona najdroższa od listopada 2014 roku. Minęło kilka dni i nic się nie zmienia, nadal cena utrzymuje się powyżej poziomu 80 dolarów. Co ciekawe, w tym przypadku w ogóle nie zadziałały publiczne pohukiwania prezydenta USA Donalda Trumpa, który ostatnio dwa razy wzywał kraje OPEC do obniżenia ceny. Kiedyś po tego typu wystąpieniach cena faktycznie na jakiś czas spadała – spekulanci na rynku po prostu bali się ją dalej windować, bo uznawali to za zbyt ryzykowne. Dziś widać, że rynek na Trumpa zwraca już znacznie mniejszą uwagę.
Dla nas nie jest to optymistyczna wiadomość.
To, ile kosztuje paliwo w Polsce, zależy głównie od dwóch rzeczy – od tego, po ile jest ropa, ale także od tego, ile kosztują dolary, bo polskie rafinerie, kupując ropę, płacą za nią dostawcom właśnie w tej walucie.
Jak zauważył Przemysław Kwiecień, główny ekonomista X Trade Brokers, przeliczając na złote, ropa kosztuje teraz nawet więcej niż w 2008 roku, kiedy na świecie biła rekordy, przekraczając 140 dolarów za baryłkę. To dlatego, że przez ostatnie 10 lat podrożały w Polsce dolary. Dziś kosztują 3,65 złotego, a 10 lat temu były po 2,15.
Z naszego punktu widzenia drożej było tylko w latach 2012-2014, kiedy ropa utrzymywała się powyżej poziomu 100 dolarów za baryłkę, a dolary były u nas nieco tańsze niż dziś. Jeśli więc teraz ponure prognozy się sprawdzą i cena znów przekroczy setkę, to przy obecnym kursie dolara będziemy mieć najdroższą ropę w historii w przeliczeniu na złote.
PKN Orlen na rynku hurtowym sprzedaje benzynę 95 po 4035 złotych za metr sześcienny. To znaczy, że od początku tego roku benzyna w hurcie podrożała już o prawie 11 procent. Olej napędowy w czwartek w hurcie był najdroższy od września 2014 roku. Do pobicia rekordu wszech czasów z 2012 roku brakuje wzrostu cen jeszcze o 12 procent.
Drożeje paliwo, drożeje wszystko?
Mówi się, że kiedy drożeje paliwo, wtedy wszystko drożeje, bo rosną koszty transportu - wszystkie towary trzeba przecież rozwieźć do sklepów. To nie musi być prawda. O ile faktycznie koszty transportu w takiej sytuacji muszą wzrosnąć, to już przerzucanie tego na klientów i podnoszenie cen nie musi być oczywiste (choć może).
Sprzedawcy mogą bać się, że po podwyżce ceny stracą klientów, dla niektórych akurat transport w strukturze całości kosztów wcale nie musi być taki duży, więc mogą na to machnąć ręką. Inni będą skłonni zmniejszyć swoją własną marżę, licząc na to, że sytuacja jest przejściowa. Mogą zakładać, że wkrótce paliwo znów będzie tańsze, więc nie ma sensu tak od razu drażnić kupujących. Są też i tacy producenci, którzy nie do końca kontrolują ceny swoich produktów, bo na przykład dostarczają je do sieci dyskontowych. Wtedy to sieć decyduje, jaka cena jest na półce, a nie producent. A jak wiadomo, czołowe sieci sklepów w Polsce bardzo nie lubią podnosić jakichkolwiek cen, bo wtedy nie mogłyby się chwalić, że te ceny mają niskie/najniższe/coraz niższe.
Ale rekordowe ceny paliw mogą wywołać inflację w inny sposób. Poprzez nasze głowy. Chodzi o nasze tak zwane oczekiwania inflacyjne. W gospodarce wolnorynkowej producenci często nie chcą podnosić cen, bo się boją wspomnianej wyżej straty klientów przechodzących do konkurencji, która cen nie podnosi. Jednak, aby tak się stało, klient musi - po pierwsze - zostać niemile zaskoczony wyższą ceną, a po drugie - musi wierzyć w to, że gdzie indziej jest ona niższa, w związku z czym warto jej poszukać.
W sytuacji, w której klienci spodziewają się wyższej ceny, jeszcze zanim wejdą do sklepu, negatywnej reakcji nie ma, bo nie ma niespodzianki. To efekt właśnie naszych "oczekiwań inflacyjnych". Ropa naftowa i związane z nią ceny paliw na stacjach benzynowych mają to do siebie, że stosunkowo najłatwiej nam te oczekiwania podbijają.
Po pierwsze, większość z nas dość regularnie odwiedza stacje benzynowe i kupuje na nich za każdym razem jeden i ten sam produkt. W związku z tym zwykle dość dobrze pamiętamy, ile ostatnim razem kosztował litr diesla albo benzyny. Do sklepu spożywczego też wpadamy dość często, ale kupujemy tam dużo różnych rzeczy i niekoniecznie pamiętamy, ile kosztuje każda z nich. Nie zawsze też kupujemy dokładnie ten sam zestaw produktów. Dlatego cena litra paliwa zostaje nam w głowie lepiej niż cena serka homogenizowanego albo parówek.
Po drugie, na paliwo często wydajemy jednorazowo ponad 200 złotych – tyle kosztuje zatankowanie do pełna. Jeśli więc paliwo drożeje o 10 procent, to czujemy różnicę – z 200 robi się 220 zł. Jak nam serek podrożeje o 10 procent z 2 złotych do 2,20, to różnicy możemy nie zauważyć albo możemy ją zbagatelizować. Dlatego akurat stacja benzynowa ma tę szczególną właściwość – to właśnie tam zauważamy inflację.
A kiedy już ją zauważymy, to nasze oczekiwania inflacyjne automatycznie się podnoszą. No tak – myślimy sobie – paliwo drożeje, więc teraz wszystko podrożeje (bo to tak powszechny pogląd, że prawie wszyscy w to wierzą). Do tego zwykle dochodzą media, które o podwyżkach cen na stacjach benzynowych są skłonne informować znacznie częściej niż o tym, że drożeją parówki albo seler. Sytuacja z masłem i jajami sprzed roku była tu jedynie wyjątkiem.
Oczywiście, kiedy już wszyscy są przekonani, że idzie wysoka inflacja, wtedy każdemu producentowi łatwiej jest zdecydować się na podniesienie cen. Po pierwsze, ten producent też może wierzyć w to, że nadchodzi inflacja, a więc on sam w swoim sumieniu czuje się usprawiedliwiony. Po drugie, może dojść do wniosku, że ludzie spokojnie przyjmą podwyżkę cen, bo się jej spodziewają (no bo przecież idzie inflacja – widać to na stacji benzynowej i mówią o tym w telewizji). Po trzecie, może zauważyć, że ci, którzy mniej się wahali i podnieśli ceny dwa tygodnie temu, wcale nie stracili przez to klienteli. I w ten sposób napędza się prawdziwy wzrost cen.
Jest jeszcze jeden czynnik – producent będzie bardziej skłonny podnosić ceny, jeśli będzie czuł, że nie ma wyjścia, bo coraz szybciej rosną mu wszystkie koszty, nie tylko te związane z paliwami. A z taką sytuacją mamy do czynienia właśnie teraz.
Rosną koszty nie tylko paliwa
Stopa bezrobocia w Polsce jest na rekordowo niskim poziomie, poniżej 6 procent. Coraz więcej firm raportuje wręcz, że ma coraz większy problem ze znalezieniem pracowników. W związku z tym, aby ich znaleźć, muszą proponować im coraz większe pieniądze. W efekcie wynagrodzenia w polskiej gospodarce dość wyraźnie rosną. Według danych GUS, średnio o mniej więcej 7 procent rok do roku. Średnia krajowa w przedsiębiorstwach w sierpniu sięgnęła już 4798 złotych brutto.
Z drugiej strony z ostatnich wypowiedzi szefa Urzędu Regulacji Energetyki można wyciągnąć wniosek, że niewykluczone są podwyżki cen energii elektrycznej, może też podrożeć gaz (jego cena powiązana jest z notowaniami ropy naftowej).
Do tego dochodzi sytuacja za granicą. Szef Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghi mówił kilka dni temu o tym, że inflacja zaczyna rosnąć w sposób bardziej żywiołowy. Z kolei wojny handlowe, z których prezydent Donald Trump uczynił swój oręż w walce o interesy amerykańskie, mogą spowodować, że w efekcie nakładania kolejnych ceł na kolejnych granicach poziom cen zacznie się podnosić na całym świecie.
W ślad za dawno niewidzianą u nas inflacją mogą przyjść wyższe koszty zaciągania kredytów. Już dziś rynki finansowe są przekonane, że Europejski Bank Centralny podniesie stopę procentową dokładnie za rok – jesienią 2019 roku. Będzie to pierwsza taka podwyżka od ośmiu lat. Nasza Rada Polityki Pieniężnej wielokrotnie podkreślała, że to, co robi EBC, jest dla niej kluczowe, więc po podwyżce w strefie euro także i u nas prawdopodobieństwo wyższych stóp procentowych wzrośnie. W tym samym tonie wypowiadają się od dawna także Szwajcarzy. Możliwe więc, że i ci zadłużeni w złotych, i ci zadłużeni we frankach za kilkanaście miesięcy zobaczą wyższe raty swoich kredytów.
Dla tych niezadłużonych wyższa inflacja będzie oznaczać realny spadek dochodów (albo w najlepszym scenariuszu ich wolniejszy wzrost). W najgorszej sytuacji będą ci uzależnieni od państwa. Emerytury są waloryzowane, ale tylko raz w roku, więc na rekompensatę z powodu wyższej inflacji trzeba będzie trochę poczekać. Z kolei świadczenie 500 plus w ogóle nie jest waloryzowane, więc stopniowo realnie będzie ono warte coraz mniej.
Oczywiście dzisiaj to tylko jeden z wielu prawdopodobnych scenariuszy, które nie muszą się spełnić. Ale jeśli ropa naftowa faktycznie ma dalej drożeć i wkrótce przekroczyć poziom 100 dolarów za baryłkę, wtedy ten scenariusz stanie się znacznie bardziej prawdopodobny.