20-letni Peter Farrelly faktycznie rozsyłał zdjęcia swojego członka, za to Nick Vallelonga nie jest islamofobem, a Viggo Mortensen - rasistą, jak twierdzą ich rywale. Usunięty z "Bohemian Rhapsody" reżyser Bryan Singer jest winien serii molestowań, ale producent "Narodzin gwiazdy" John Peter ponoć już nie. W brudnej przedoscarowej kampanii wyolbrzymione zdarzenia sprzed dekad mieszają się z fikcją. - Sezon oscarowy przypomina kampanie polityczne. Zamiast pokazywać wizję polityków, chodzi o rzucanie ich na ziemię - mówi twórca "Romy".
"Sezon gniewu czas zacząć" – napisał magazyn "Variety" na początku grudnia minionego roku, gdy wykrystalizowała się już lista tytułów z szansami na tegoroczne laury Akademii. I ani trochę nie przesadzał. Każdego roku bowiem, gdy o filmach zaczyna się mówić w kontekście realnych szans oscarowych, jak spod ziemi wyrastają historie, szkalujące dzieło lub jeszcze chętniej jego twórców.
Obok zaplanowanych w szczegółach przez piarowców tzw. dirty campaigns (brudnych kampanii), będących efektem działań konkurencyjnych wytwórni, nie mniej dotkliwe okazują się te mniej oficjalne - lecz równie skuteczne - kampanie szeptane, w ramach których wytykanie grzeszków konkurentów odbywa się pocztą pantoflową, za kulisami hollywoodzkiego światka.
"Brudne kampanie są równie nieodłącznym elementem wyścigu o nagrody Akademii, jak czerwone dywany, galowe kreacje i pełne łez wypowiedzi po zdobyciu statuetek" - ocenia Joe O'Shea z "The Irish Independent". Nierzadko prowadzą do zwycięstwa skuteczniej niż artystyczne walory wielkich filmów, bo twórcy nie są w stanie obronić się przed czarnym PR.
Szkoła Harveya Weinsteina
Podobnie jak w świecie polityki, brudne kampanie w Fabryce Snów nie są niczym nowym. Funkcjonują równie długo, jak ona sama, tyle tylko, że wcześniej były zaledwie fragmentem hollywoodzkiego obrazu, dziś natomiast urastają do rangi osobnej "gałęzi" branży.
Nowe, bogate "życie" brudnej kampanii dał z początkiem lat 90. niesławny Harvey Weinstein, gdy firma Miramax, którą założył wraz z bratem, zajęła się również produkcją filmów. W najnowszym wydaniu "The Hollywood Reporter" znajdziemy bulwersujący tekst, opisujący kulisy przyznania najważniejszych Oscarów wyprodukowanemu przez nich "Zakochanemu Szekspirowi". To właśnie Harvey w 1998 r. sprawił, że średnio porywający kostiumowy obraz pokonał znakomitego "Szeregowca Ryana" Stevena Spielberga i "Cienką czerwoną linię" Terrence'a Malicka. Do tego celu potrzebował jednak całego sztabu ustosunkowanych ludzi.
Ponieważ w połowie lat 90. Akademia wprowadziła zakaz urządzania przez wytwórnie i dystrybutorów przyjęć dla jej członków - towarzyszyły im pokazy nominowanych filmów, ale także próby przekupstwa z pomocą drogich prezentów - Weinstein wpadł na pomysł zatrudnienia u siebie w sezonie nagród "do prac literackich" wielu emerytowanych publicystów filmowych, m.in. słynnego Murraya Weissmana. Wszyscy byli czynnymi członkami Akademii, do której przynależność jest dożywotnia. -Ci sędziwi ludzie nie mieli wielu źródeł dochodów i byli mu wdzięczni, że ktoś o nich pamięta - wspomina Terry Press, szef marketingu w DreamWorks Spielberga.
Weinsteinowi chodziło oczywiście o uzyskanie większego poparcia prasy, ale jego plan był bardziej wyrafinowany. Oficjalnie przyjaźnił się ze Spielbergiem i nawet po obejrzeniu filmu wysłał mu list gratulacyjny, w którym pisał: "Nakręciłeś arcydzieło, Oscary będą twoje".
- W tym samym czasie rozpoczął tak zwaną kampanię szeptaną, powtarzając wszędzie, że "jedyna zachwycająca rzecz w "Szeregowcu Ryanie" to pierwsze 20 minut, a potem jest to zwykły film gatunku". Namówił też zatrudnionych u siebie emerytowanych publicystów do napisania tego w branżowej prasie. Wiem o tym, bo zacząłem dostawać mnóstwo telefonów od bezradnych ludzi, których do tego zachęcał. Niektórzy napisali, sypnęło artykułami z tym właśnie cytatem. Inni tylko ustnie przekazywali tę uwagę w branży, ale to wystarczyło, bo były to wpływowe osoby" - dopowiada Press.
Zdegustowany Press udał się więc do Stevena Spielberga i opowiedział o działaniach Weinsteina. - Powiedziałem mu, że te teksty w prasie to jego dzieło, ale naiwny Steven pokazał mi list od Harveya i nie chciał uwierzyć. Gdy dotarło do niego, że to prawda, powiedziałem: Zróbmy coś z tym. Odpłaćmy mu tym samym. "Nie ma mowy. Nie będę prowadził żadnej brudnej kampanii", usłyszałem w odpowiedzi - wspomina.
Spielberg wierzył, że dobre kino obroni się samo, zaś "Zakochany Szekspir" nie był nawet wymieniany wśród faworytów. Podczas gali w 1999 r. niegodna nawet zestawiania ze świetnym dramatem wojennym "Szeregowiec Ryan" kostiumowa komedia Miramaxu otrzymała aż siedem Oscarów, w tym dla najlepszego filmu i za najlepszy scenariusz. Spielberg obronił się jako najlepszy reżyser. Pozostałe statuetki przypadły mu w kategoriach technicznych. Kampania negatywna była głównym zwycięzcą gali.
Dziś, 20 lat później, "Szeregowiec Ryan" wciąż uchodzi za jeden z najbardziej poruszających obrazów o II wojnie światowej, zaś Oscar dla "Zakochanego Szekspira" w głównej kategorii zapisał się w historii Akademii jako jeden z najbardziej niezasłużonych i chybionych. Mimo to przyniósł firmie Miramax trzykrotny wzrost zysków od momentu odebrania statuetki - z 34 do ponad 100 mln dolarów.
Rasizm to zawsze brzmi fatalnie
Tuż po ubiegłorocznym zwycięstwie "Kształtu wody" Guillermo del Toro, który pokonał bez wątpienia dużo lepsze "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" Martina McDonagha, rozpisywano się o tym, że film był "zbyt rasistowski". Trzeba mnóstwo złej woli lub skutecznej brudnej kampanii, by nie dojrzeć przesłania rewelacyjnego komediodramatu, w którym rzekomy rasista przechodzi wielką przemianę, a jego uprzedzenia okazują się być maską, pod którą chowa pełne empatii oblicze.
Ale rasizm zawsze brzmi fatalnie i skutecznie degraduje dzieło. W tym roku kampania negatywna najbardziej dała się we znaki twórcom "Green Book" - jedynego filmu, który przy sprzyjających wiatrach ma szanse pokonać w głównej kategorii faworyta - "Romę", wyreżyserowaną przez ulubieńca Hollywood - Alfonso Cuarona. I choć to "Roma" zgarnęła najważniejsze nagrody sezonu, ta najtrafniej typująca głównego zwycięzcę oscarowej gali przypadła właśnie obrazowi "Green Book". Mowa o nagrodzie Gildii Amerykańskich Producentów. Po jej przyznaniu ataki na twórców tych filmów ruszyły ze zdwojoną siłą, choć już wcześniej trzy Złote Globy "sprowokowały" konkurencję.
Zaczęło się od najpopularniejszej metody czarnego PR-u, czyli grzebania w przeszłości. Na fali akcji #MeToo, która dzięki gorliwości błyskotliwych spin doktorów jest w stanie nawet żarty podciągnąć pod molestowanie, reżyser filmu Peter Farrelly został uznany za "seksualnego drapieżcę" (podobnie jak jego brat Bobby Farrelly, pracujący z nim przy kilku filmach). Zaroiło się od przedruków artykułu z "Newsweeka" z lat 90., w którym opisany jest głupi i powtarzany wielokrotnie "dowcip" braci Farrelly, polegający na wrabianiu różnych osób w konieczność otwierania poczty ze zdjęciem... penisa Petera.
Zachowania opisano w sposób żartobliwy i nie zostały potraktowane jako przejawy molestowania. Innego zdania są jednak autorzy wpisów szukający "haków" na twórców "Green Book", komentujący wygłupy jako przejaw "zboczenia". I choć reżyser natychmiast przeprosił, oświadczając: "Byłem idiotą. Robiłem to wieki temu i wydawało mi się, że jestem zabawny. Dziś jest mi wstyd i bardzo przepraszam", niektórzy liczą wciąż na to, że publikacja zaszkodzi filmowi.
Poważniejszy zarzut postawiono autorowi scenariusza Nickowi Vallelondze, którego potępiono "za szerzenie nienawiści na tle religijnym i islamofobii". Ktoś dokopał się do jego tweeta z 2015 roku, w którym popierał twierdzenie Trumpa, że "amerykańscy muzułmanie wiwatowali, kiedy padały wieże World Trade Center". Nick zapewnia jednak, że nie jest islamofobem i ma sporo przyjaciół tego wyznania. Ot choćby Mahershalę Alego - odtwórcę jednej z głównych ról w "Green Book".
"Rasistą" ma być także według konkurencji aktor Viggo Mortensen, partnerujący Alemu. W jednym z wywiadów użył on nieszczęśliwie określenia "negro" (po polsku Murzyn - kiedyś neutralne, dziś już w znaczeniu obraźliwym). Viggo również zdążył się publicznie pokajać, choć przyjaciele oponowali, że nie musi tłumaczyć nikomu, iż nie jest wielbłądem. Zawsze miał wokół siebie niebiałych, ale bał się, że zaszkodzi filmowi, więc przeprosił.
Sporo zarzutów wobec filmu wysunęły też organizacje afroamerykańskie, niezadowolone ze sposobu pokazania ciemnoskórego muzyka. NAACP Image Awards, która przyznaje co roku nagrody niebiałym ludziom filmu, telewizji, muzyki i literatury, przyznała filmowi tylko jedną nominację do nagrody Image: Mahershali Alemu dla najlepszego aktora drugoplanowego. Jej prezes Derrick Johnson nazwał "Green Book" "straconą szansą opowiedzenia o niuansach historii relacji rasowych" i skrytykował za poleganie na "negatywnym stereotypie w przedstawianiu czarnego człowieka, oświeconego przez białego".
Oba zarzuty są kompletną bzdurą. Wielkość tego filmu polega bowiem na pokazaniu historii bohaterów z różnych światów, w dodatku odmiennej rasy, którzy w trakcie wspólnej podróży uczą się od siebie nawzajem życiowych prawd. Biały szofer z Bronksu funduje nieprzystosowanemu do życia czarnemu artyście lekcję przetrwania, zaś czarnoskóry jazzman wprowadza go w świat sztuki i duchowości, oswajając z innością.
Być może ten atak i reprymenda NAACP wynikają z faktu, że zaangażowała się ona w promowanie oscarowego konkurenta "Green Book", marvelowskiej "Czarnej Pantery" (przyznając mu aż 14 nominacji do NAACP!). Nie wiadomo, czy maczali w tym palce sami twórcy "Pantery", nie wydaje się jednak, by było im z tego powodu przykro.
Hollywood nawraca się?
Wbrew legendom o obyczajowej swobodzie za oceanem, Ameryka zawsze była bardziej purytańska od Starego Kontynentu. A wraz z nią Hollywood. Najlepszym tego dowodem był Kodeks Haysa, obowiązujący niemal do końca lat 60., traktujący o dopuszczalności ekranowych scen. Gdy w Europie od połowy lat 50. Bardotka kusiła seksem, Fabryka Snów zabraniała pokazywania nagości, seksu pozamałżeńskiego, bohaterów homoseksualnych, itp. Tę frywolność Europy widać nawet w odniesieniu do akcji #MeToo. Podczas gdy kobiety w Hollywood popierają ją jednogłośnie, to słynne, choć już leciwe seksbomby znad Sekwany, Catherine Deneuve i Brigitte Bardot, kpią z niej na całego. Ta pierwsza broni "prawa mężczyzn do flirtowania", druga ocenia: "Kokietowanie pomaga kobietom - aktorkom zdobyć rolę, więc kokietują, a potem opowiadają, że są nękane".
Ich wypowiedzi wywołały przed rokiem burzę w Hollywood. I trudno się dziwić po tym, przez co przeszły ofiary Weinsteina czy Billa Cosby’ego. Dlatego tak łatwo rozpętać brudną kampanię, chwytając się kwestii obyczajowych, do których - obok oskarżeń o rasizm - najchętniej uciekają się rywale.
W szczerym wywiadzie Nicole Kidman wyznała, iż grając we "Wzgórzu nadziei" u boku Juda Lawa, musiała w obecności prawnika podpisać oświadczenie, że nie ma z nim romansu. By było śmieszniej, wymógł je na niej... Harvey Weinstein, bo producentem filmu był Miramax. Harvey obawiał się, że gwiazda straci szanse na oscarową nominację, bowiem konkurenci rozpowszechniali plotki o rzekomym związku tego duetu (Law był wówczas żonaty, ona była po rozwodzie z Cruisem). Niczym herezja brzmi fakt, że nałogowo molestujący swoje aktorki producent żądał od niej dowodu "obyczajności" na piśmie.
Ostatecznie nominacji Kidman i tak nie dostała. I choć czasy, w których za związki z cudzymi mężami wielkie gwiazdy płaciły upadkiem karier należą do przeszłości (wystarczy przypomnieć największy ze skandali - związek Ingrid Bergman z Roberto Rossellinim, gdy oboje byli w związkach, i wygnanie jej z Ameryki), dzisiejsze Hollywood wyraźnie domaga się przestrzegania tradycyjnej hierarchii wartości.
Czy właśnie dlatego długo postrzegane jako faworyt "Narodziny gwiazdy" Bradleya Coopera z Johnem Petersem w roli jednego z producentów straciły szanse na Oscary? Petersowi, który wyprodukował poprzednią wersję filmu z 1976 roku z Barbrą Streisand, postawiono zarzut molestowania seksualnego, co rywale natychmiast nagłośnili. Cooper wyjaśniał, że potrzebował jego zgody na przerobienie filmu i nie był świadomy oskarżeń. Peters zapewnia, że zarzuty wyssano z palca. Mimo to jego nazwisko znalazło się tylko w napisach końcowych. Taki był wymóg Gildii Producentów. Zażądała też w umowie aneksu, który przewidywał, że w przypadku zdobycia przez "Narodziny gwiazdy" Oscara dla najlepszego filmu, Peters nie otrzyma statuetki. Choć obyło się bez większego rozgłosu, rywale odetchnęli z ulgą, gdy akcje "Narodzin gwiazdy" poszybowały w dół. Czarny PR chwycił.
Z podobnym problemem zmagał się inny muzyczny tytuł - "Bohemian Rhapsody". Tutaj zarzuty seksualnego molestowania nastoletnich chłopców ma postawione (i udowodnione) reżyser Bryan Singer. Pod koniec pracy nad filmem zastąpiono go kimś innym, ale pod filmem podpisany jest wyłącznie on. W tym wypadku konkurencja nie musiała nawet kiwnąć palcem, bo tym samym obraz przestał liczyć się w wyścigu o najważniejsze statuetki, co ostentacyjnie podkreślono brakiem nominacji za reżyserię, choć pojawił się w kategorii najlepszy film.
Ten wybór Akademii zaskakuje, bo obraz zebrał cięgi od krytyków, również w Ameryce, a nominowano go w głównej kategorii. Daleko mu do poziomu produkcji, z którymi rywalizuje, mimo że przez ekrany kin przeszedł jak burza za sprawą milionów fanów Queen. Ugrzeczniona i spłycona biografia Freddiego Mercury'ego ma jednak niezaprzeczalny atut - muzykę jednego z najwspanialszych zespołów rockowych w historii. Drugim walorem jest znakomity w roli lidera grupy Rami Malek, który według wszelkich przewidywań, i zdobytych dotąd nagród, w tym Złotego Globu, odbierze Oscara za najlepszą rolę męską.
Wszyscy walczą ze wszystkimi
W tym roku Amerykańska Akademia Filmowa wyróżniła tylko osiem tytułów z dziesięciu możliwych w kategorii najlepszy film i zaledwie jeden z nich jest wolny od ataków konkurencji. Mowa o brytyjskiej "Faworycie" Greka Yorgosa Lanthimosa, będącej jego hollywoodzkim debiutem. Może dlatego, że to kino kostiumowe osadzone w XVIII wieku i rywale zbyt mało wiedzą o twórcy i epoce, by się czepiać? Dodajmy - kino wspaniałe z wielkimi kreacjami aktorskimi, przede wszystkim Olivii Colman, ale także Raquel Weisz i Emmy Stone.
W idealnym świecie to Colman odebrałaby statuetkę za najlepszą pierwszoplanową rolę kobiecą, bowiem nie dorównuje jej żadna z pozostałych kreacji. Wiemy jednak od dawna, że tym razem przypadnie ona niesłusznie pomijanej dotąd wielkiej Glenn Close, bardziej za całokształt dokonań niż za ostatnią rolę w średnim filmie "Żona". O dziwo, nikt nie próbuje zdyskredytować wielkiej aktorki, o której w Hollywood mówi się "Pierwsza po Meryl Streep". Jest to to swego rodzaju ewenement. Inna sprawa, że kampanie negatywne skupiają się głównie na obrazach nominowanych w głównej kategorii: najlepszy film. Tutaj zwykle wszyscy walczą ze wszystkimi.
Nawet głębokie, wspaniałe kino Alfonso Cuaróna - "Roma", bezdyskusyjny faworyt tegorocznego wyścigu, który ma szanse ustanowić historyczny rekord i zgarnąć po raz pierwszy w historii zarówno Oscara dla najlepszego filmu, jak i za najlepszy obraz nieanglojęzyczny, nie jest wolne od ataków rywali. Cuaron, od lat pracujący w Hollywood, tym razem sięgnął do czasów dzieciństwa i zaserwował widzom pełną nostalgii, czarno-białą opowieść osadzoną w rodzinnym Meksyku. Opowieść o wspólnocie losów i o kobiecej solidarności ponad podziałami, o dwóch światach - klasie uprzywilejowanej i kobiecie z nizin, które nawzajem się przenikają.
"Roma" to wielkie kino. Czułe, pełne empatii, najbliższe dziełu Ingmara Bergmana "Fanny i Aleksander". Próbowano obniżyć jego rangę, zarzucając reżyserowi, że swoją historię opowiada z perspektywy człowieka z klasy uprzywilejowanej. Brzmi to wręcz śmiesznie, skoro opowieść ma autobiograficzny wymiar. Ale nawet ten zarzut nie jest prawdą, bo Cuaron co jakiś czas przenosi spojrzenie na służącą i zarazem opiekunkę, traktowaną jak członek rodziny, czyniąc ją główną bohaterką filmu.
Przewidywany triumf Cuarona ma szansę okazać się historycznym jeszcze z jednego powodu. Jeśli "Roma" zwycięży, będzie pierwszym oscarowym obrazem nakręconym nie z myślą o kinie, ale dla platformy streamingowej - Netflixa. Dopiero po premierze w sieci obraz trafił do wybranych kin. Oczywiście nie zabrakło głosów krytycznych, próbujących obrócić "pionierskość" obrazu w zarzut. Sam reżyser tłumaczy, że pora na ponowne zdefiniowanie kina w epoce platform streamingowych i filmów oglądanych na telefonach komórkowych, "jeśli magia działa także w tych warunkach".
Cuaron, jak mało który z filmowców, przeżywa brudne kampanie, jakie prowadzą między sobą wytwórnie. "Sezon nagród powinien być świętem" - mówi wywiadzie dla "The Guardian". - Tymczasem ludzie z branży zmieniają rywalizację w coś okrutnego. Smutne jest to, że sezon oscarowy przypomina obecnie kampanie polityczne. Zamiast pokazywać wizję polityków, chodzi o rzucanie rywali na ziemię. Zamiast podkreślać walory filmów, chodzi wyłącznie o próbę wypchnięcia z wyścigu pozostałych".
"The Hollywood Reporter" umieścił w czołówce rankingu filmów najbardziej skrzywdzonych przez brudne kampanie w ciągu ostatnich 20 lat, obok "Szeregowca Ryana", także "Wilka z Wall Street" Martina Scorsese oraz "Wroga numer jeden" Kathryn Bigelow. Oba tytuły tak naprawdę "przeczołgała" sama Akademia. Obyło się nawet bez ingerencji rywali i czarnego PR.
"Wilk z Wall Street" jest jednym z najwybitniejszych filmów Martina Scorsese. To historia Jordana Belforta, cynicznego brokera i oszusta giełdowego (bohater istnieje i ma się świetnie), który po latach przekrętów i życia, jakiego nie powstydziłby się Markiz de Sade, uniknął więzienia, idąc na współpracę z FBI. Tym filmem Scorsese wrócił w 2013 roku do najwyższej formy, jaką prezentował w czasach "Taksówkarza". Zasłużył na najważniejsze Oscary, podobnie jak Leonardo DiCaprio, który stworzył tu chyba rolę życia.
Tymczasem purytańska Akademia pomyliła Oscary z honorami za życie w cnocie, wychodząc z założenia, że Oscar dla opowiedzianej po mistrzowsku historii łajdaka oznacza nagrodę dla jego stylu życia. Po pierwszych projekcjach filmu dochodzić miało do ostrych starć członków Akademii ze Scorsese i DiCaprio (obaj byli producentami). Panów częstowano uwagami w rodzaju: "Wstydźcie się" albo: "Jak można robić film o tej gnidzie?". Mimo że obraz dostał pięć nominacji, został całkowicie pominięty przy dzieleniu nagród. Publiczność szalała z wściekłości.
"Wróg numer jeden" Kathryn Bigelow to historia 10-letniego polowania na Osamę bin Ladena, zakończona schwytaniem go i zabiciem. Bigelow pokazała, że było to możliwe dzięki pojmanym wcześniej więźniom. Reżyserce zarzucono jednak korzystanie z tajnych informacji CIA, a przede wszystkim pokazanie tortur i brak ich potępienia. Chodziło głównie o tzw. waterboarding. A przecież wiadomo, że żadnych tortur nigdy w amerykańskich więzieniach nie było! Pokazanie światu, że Amerykanie w imię wielkiej sprawy gotowi są na łamanie praw człowieka, nie mogło Bigelow ujść na sucho. Obraz zlekceważono.
O polskim filmie Pawła Pawlikowskiego "Zimna wojna", który ubiega się aż o trzy statuetki, tym razem wyjątkowo nie piszemy. Nie doświadczył na szczęście brudnej kampanii. A to dlatego, że reżyser po doświadczeniach z Oscarem dla "Idy" opowiadał, iż "Amerykanów zupełnie nie interesuje kategoria: film nieanglojęzyczny". Tu ścigają się obcy, nie oni.
Zarówno w tej, jak i w dwóch pozostałych kategoriach: najlepszy reżyser oraz zdjęcia, głównym rywalem Pawlikowskiego będzie, jak wiemy, jego przyjaciel i zarazem oscarowy faworyt - Cuaron z "Romą". Jeden z brytyjskich portali zasugerował, by dwa czarno-białe dzieła podzieliły się między sobą Oscarami. Skoro Cuaron zgarnie prawdopodobnie statuetkę za najlepszy film 2018 roku, druga, za film obcojęzyczny, powinna trafić w ręce polskiego reżysera, który we wszystkich rankingach sytuuje się na drugim miejscu.
My również optujemy za tym salomonowym werdyktem.