Birmański "okrągły stół" dobiegł końca. Po listopadowym zwycięstwie demokratycznej opozycji w wyborach parlamentarnych, 14 marca jej kandydat Htin Kyaw został prezydentem. Nie oznacza to jednak końca transformacji tego odizolowanego, ale olbrzymiego państwa, którego otwarcie na świat może zmienić cały region. To zaledwie początek, a w powietrzu wciąż wisi ryzyko wojskowego zamachu stanu.
Birma, znana obecnie także jako Mjanma, jest dwukrotnie większym od Polski, przeszło 50-milionowym i strategicznie położonym państwem, którego otwarcie na świat zmieni gospodarczą i polityczną mapę regionu.
– Państwo to ma szczególnie olbrzymi potencjał – podkreśla dr Michał Lubina z Uniwersytetu Jagiellońskiego, autor pionierskich prac o Birmie, w tym jedynej w Polsce biografii przejmującej w niej właśnie władzę Aung San Suu Kyi pt. "Pani Birmy". – Pomiędzy tym, jak jest, a tym, jak może być, jest gigantyczna dysproporcja. Birma powinna być najbogatszym państwem w regionie, a jest drugim najbiedniejszym – zauważa.
Warto więc wiedzieć, co tam się obecnie dzieje, co to oznacza dla świata i czego spodziewać się w najbliższej przyszłości.
Co się teraz dzieje w Birmie?
Określenie "okrągły stół" w przypadku Birmy nie jest zbyt precyzyjne. Właściwie były to wielomiesięczne, tajne negocjacje demokratycznej opozycji pod przywództwem noblistki Aung San Suu Kyi z dawną juntą wojskową, reprezentowaną przez byłego dyktatora gen. Than Shwe oraz obecnego szefa sztabu gen. Min Aung Hlainga.
Polityczne targi odbyły się bez kamer telewizyjnych i bez efektownych mebli, a więc, porównując do przykładu polskiej transformacji ustrojowej, ograniczone zostały jakby do rozmów w Magdalence. Efektem, podobnie jak w Polsce, były wolne wybory oraz najprawdopodobniej przyjęcie przez nową władzę polityki "grubej kreski", a więc nierozliczania przestępstw i zbrodni poprzedniej władzy.
Po uzgodnieniu i przeprowadzeniu w listopadzie 2015 r. pierwszych od ćwierćwiecza wolnych wyborów parlamentarnych, w których przytłaczające zwycięstwo nad kontrolowaną przez wojsko Związkową Partią Solidarności i Rozwoju (USDP) odniosła prodemokratyczna Narodowa Liga na rzecz Demokracji (NLD), przyszedł czas na wybory prezydenckie. W nich finalnie, 15 marca, wybrano na nowego prezydenta Htin Kyawa, wieloletniego członka NLD, choć zarazem postać raczej drugorzędną w birmańskiej opozycji.
Objęcie prezydentury przez polityka prodemokratycznej opozycji ma olbrzymie znaczenie. Birmański prezydent skupia bowiem w swoich rękach nie tylko funkcje reprezentacyjne, ale przede wszystkim pełnię władzy wykonawczej. Można powiedzieć, że jest połączeniem urzędów prezydenta i premiera w Polsce. Biorąc pod uwagę, że parlament, a więc władza ustawodawcza, również zdominowana jest przez NLD, dotychczasowa opozycja teoretycznie ma w tej chwili pełnię władzy w Birmie.
Jak bardzo ustąpiła armia?
Wybranie Htin Kyawa na prezydenta w rzeczywistości było wiadome od pewnego czasu, ponieważ stanowiło rezultat toczących się niejawnych negocjacji pomiędzy NLD, która w wyborach parlamentarnych potwierdziła swoje poparcie społeczne, i dawną juntą, która wciąż kontroluje armię. W Birmie pełną kontrolę nad siłami bezpieczeństwa utrzymali bowiem przedstawiciele armii.
Wojskowi na mocy prawa zachowali daleko idącą autonomię, nadzór nad trzema kluczowymi ministerstwami (spraw wewnętrznych, obrony oraz pogranicza), zdolność blokowania zmian w konstytucji oraz wielkie wpływy w gospodarce. Oznacza to, że zwycięska NLD wciąż zmuszona jest do współpracy z armią i powolnego wprowadzania reform, w przeciwnym razie będzie bowiem ryzykować wojskowym zamachem stanu.
Wojskowi nie zgodzili się na przykład, by prezydentem została przywódczyni opozycji, legendarna birmańska bojowniczka o wolność Aung San Suu Kyi. Szybko uciekli się do gróźb, gdyby zwycięska opozycja zignorowała ten sprzeciw. Jak twierdzi dr Michał Lubina, noblistka robiła wszystko, by wykorzystać obecny sukces i "wydrzeć" wojskowym jak największą część władzy. Najwidoczniej w tej kwestii pozostali oni jednak nieugięci, nie mogąc znieść myśli o jej prezydenturze choćby ze względów prestiżowych.
W związku z tym konieczne było wypracowanie kompromisu, którym okazał się wybór właśnie 70-letniego Htin Kyawa – wykształconego m.in. w Wielkiej Brytanii i USA wykładowcy i pisarza, a zarazem kolegi Aung San Suu Kyi jeszcze z czasów dzieciństwa i jej zaufanego doradcy, w związku z czym prezydent powszechnie uważany jest za osobę, którą sterować zamierza noblistka.
– To doskonała marionetka, człowiek lojalny wobec Suu Kyi od ponad 20 lat. Nigdy nie parł na szkło, podobno nigdy nie miał nawet przemówienia publicznego. Do tego ma styl brytyjskiego dżentelmena, dobrze posługuje się językiem angielskim, będzie sprawiał dobre wrażenie – podkreśla dr Lubina.
Wiceprezydentami, zgodnie z birmańską ordynacją, zostali dwaj pozostali kandydaci na prezydenta – pierwszym nominat wojskowych z partii USDP, gen. Myint Shwe, zaś drugim zupełnie nieznany przedstawiciel jednej z birmańskich mniejszości etnicznych, Czin Henry Van Tio. Wskazanie przez wojskowych Myinta Shwe widziane jest przy tym jako próba sił zbrojnych, by ograniczyć niezależność nowej władzy. Emerytowany wojskowy jest bowiem twardogłowym przedstawicielem byłej junty, odpowiedzialnym za krwawe stłumienie tzw. szafranowej rewolucji w 2007 r.
Krótko mówiąc, to, że prodemokratyczna NLD zdobyła zarówno większość parlamentarną, jak też osadziła swojego prezydenta, nie oznacza, że rzeczywiście zdobyła pełnię władzy. W rzeczywistości władza została jedynie podzielona, a przedstawiciele byłej junty "okopali się na strategicznych pozycjach".
Czego oczekuje się po nowej władzy?
Demokratyzacja Birmy powoli postępuje, jednak skala reform, których wprowadzenia wymaga to państwo, jest przytłaczająca. Brakuje sprawnych służb publicznych, niezależnego systemu sądownictwa, nieskrępowanie funkcjonującej gospodarki i finansów (na 25 marca zaplanowano pierwszą sesję birmańskiej giełdy), profesjonalnych przedsiębiorców, przejęcia przez władze polityczne kontroli nad siłami bezpieczeństwa. Szaleje gigantyczna korupcja.
Od dawna wyczekiwane jest także zakończenie trwającej od 68 lat wojny domowej z licznymi mniejszościami etnicznymi, które domagają się niepodległości lub federalizmu i zapewnienia sprawiedliwego udziału we władzy centralnej. Na 1/3 powierzchni Birmy działają lub sprawują faktyczną kontrolę partyzantki narodowo-wyzwoleńcze mniejszości Karenów, Szanów, Kaczinów, Monów i innych.
Walki z nimi są nie tylko poważnym zagrożeniem dla stabilności państwa, ale też pretekstem do łamania na olbrzymią skalę praw człowieka i popełniania licznych zbrodni przez obie strony konfliktu. Szczególnie dramatyczna jest w tym kontekście dyskryminacja muzułmańskiej ludności Rohingya, która grozi wybuchem konfliktu religijnego w buddyjskiej Birmie. Rohingya uznani są przez ONZ za jedną z najbardziej dyskryminowanych ludności na świecie, a ich sytuacja jest do tego stopnia katastrofalna, że 300 tys. z nich wolało uciec do sąsiedniego Bangladeszu – jednego z najbiedniejszych państw na świecie.
Dramat birmańskich mniejszości etnicznych i religijnych »
Wreszcie olbrzymim problemem, który od dawna stał się wręcz "wizytówką" Birmy, jest odbywająca się na jej terenie masowa produkcja narkotyków – przede wszystkim opiatów, heroiny i metamfetaminy. Birma jest, obok Afganistanu, niekwestionowanym światowym liderem w tej produkcji, a zyski ze sprzedaży narkotyków to główne źródło dochodu setek tysięcy Birmańczyków. W dochodową produkcję narkotyków zaangażowane są przy tym elity wojskowe i polityczne, co szczególnie komplikuje próby jej zwalczania. Baronowie narkotykowi m.in. zasiadają w parlamencie, gwarantując mieszkańcom swoich prowincji nieskrępowaną uprawę maku – powszechnie znani są z tego m.in. Zakhung Ting Ying oraz Khun Myat, parlamentarzyści z USDP.
Rozwiązanie dwóch ostatnich problemów, czyli zbrojnego oporu mniejszości etnicznych oraz gigantycznej produkcji narkotyków, wymagałyby jednak bliskiej współpracy lub podporządkowania sobie wcześniej birmańskich sił zbrojnych, na co się nie zanosi. Co więcej, wojskowi równie dobrze mogą problemy te celowo podsycać, by osłabić i skompromitować rządy Aung San Suu Kyi.
Dlaczego Birma jest ważna?
Znaczenie Birmy jest olbrzymie i wykracza daleko poza region. Przede wszystkim państwo to położone jest w strategicznym miejscu Azji – pomiędzy Indiami a Azją Południowo-Wschodnią oraz pomiędzy Chinami a Oceanem Indyjskim. Oznacza to, że ma ono olbrzymie znaczenie tranzytowe oraz strategiczne dla wszystkich sąsiadujących z nią państw. Wzdłuż birmańskich wybrzeży przebiega ponadto kluczowy dla Chin, Japonii i Korei Południowej morski szlak handlowy.
Uzyskanie wpływów w odizolowanej jak dotąd od świata Birmie oznacza więc wpływ na gospodarkę i bezpieczeństwo najsilniejszych państw azjatyckich. Nie powinno zatem dziwić, że poparcie dla Aung San Suu Kyi mocno manifestuje Waszyngton, a Barack Obama osobiście spotkał się z nią podczas oficjalnej wizyty w Rangunie w 2014 r. Jednocześnie Birma jest jednym z priorytetowych regionalnych partnerów dla jednego z nielicznych dotychczasowych sojuszników – Chin. Birmańska noblistka będzie musiała więc lawirować, umiejętnie czerpiąc z rywalizacji amerykańsko-chińskiej i jednocześnie dystansując się od niej.
Po drugie, Birma ma znaczące zasoby surowców naturalnych, do których dostęp obecnie jest często ograniczony lub nielegalny. Chodzi nie tylko o pokłady gazu ziemnego i ropy naftowej, ale też minerałów rzadkich, kamieni szlachetnych (w tym jadeitu, dla wielu Azjatów cenniejszego od złota), marmuru i węgla. Państwo to posiada także olbrzymie zasoby drewna, doskonałe łowiska morskie, dawniej było także wiodącym producentem ryżu.
Po trzecie, Birma jest niezwykle atrakcyjna dla międzynarodowych inwestorów. Państwo to jest jednym z najbardziej zacofanych gospodarczo na świecie, ale jednocześnie już od kilku lat dynamicznie się rozwijającym. Jego przeszło 50-milionowa populacja stanowi jedną z najtańszych sił roboczych na świecie, a zarazem rynek konsumencki, którego atrakcyjność będzie z roku na rok rosła.
Otwarcie Birmy jest szansą także dla polskich firm, choć dr Lubina studzi w tym przypadku oczekiwania. – Polska przespała szansę, gdy w 2011 r. Birma zaczęła się otwierać. Wciąż kontrakty uda się tam zdobyć, ale nie spodziewałbym się zawojowania Birmy, bo ona została już zawojowana przez Zachód – podkreśla.
Co dalej?
Czy taki układ, z marionetkowym prezydentem wykonującym polecenia Aung San Suu Kyi oraz bezkompromisowym przedstawicielem dawnego reżimu jako wiceprezydentem, ma szanse się sprawdzić? Na pewno nie podoba się on licznym Birmańczykom, wśród których wielu uznaje kompromis za rezygnację z pełnego zwycięstwa. Wszystko jednak zależeć będzie od samej noblistki, która jeszcze przed wyborami zapowiedziała, że "będzie ponad prezydentem".
– Aung San Suu Kyi po raz pierwszy musi sprawdzić się nie w roli opozycjonistki, ale w realnym rządzeniu – zauważa dr Lubina. – Jednocześnie konieczność działania poprzez marionetkowego prezydenta będzie problemem. Po pierwsze, Suu Kyi lubi zaszczyty, których w tej sytuacji nie dostąpi. Po drugie, znana jest z tego, że sama lubi o wszystkim decydować, osobiście dbać o każdy szczegół, o co trudniej przez pośrednika – ocenił. Liderka NLD znana jest również z wymagania od swojej partii stuprocentowej lojalności i przestrzegania hierarchii. Jak przypomniał dr Lubina, po ostatnich wyborach kazała na przykład wszystkim nowym parlamentarzystom pozbierać śmieci w swoich okręgach wyborczych, "by nie poczuli się zbyt ważni".
Sytuację tę może również chcieć wykorzystać armia, starając się osłabić lojalność nowego prezydenta względem Suu Kyi. Zdobycie najwyższej władzy w państwie może zmienić każdego człowieka, a jak mówi birmańskie powiedzenie: decyzją każdego ambitnego Birmańczyka jest nie to, czy zdradzić swojego przywódcę, lecz kiedy.
Względnie łatwe zadanie czeka Aung San Suu Kyi w gospodarce, która od kilku lat rozwija się w tempie 6-8 proc. rocznie. – Dla niej najważniejsze jest, by nie "zarżnąć złotej kury", inwestorzy po prostu liczą, że nowa władza niczego nie popsuje – twierdzi dr Lubina. – Suu Kyi nie ma programu gospodarczego, nie ma także kadr średniego szczebla. Może jednak oprzeć się na dotychczasowych kadrach armijnych, które osiągnęły obecny sukces i również powinny być jej posłuszne – podkreślił. Co więcej, bardzo lubianej na Zachodzie noblistce łatwo będzie o zagraniczne kredyty i inwestycje.
Prawdopodobnie żadna zmiana nie nastąpi natomiast w kwestii birmańskiej masowej produkcji narkotyków, która w ostatnich latach jeszcze rosła. Ponieważ zyski z niej czerpią wojskowi, jakakolwiek próba walki z narkobiznesem byłaby naruszeniem ich interesów i mogłaby doprowadzić do gwałtownej reakcji armii.
Według dr Lubiny nie należy też spodziewać się dużych zmian w przypadku problemu mniejszości etnicznych i trwającej wojny domowej. – Suu Kyi niewiele może zrobić w tej kwestii i będzie wykonywać głównie symboliczne gesty, takie jak wybranie wiceprezydenta z mniejszości Czinów. Problemem jest to, że nie ma pola do kompromisu: mniejszości etniczne domagają się co najmniej federalizacji państwa, armia jest natomiast nieugięta w kwestii jego unitarności – podkreślił. Sama noblistka ma zresztą być w tej sprawie bliższa poglądom armii niż oczekiwaniom mniejszości.
Władza jak pole minowe
W tym sensie władza zdobyta przez Aung San Suu Kyi i jej partię jest niczym pole minowe. Konieczność łączenia często sprzecznych interesów państwa i armii oraz skala trapiących Birmę problemów sprawiają, że noblistka musi działać z najwyższą ostrożnością, niczym saper. Oznacza to również, że dopóki "bomba tyka", czyli armia jest niezależna od władzy politycznej i może w każdej chwili dokonać zamachu stanu, dopóty bieżące przemiany w każdej chwili mogą zostać wstrzymane.