Wybieram oświecenie zamiast ciemnogrodu. Szczególnie w dzisiejszej rzeczywistości politycznej, kiedy przechylamy się w stronę mrocznego średniowiecza, zabobonu, jakiegoś kitu - deklaruje w rozmowie z Magazynem TVN24 Jacek Borcuch, reżyser i współscenarzysta "Słodkiego końca dnia". Międzynarodowe jury Konkursu Polskich Filmów Fabularnych 12. Mastercard Off Camera w Krakowie przyznało filmowi Nagrodę Kulczyk Foundation.
Polska poznała Jacka Borcucha w 1999 roku dzięki roli Stefana Kowalczyka w słynnym "Długu" Krzysztofa Krauzego. I chociaż do świata kina i telewizji wszedł jako aktor, szybko z tego zrezygnował. W tym samym roku ukazał się jego debiutancki "Kallafiorr", nakręcony zupełnie poza systemem filmowym, jaki funkcjonał wówczas w Polsce. Środowisko było zachwycone filmowym eksperymentem.
Pięć lat później Borcuch "oddał" polskiej publiczności Małgorzatę Braunek, która powróciła po kilkuletniej przerwie dużą rolą w "Tulipanach". W 2009 roku zrobiło się o nim jeszcze głośniej. Jego "Wszystko co kocham" był pierwszą polską fabułą, która dostała się do konkursu Festiwalu Filmowego Sundance - najważniejszej imprezy kina niezależnego na świecie. W 2013 roku prezentował tam również kolejną fabułę - "Nieulotne".
W styczniu bieżącego roku w konkursie głównym Sundance prezentował "Słodki koniec dnia" z Kasią Smutniak i Krystyną Jandą, która jako pierwsza Polka otrzymała nagrodę specjalną jury dla najlepszej aktorki.
Akcji "Słodkiego końca dnia" toczy się w etruskim mieście Volterra. Wszyscy się tu znają i szanują. Na niewielkim wzgórzu stoi dom Marii Linde – polskiej poetki, laureatki Nagrody Nobla, autorytetu moralnego.
Jej życie biegnie niespiesznie, w rytmie włoskiej prowincji. Zostaje jednak wywrócone do góry nogami, gdy otrzymuje szokującą wiadomość o tragicznym wydarzeniu. Pod wpływem emocji Maria wygłasza mocno niepoprawną politycznie mowę. Dla wielu granica została przekroczona. Od tego momentu bohaterka będzie doświadczać dotkliwych konsekwencji swojego wystąpienia.
W napisanym do spółki ze Szczepanem Twardochem scenariuszu Borcuch nie tylko zabiera głos w sprawie kryzysu uchodźczego. Nie jest to jednak kino moralizatorskie. Twórcy stawiają pytania o rolę i status kobiety, zwłaszcza w pewnym wieku, wskazują na moralną wybiórczość współczesnych Europejczyków, obnażają pułapki społeczne, w jakie sami się zapędzamy.
Film doceniony został w ramach Konkursu Polskich Filmów Fabularnych 12. edycji Międzynarodowego Festiwalu Kina Niezależnego Mastercard Off Camera w Krakowie. Reżyser otrzymał Nagrodę Kulczyk Foundation w wysokości 300 tysięcy złotych.
Z Jackiem Borcuchem rozmawiał Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl
Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl: Łatwo robi się w Polsce autorskie kino?
Jacek Borcuch: Żyjemy teraz w bardzo kapitalistycznej rzeczywistości i państwo się nami nie opiekuje. A my żyjemy z filmów, z tego, co i jak zrobimy. Raz wychodzi lepiej lub gorzej, nie ma recepty na dobry film. Kino autorskie w Polsce robi się za dużo mniejsze pieniądze niż na przykład filmy rozrywkowe. Ono jest dla najbardziej odważnych, którzy wierzą w kino jako pewien rodzaj języka. Rodzi się pytanie o to, czym jest kino autorskie. Czy Wojtek Smarzowski z pięcioma milionami widzów w kinie, który operuje własnym, rozpoznawalnym językiem wciąż jest kinem autorskim? Tak, ale to pokazuje, jak nieoczywista to kategoria.
Powiedział pan kiedyś, że sukces w kinie odnoszą "utalentowani, samolubni sukinsyni". To też o panu?
Myślę, że po części tak. Nie twierdzę, że jestem super utalentowany, ale jakiś talent mam. Rodzice zadbali o to, żebym poszedł do szkoły muzycznej. Chociaż nie skorzystałem z tego wprost, to jednak moje filmy są bardzo muzyczne. Czy jestem sukinsynem? Pewnie niejedno moje zachowanie mogło na to wskazywać. Czy jestem samolubny? Myślę, że jestem taki jak większość z nas, autorów. Jesteśmy wszyscy egocentryczni.
Natomiast czy odniosłem sukces? Bez przesady, nie odniosłem żadnego sukcesu. To Smarzowski odniósł sukces, ściągając "Klerem" do kin ponad pięć milionów widzów. Każdy, kto robi kino, chciałby dotrzeć do jak największej widowni. Nie robimy go dla siebie. Pojawia się także pytanie o to, do jakiej publiczności chce się dotrzeć. Mnie chodzi o takiego widza, który interesuje się życiem i światem, rozgląda się dookoła, zadaje pytania, poszukuje na nie odpowiedzi, docieka, zastanawia się. Interesują mnie ludzie wrażliwi i inteligentni, nie dlatego że inni mnie nie interesują. Wybieram oświecenie zamiast ciemnogrodu. Szczególnie w dzisiejszej rzeczywistości politycznej, kiedy przechylamy się w stronę mrocznego średniowiecza, zabobonu, jakiegoś kitu, ja stoję po stronie nauki i wiedzy.
Skoro o rzeczywistości politycznej… zastanawiał się pan nad reakcją obecnej władzy na pana "Słodki koniec dnia"? W konserwatywnych mediach zaczęły pojawiać się pierwsze mało pochlebne komentarze, zwłaszcza pod adresem pani Jandy.
Myśli pan, że władza będzie się moim filmem interesować? Nie śmiem marzyć. Mam nadzieję i łudzę się, że żyjemy jeszcze w wolnym kraju. Pewnie pojawią się jacyś frustraci, którzy nie potrafią obcować ze sztuką. Jeżeli ktoś to traktuje w kategoriach propagandy, to najpierw takiej osobie współczuję, później przestaję słuchać, a na końcu myślę sobie: męcz się sam ze sobą. Jestem przygotowany, że prawicowe trolle będą używać wulgarnego języka, że Janda pieprzy się z Arabem. Gdy pojawiła się informacja, że Krystyna u mnie zagra, pojawiały się komentarze na takim poziomie, że nie warto o nich wspominać.
Odnoszę wrażenie, że w usta bohaterów wkłada pan słowa, które duża część polskich intelektualistów czy artystów chciałaby powiedzieć, ale coś stoi im na przeszkodzie. Jakby ograniczali się nie tylko ewentualną reakcją swoich oponentów, ale również swojego środowiska.
Dotykamy tutaj tematu poprawności politycznej. Świat bardzo się zmienił w ciągu ostatnich czterdziestu lat. Jak się czyta gazety z końca lat 60., okazuje się, że obyczajowo było przyzwolenie w zasadzie na wszystko, duża tolerancja i akceptacja. Później trochę się to uspokoiło. Ludzie się wyhasali, dali upust swoim najdzikszym pragnieniom i potem zaczęła się pewna stabilizacja. A dzisiaj? Dzisiaj jest totalne uwstecznienie w porównaniu z tym, co było kiedyś. Pozwalamy sobie na coraz mniej, mówimy coraz mniej. Ludzi szokuje, że ktoś powiedział "kurwa". Nie wiem, cholera, dokąd to zmierza.
Ukończył pan filozofię. Pomaga to panu w budowaniu języka filmowego?
W pewnym stopniu owszem, ale nie używam tego świadomie. Same studia były dość wyniszczające, wyczerpały moją naiwność i wiarę, że mogę znaleźć coś, co da mi ukojenie i spokój, że będzie mi dobrze. Okres klasyczny, platoński, Arystoteles, do świętego Augustyna był jeszcze zachwycający. Razem ze świętym Tomaszem zaczęło robić się coraz mroczniej, a później XIX i XX wiek, zabicie Boga, to już są ciężkie rzeczy. Jednak dość ważną rzeczą na studiach filozoficznych jest logika. Sztuką nie jest powiedzenie: "myślę, że jest tak i tak". Trzeba komuś udowodnić i logicznie wytłumaczyć swój punkt widzenia. W pewien sposób z tego korzystam, ale wciąż się uczę. Przy tworzeniu kolejnych filmów kieruję się pewną chęcią oczarowania. Zastanawiam się nad tym, jakie filmy mnie obchodzą i dlaczego. Przy wymyślaniu historii szukam sposobu, jak je opowiedzieć. Przy tym filmie uparłem się na Krystynę Jandę i tak wyszło.
Czyli pisał pan scenariusz pod Krystynę Jandę?
Nie do końca. Najpierw pojawiła się figura poety. Chciałem zrobić film w całości we Włoszech, z włoskim poetą, ale się z tego wycofałem. Chwilę później doszedłem do wniosku, że poetka będzie ciekawsza. Wraz z poetką pojawiła się myśl o Krystynie. Pomyślałem, że całkowite wykorzenianie jest bez sensu, nieprawdziwe, ponieważ nie znam włoskiej mentalności aż tak. Dużo prościej było mi opowiedzieć o kimś, kto ma polskie korzenie.
Krystyna Janda od razu kupiła ten pomysł?
Krystyna stworzyła wspaniałą kreację, ale to, jak wygląda, jest efektem mojego uporu. Ona do dzisiaj tego nie akceptuje, woli swoje życie i swój styl. Chociaż ludzie mówią jej, że wygląda fantastycznie itd. Oczywiście, jako wielka aktorka, zaakceptowała te wszystkie pomysły, ale traktowała je jak kostium, w którym musi grać.
Dziwne, bo jej stylizacja nie dość, że była ciekawą niespodzianką, to wygląda naprawdę włosko.
Jerzy Skolimowski powiedział, że jej wygląd to połączenie Diane Keaton i Susan Sontag. Ktoś inny dostrzegł w niej Marianne Faithfull. Każdy ma swoje skojarzenia. To wynika z tego, że korzystam z całego dziedzictwa zachodniej popkultury, z tego, żeby komunikować się z ludźmi. Zawsze mnie to interesowało. Może to sprawia, że ten język jest bardziej uniwersalny.
Jak pan namówił Krystynę Jandę do udziału w filmie?
Krystynę znam od zawsze, ale bliżej poznaliśmy na planie serialu "Bez tajemnic", w którym grała superwizorkę głównego bohatera. Jakoś się rzeczywiście polubiliśmy. Gdy poszła w świat informacja, że robię z nią film, wszyscy się dziwili i pytali, czy się nie boję. Nie rozumiem dlaczego. Krystyna jest tak dobrym człowiekiem, a to, że jest asertywna i uwielbia, krzycząc, mówić "nie", jest fantastyczne. A ja lubię nie słyszeć tego "nie". Łączy nas to, że lubimy przeklinać i możemy w bezpruderyjny i dosadny sposób się wyrazić. Obydwoje doceniamy frazę i melodię poszczególnych przekleństw, umiejętność użycia konkretnego wyrazu w odpowiednim momencie. Oczywiście niedoścignionym mistrzem był Kazimierz Kutz, ale nie jesteśmy najgorsi.
Ścieraliście się na planie?
Trochę. Moim zadaniem było obronienie wiarygodności relacji między Marią, graną przez Krystynę, a młodym Arabem. Zachwyt Krystyny nim był dość oczywisty i prosty, ale z drugiej strony wymagało to wymyślenia Krystyny na nowo. Wiemy, jak Krystyna wygląda na co dzień, nosi się w zupełnie innym stylu, jest nieco old fashion. W filmie zrobiłem z niej nowoczesną, progresywną, bezpruderyjną kobietę. Mam sporo zdjęć z całego procesu, jak dochodziliśmy do ostatecznej wersji jej fryzury. Próbowaliśmy różnych rzeczy i w pewnym momencie Kacper Rączkowski, który zajmował się włosami, zaproponował grzywkę. Odpowiedziałem: nie chcę, kurwa, grzywki. Później znów mówi: Jacek, mówię ci, zróbmy grzywkę. Gdy ją w końcu zrobił, to pojawiła się postać. Nawet Lorenzo de Moor, który grał Nazeera, się zachwycił. Później dałem Krystynie swoje okulary przeciwsłoneczne, które noszę od 30 lat. Wyglądała tak doskonale, że sam bym nie pomyślał, że Janda może tak wyglądać. Ucieszyłem się, bo nagle zobaczyłem, że jej rola staje się kreacją. To jest marzenie oglądać aktora, którego się zna i nagle on wymyka się dzięki swojej metamorfozie. Mimo tego że Krystyna nie do końca akceptowała tę stylizację, to zaakceptowała ją w konwencji roli, w którą wchodziła. Aktorzy, którzy grają największych zwyrodnialców czy zbrodniarzy, często podkreślają, że ich głównym zadaniem jest obrona swojej postaci. Myślę, że Krystyna również użyła tych mechanizmów, żeby się odnaleźć i zrobiła to fantastycznie.
Z każdym aktorem pracuje się inaczej. Odchodziłem od Krystyny, szedłem do kogoś innego i musiałem być trochę kameleonem, który każdemu robi dobrze. Taka jest moja rola. Sądzę, że umiem komunikować się z aktorami, choć oczywiście całej masy rzeczy nie umiem. Na pewnym poziomie, jak jest zaufanie, to nie ma granic.
Ciekawa jest konstrukcja postaci, bo w zasadzie nie da się jednoznacznie lubić bądź nie lubić żadnej z nich, ale z każdą można się utożsamić. Najciekawsza jest figura poetki. Postać Krystyny Jandy miała swój pierwowzór w rzeczywistości?
Niejeden. Złożyły się na nią jakieś figury - na pewno - Czesława Miłosza, Susan Sontag, Patti Smith, trochę też Debbie Harry. Jest w niej coś z historii punk rocka. Ulepiłem ją z rzeczy, które we mnie zostały z czytania, oglądania, podglądania. To jest taka imponująca postać, za którą można się schować, dzięki której można powiedzieć więcej. Gdyby to była postać kolejarza czy nauczyciela, nie miałaby szans wygłosić tych rzeczy, bo gdzie i kto by jej słuchał. Trzeba było znaleźć figurę na szachownicy, która może więcej. I to jest królowa, która po szachownicy jeździ we wszystkich kierunkach. Ucieszyłem się, że ostatecznie stanęło na postaci noblistki - poetki. Jednak zrodziła się trudność, kto napisze wiersz Marii Linde. Bo przecież jak napisać wiersz na miarę Nobla?
Moje pierwsze skojarzenie wiązało się z historią Guentera Grassa.
Myślę, że można byłoby doszukać się wielu innych skojarzeń. Jestem w ogóle zafascynowany emigracją, szczególnie polską powojenną - tym, jak udało im się polskiego ducha utrzymać dzięki paryskiemu drugiemu obiegowi literackiemu, Radiu Wolna Europa, które opowiadało o świecie ludziom w Polsce. Ci artyści, pisarze, poeci, malarze, którzy byli wykorzenieni, bardzo tęsknili za Polską. Skazywali się na pewnego rodzaju banicję. Z perspektywy tych, którzy zostali w Polsce, wyglądało to na wielkie zagraniczne kariery. Każdy chciał być tam, na Zachodzie. W ostatnich dziesięciu, piętnastu latach czytałem bardzo dużo listów, wspomnień emigracyjnych. Może to stąd narodziła się postać Marii Linde.
Druga wielka gwiazda pana filmu to Kasia Smutniak, która jest jedną z najważniejszych aktorek najnowszego kina włoskiego. Jak z nią się pracowało?
Kasia jest wielką gwiazdą we Włoszech. Bałem się, że będzie dawała mi to odczuć, że będzie jakoś zmanierowana swoją sławą. Jakże się pomyliłem! Gdy okazało się, że Janda będzie polską poetką z włoskim mężem, żyjącą od lat we Włoszech, Kaśka stała się naturalnym wyborem, bo posługuje się oboma językami. Ale to nie było takie proste. Tydzień czy dwa tygodnie po tym, jak zakończyła zdjęcia u Paola Sorrentino (w filmie "Oni" - red.), musiała do mnie przyjechać. Jednak w kontrakcie miała obwarowania, że przez pół roku może podejmować kolejne projekty, ale gdyby Sorrentino potrzebował jej na dokrętki, to on ma pierwszeństwo. Byliśmy gotowi na to, że Sorrentino dzwoni i Kasia jedzie do niego na plan. Na szczęście nie zadzwonił. Kasia okazała się dla mnie niezwykłym odkryciem jako jedna z najlepszych polskich aktorek. Jest fantastyczna, utalentowana, skromna, pokorna, poszukująca.
I zero zadęcia.
Zupełnie. Do obsady dołączyła z bardzo banalnego powodu: spodobał się jej nasz scenariusz. Gdyby nie to, nie byłoby nas na nią stać, bo to jest już najwyższa liga aktorska w Europie.
Amerykańska prasa stawia pana obok Pawła Pawlikowskiego jako kolejnego polskiego reżysera, który z łatwością przyciąga uwagę zagranicznej widowni. Łatwiej panu dotrzeć do niej czy do Polaków?
Odbiór moich wcześniejszych filmów potwierdzałby w pewnym sensie to twierdzenie. Jednak to się dzieje już poza mną. Nie staram się szczególnie o to, żeby tam dotrzeć. Szukam natomiast uniwersalnego języka. Pamiętam, jak pokazywałem podczas Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Rotterdamie jakąś pierwszą wersję "Wszystkiego, co kocham”. To nie był jeszcze gotowy film, ale celem tego pokazu było skonfrontowanie go z tym zamkniętym kilkuosobowym gronem, żeby dowiedzieć się, jak jest odbierany. Usłyszałem gratulacje, że ta Polska jest bardzo fotogeniczna, wciąż trochę taka oldskulowa, która fajnie wygląda na ekranie. Powiedziałem, że to nie jest obraz obecnej Polski, że ta historia dotyczy Polski z czasów stanu wojennego. Uczestnicy tego pokazu w ogóle tego nie wyłapali, bo - jak mówili - na wschodzie Europy cały czas coś się dzieje. W efekcie finalnym wstawiłem ogromny napis "1981". Nauczyłem się więc języka, którym mogę komunikować się ze światem, bo rzeczy, które dla nas są oczywiste, poza Polską wcale takie nie muszą być.
Ten rok jest w pana biografii szczególny: mija 20 lat od pana słynnej roli w "Długu" Krzysztofa Krauzego, 20 lat od debiutu reżyserskiego - filmu "Kallaffiorr" oraz 10 lat od nagradzanego "Wszystkiego, co kocham". Ten ostatni był też pierwszą polską fabułą na konkursie w ramach festiwalu Sundance. Czy spotkał się pan z negatywnymi reakcjami naszego rodzimego środowiska, że aktor, który chwycił za kamerę, walczył o nagrody na najważniejszej imprezie kina niezależnego?
Nie wiem, kto mógłby sobie co pomyśleć. Pamiętam jedną sytuację ze szkoły filmowej w Łodzi po powstaniu "Kallafiorra". To były czasy po tym, jak w Cannes Quentin Tarantino zachwycił świat "Pulp Fiction" i zmienił kino. Spuścił z niego powietrze. Jak napisała jedna z gazet, "Kallafiorr" był taką posttarantinowską "Dogmą". To mi się bardzo spodobało. Wtedy też Lars von Trier opublikował manifest do "Dogmy". Na świecie wszystko fermentowało. W Polsce też odczuwaliśmy wpływ kina bardzo ascetycznego z jednej strony, a z drugiej jego przeciwieństwa: śmieci ułożone w piękny wzór. Już sam tytuł "Pulp Fiction" uświęcał pewną papkę, z której powstała ciekawa opowieść. Po premierze "Kallafiorra" zrobiło się wokół niego głośno, bo w Polsce nie powstawały takie filmy, że ktoś poza całym system sam sobie film zrobił. W pewnym momencie pojawiły się kamery cyfrowe i zdjęcia wyglądały prawie jak na taśmie filmowej. To było zachwycające. Skorzystałem z tego, że kolega przywiózł taką kamerę. Ten film był zabawą, żartem, dzięki któremu wprawiałem się w tej materii. Zadzwonili z festiwalu w Gdyni, że chcieliby pokazać mój debiut, później Gutek wprowadził to do dystrybucji.
Zadzwoniła też do mnie chyba pani dziekan, żeby zaprosić mnie na spotkanie wokół tego filmu. Pamiętam, że wiozłem kopie na taśmie 35 milimetrów, które były cholernie ciężkie. Gdy dojechałem na miejsce i przekazałem te puszki do wyświetlania, przyszła pani dziekan. Okazało się, że rektor czy jego zastępca, nie pamiętam już, jak dowiedział się, że przyjeżdża "wywrotowiec" do szkoły filmowej pokazać studentom na sali kinowej swój film, który kontestował całą tradycję filmu, to wysłał projektor do serwisu. Pokaz się nie odbył. Jakiś czas później już prywatnie zorganizowaliśmy ten pokaz. To w sumie jedyny przykład na to, że kogoś mogło irytować, że niedyplomowany reżyser zrobił film wbrew regułom obowiązującym w szkole.
Ale niewielu aktorom udało się z takim sukcesem przejść na drugą stronę kamery.
Wie pan, nie zdążyłem być aktorem. Tak naprawdę szybko z tego uciekłem, zaraz po "Długu". Zobaczyłem ten film i średnio mi się podobał. Pomyślałem sobie: co ja się będę, kurwa, wygłupiał. Chyra to ma oczy, twarz, chce się na niego patrzeć… Odechciało mi się tego. Pomyślałem sobie, że chyba chcę wziąć odpowiedzialność za całość. Scenariusz "Długu" był fantastyczny. Spędziliśmy kilka tygodni na intensywnych próbach, słuchając taśm z oryginalnymi nagraniami, na których chłopaki jeszcze w więzieniu opowiadali tę historię. To było wstrząsające. Później sam film nie był rozczarowujący, ale odczarowujący te miesiące pracy nad nim. Zacząłem się zastanawiać, że Krzysiek coś w nim przekombinował, że sam zrobiłbym inaczej. Do robienia filmów pchnął mnie właśnie Krzysiek, ponieważ pozwalał mi robić ostatnie szlify dialogów. W trakcie prób wyszło, że mam dobre ucho do dialogów. Powiedział mi, że powinienem pisać, coś zacząć robić. Wyznałem, że coś tam mam. Przyniosłem mu "Kallafiorra", w którym nawet zagrał. On też podpowiedział mi, żebym zaangażował Andrzeja Chyrę. Krzyśkowi dużo zawdzięczam, jeśli chodzi o zaufanie. Nawet nie chodzi o aktorstwo, bo tego nigdy nie traktowałem poważnie. Ono mi się w sumie przydarzyło. Krzysztof zobaczył we mnie potencjalnego autora, reżysera.
Na ten film czekaliśmy sześć lat…
Wolałbym, żeby tej przerwy nie było. Jednak trzy lata straciłem na adaptację "Morfiny" Szczepana Twardocha. Bardzo to chciałem zrobić i ciężko nad tym pracowałem. Mieliśmy taki dream team z Twardochem, Kubą Żulczykiem, Łukaszem Orbitowskim. Wydawało się, że nie może się nie udać. Okazało się nie tylko, że może, ale wręcz się nie udało. Producent nie uzbierał budżetu, wygasły promesy, prawa wróciły do Szczepana, który nie chciał drugi raz do tego podchodzić, chciał odpocząć. Wyjechaliśmy do Włoch, gdzie zaczęła się historia ze "Słodkim końcem dnia". Ale ostatecznie straciłem trzy lata życia. Nic innego nie robiłem, tylko pisałem duży film wojenny. Tak czasem bywa.
Był to pierwszy pana niezrealizowany projekt?
Pierwszy na taką skalę. Byłem po sukcesie "Wszystkiego, co kocham". Wydawało mi się, że się uda. Wcześniej chodziłem z jakimiś filmami, ale ten dostał dofinansowanie z PISF, dostaliśmy stypendia scenariuszowe. Gdy te pieniądze są uruchamiane, to zazwyczaj później projekt jest dofinansowany. Producent nie uzbierał nic poza środkami z PISF. To miał być drogi film, bo trzeba byłoby sporo wygenerować obrazów z wojennej Warszawy. Taki film marzenie. Wiem, że ktoś się przymierza, ale nie mam pojęcia kto.
A teraz nad czym pan pracuje?
Nad kilkoma rzeczami naraz: jedna we Francji, druga w Argentynie, trzecia w Polsce. Piszę serial. Albo wydarzy się jeden z tych filmów, albo wydarzy się jakaś rzecz, o której dzisiaj jeszcze nie wiem. Tak było w przypadku "Wszystko, co kocham". Wcześniej miałem gotowy scenariusz, który aktorzy dwa może trzy razy czytali na próbach. Pojechałem na Open'era, usłyszałem Beastie Boys, którzy zagrali punka, od którego zaczynali. W głowie pojawiły mi się lata osiemdziesiąte, wziąłem później kasety ze strychu i w trzy miesiące napisałem scenariusz. Czasem pojawia się taki flow, który nie daje spokoju. A zawsze chętniej wybiorę taki niż matematycznie rozpisaną koncepcję.