Politycy zainteresowali się wreszcie problemem, na który od dawna zwracają uwagę obdarzeni świetnym społecznym słuchem artyści. Postulat "przekłucia warszawskiej bańki" będzie jednym z ważniejszych tematów sporu politycznego. Polska jest bowiem dużo bardziej zróżnicowana, niż wydaje się to z perspektywy ministerialnego gabinetu. Próby rozwiązywania problemów Zielonej Góry z "gabinetu na Nowogrodzkiej" albo Mielca z "sejmowej pieczary" muszą skończyć się niepowodzeniem.
Dla Magazynu TVN24 pisze Piotr Trudnowski, prezes Klubu Jagiellońskiego
Jednomyślność, z której niewiele wynikło
Temat przeniesienia urzędów centralnych poza Warszawę, który z nową siłą odżywa obecnie, nowy nie jest. W swoich programach wyborczych i strategiach zapisały go: Platforma Obywatelska (od 2015 roku), Polskie Stronnictwo Ludowe (od 2018), Kukiz’15 (2015), Partia Razem (2015), a także koalicja skupiona wokół Sojuszu Lewicy Demokratycznej (2015). Projekty dotyczące ulokowania konkretnych instytucji poza Warszawą w tej kadencji Sejmu składali też posłowie pozostałych partii parlamentarnych – Prawa i Sprawiedliwości oraz Nowoczesnej. Pod koniec października jako zwolennik tej idei zadeklarował się prezydent Andrzej Duda. Co symptomatyczne, żadna z inicjatyw deglomeracyjnych dotąd nie zakończyła się sukcesem. Jednomyślność miała charakter teoretyczny.
Kilka tygodni temu temat zagościł jednak na stałe w mediach i dyskusjach polityków. Dlaczego? Po pierwsze, wicepremier Jarosław Gowin zapowiedział, że na kongresie swojej partii (który już w niedzielę) przedstawi propozycję listy instytucji "do wyprowadzki" z Warszawy. Po drugie, stworzenie analogicznej listy obiecał Robert Biedroń. W ten sposób, z teoretycznego postulatu obecnego w nieczytanych przez nikogo programach partyjnych, pomysł stał się ważnym wątkiem głównego nurtu debaty publicznej.
Jak w największym uproszczeniu mogłaby wyglądać taka reforma? Łatwo można sobie wyobrazić, że na początek przenieślibyśmy z Warszawy do innych miast wojewódzkich kilkanaście instytucji centralnych takich jak Główny Urząd Statystyczny, Najwyższa Izba Kontroli, Biuro Rzecznika Praw Obywatelskich, Urząd Transportu Kolejowego czy Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. W zamian za to stolice województw, do których przenosimy warszawskie urzędy, powinny "oddać" innym miastom regionu instytucje i urzędy wojewódzkie – w pierwszej kolejności tym ośrodkom, które przestały pełnić funkcję stolic w efekcie reformy administracyjnej z 1999 roku.
W efekcie miasta wojewódzkie zyskają przede wszystkim na prestiżu, ale też stworzą szansę na zatrzymanie u siebie absolwentów studiów, którzy, marząc o karierze państwowej, skazani są dziś na przeprowadzkę do Warszawy. Miasta średniej wielkości z kolei uzyskają konkurencyjne miejsca pracy i dostaną impuls do utworzenia się tam biznesowej otoczki. Kilkusetosobowy urząd to przecież nie tylko jego pracownicy, ale i szereg usług dostarczanych przez firmy zewnętrzne, od cateringu przez serwisantów komputerowych po usługi sprzątania.
Cały proces powinien się opłacić państwu. W Warszawie brakuje od dawna państwowych budynków na siedziby urzędów, więc wiele z nich wynajmuje biura na rynku, po horrendalnych stołecznych stawkach. Tymczasem w wyludniających się miastach średniej wielkości nie brak dużo tańszych, często będących w dyspozycji samorządów i świecących pustkami budynków.
Co jeszcze ważniejsze – zarobki w sektorze publicznym są w Warszawie zupełnie niekonkurencyjne, zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę koszty życia. Tymczasem płacąc te same pensje specjalistom w miastach z niższymi kosztami życia, w dłuższej perspektywie powinniśmy pozyskać do służby państwu lepszych pracowników.
Droga do skutecznego przeprowadzenia tak trudnej reformy będzie długa i wyboista. Krytycy pomysłu ostrzegają, że w średnich miastach brakuje wyspecjalizowanych kadr, skazywanie pracowników centralnych instytucji na przymusową przeprowadzkę musi skończyć się niepowodzeniem, że wydamy krocie na kursowanie urzędników między miastami, a globalne megatrendy i tak wieszczą, że przyszłość należy do wielkich aglomeracji.
Ważniejsze jednak od polemiki z krytykami idei przenoszenia instytucji poza Warszawę jest dziś uświadomienie tak zwolennikom, jak i przeciwnikom deglomeracji, że proces ten to zaledwie widoczny znak szerszej zmiany, której potrzebujemy.
Artyści widzą pierwsi
Muzyczny bank 2018 roku rozbił Dawid Podsiadło z albumem "Małomiasteczkowy". Płyta w grudniu osiągnęła status potrójnej platyny, piosenkarza z Dąbrowy Górniczej odznaczono Paszportem Polityki, a tytułowy teledysk na YouTube obejrzano 25 milionów razy. Po sukcesie koncertów w wielkich miastach artysta ogłosił kolejną trasę – w ramach przewrotnie nazwanego "Wielkomiejskiego Tour" ma zamiar odwiedzić łącznie 50 miejscowości takich jak Suwałki, Kutno, Nysa, Chełm czy Mielec. Bilety na pierwszą pulę 31 koncertów wyprzedano w... cztery minuty.
W tytułowym przeboju Podsiadło śpiewa o uniwersalnym doświadczeniu niezakorzenionych "słoików", których stolica rozczarowała: "Z małego miasta piękne sny / gromadzą się na twoich ulicach / Pamiętam, bardzo chciałem tu być / na pewno dużo bardziej niż dzisiaj". Kończy dosadną pointą: "Trzeba stąd wyjechać bo strach / że wszystko przejdzie na moje dzieci". To historia tysięcy Polaków, którzy przyjechali do stolicy i kilku innych największych miast, licząc, że czeka tam na nich tylko sukces, szczęście i bogactwo. Spotkały ich w zamian często trudna do wytrzymania presja na sukces, fałszywe relacje i samotność w kupionych na kredyt mieszkaniach na grodzonych deweloperskich osiedlach.
Drugi biegun tej samej opowieści to relacja Pawła Sołtysa, wywodzącego się ze sceny reggae stołecznego wokalisty występującego pod pseudonimem Pablopavo.
W niedawnym wywiadzie na łamach "Kultury Liberalnej" warszawski do cna pieśniarz przekonująco opowiada o konfrontacji własnego doświadczenia życiowego z rzeczywistością "Polski średnich miast". "U nas po 1989 roku padła na przykład Huta Warszawa, ludzie tracili dobre prace i musieli iść do gorszych, ale nie było tak, że pół miasta lądowało na bruku. A w Nakle tak było. Upadły zakłady mięsne i nagle miasto zaczęło wymierać, ludzie zaczęli uciekać. Tam można skończyć średnią szkołę i potem pracować w ciucholandzie, policji albo uciec na studia lub do pracy do większego miasta. Takiego doświadczenia – nagłego upadku starego świata – nie miałem. Jeszcze wyraźniej widać to w miejscach, gdzie kiedyś były duże PGR-y. To jeżdżenie po Polsce dużo mi dało. Pozwoliło mi wyjść z mojej bańki. (…) Sama Warszawa jest bańką. Jeśli nie jeździsz po Polsce i uważasz, że Polska jest odbiciem Warszawy, to bardzo się zdziwisz".
Te historie "spoza bańki" od wielu już lat opowiadają bardzo sugestywnie polscy reportażyści. Filip Springer opisał los miast, które utraciły status stolic województw w tomie "Miasto Archipelag". Marta Szarejko w zbiorze pod sugestywnym tytułem "Zaduch. Reportaże o obcości" portretuje pokolenie 30-letnich słoików, którzy w wielkich miastach odczuwają mniej więcej to, o czym śpiewa Podsiadło.
Przykłady można mnożyć długo, ale wniosek jest prosty – politycy zainteresowali się wreszcie problemem, którego wagę z coraz większą popularnością i uznaniem od dłuższego czasu podkreślają obdarzeni społecznym słuchem artyści. Jakkolwiek reforma mająca docenić średnie miasta może się powieść lub okazać porażką, to postulat "przekłucia warszawskiej bańki" niemal na pewno będzie jednym z najważniejszych tematów, wokół których w najbliższych latach będzie się ogniskował spór polityczny.
Emocja ta zaczyna rozpalać przecież krańcowo różnych bohaterów polskiej polityki. To prezydentura Słupska otworzyła Robertowi Biedroniowi drzwi do ogólnopolskiej ligi politycznych liderów (o szczególnej specyfice transformacyjnej miast dzisiejszego województwa zachodniopomorskiego pisze Cezary Łazarewicz w zbiorze "Tu mówi Polska"). Ale i dobrze zarządzaną "prowincjonalnością" swoją niezwykłą internetową popularność budował Adam Andruszkiewicz – by przywołać tylko przypominane w ostatnich dniach przemówienie z wiecu w Białymstoku, gdzie deklarował: "Tu jest najzdrowsza tkanka Polski, w Polsce wschodniej. Nie w żadnej warszawce, nie w żadnych pedalskich knajpkach pod tęczą" (o stolicy województwa podlaskiego opowiada kolejna ważna książka reporterska ostatnich lat, "Białystok. Biała siła, czarna pamięć" Marcina Kąckiego).
Zanim przyjdzie kryzys
Rzecz jasna w dyskusji o deglomeracji nie można abstrahować od spojrzenia ekspertów. Najważniejsze argumenty na rzecz "rozwoju solidarnego terytorialnie" zebrał w raporcie "Polska średnich miast" prof. Przemysław Śleszyński, specjalista z Instytutu Geografii i Przestrzennego Zagospodarowania Polskiej Akademii Nauk. Proponuje on między innymi tworzenie województw, w których funkcje stolicy podzielone są pomiędzy różne miasta, czy przenoszenie poza Warszawę nie tylko urzędów i instytucji, ale też choćby siedzib spółek skarbu państwa.
Warto też wspomnieć niedawny raport Najwyższej Izby Kontroli, która w latach 2013-2016 przyglądała się sytuacji w dziesięciu miastach: Białymstoku, Białej Podlaskiej, Chełmie, Łodzi, Łomży, Siemianowicach Śląskich, Tarnobrzegu, Wałbrzychu, Zgierzu i Żorach. Wniosek jest niepokojący i wzmacnia argumenty zwolenników deglomeracji. Miasta takie jak te wymagają bardziej zindywidualizowanej niż dotąd polityki państwa, bo w przeciwnym wypadku problemy społeczno-ekonomiczne rodem z lat 90. odrodzą się w nich ze zdwojoną intensywnością, kiedy tylko odwróci się koniunktura.
Jaki to los? Oddajmy głos Magdalenie Okrasce, która w niedawno wydanej książce "Ziemia jałowa" portretuje Zagłębie Dąbrowskie. "Ci, których kolorowy pociąg z napisem 'Transformacja' powiózł wesoło daleko w przód, nie są w stanie po prawie trzech dekadach zrozumieć, że ta sama zmiana zostawiła daleko w tyle setki tysięcy czy miliony ludzi z wielkich i małych ośrodków (…) Armia ludzi w różnym wieku, często robotników niewykwalifikowanych z uwielbianej przez poprzedni ustrój klasy społecznej, stała się od razu pariasami, wyrzutkami, uciążliwym naddatkiem, który powinien się 'przekwalifikować'. Niektórzy poszli na kuroniówkę lub wzięli odprawy, po których po kilku latach nie było śladu. Inni szukali uporczywie pracy, wypruci, zmęczeni, oszołomieni nową rzeczywistością, której nikt nie rozumiał".
Zawiercie, gdzie mieszka autorka, w latach 80. miało ponad 60 tysięcy mieszkańców, dziś ma ich oficjalnie nieco ponad 50 tysięcy, a zgodnie z prognozami GUS do 2030 roku ma ich zostać 44 tysiące.
Wszystkie te argumenty mogą inspirować polityków i być dobrym punktem wyjścia do tworzenia wieloletniej strategii zrównoważonego rozwoju państwa. Jej elementem może i powinno być umiejscowienie urzędów centralnych poza Warszawą, a instytucji wojewódzkich – poza stolicami regionów. Niemniej wyobraźnię Polaków rozpalać będzie właśnie to, co buduje dziś popularność Biedronia, Andruszkiewicza i Podsiadły, a co tak plastycznie wyraził Pablopavo – przebijanie warszawskiej bańki i pokazywanie, że "Polska nie jest odbiciem Warszawy".
Zróżnicowana Polska
Zróżnicowanie Polski jest o wiele bardziej wielowymiarowe, niż chcieliby zwolennicy prostych dychotomii: Warszawa – prowincja, wielkie miasta – małe ośrodki, Polska A – Polska B. Rzut okiem na dane pozwala zauważyć, że podziały te są głęboko zniuansowane.
W proste stereotypy da się jeszcze wpisać podstawowe "sprawy światopoglądowe", choć i tu skala różnic między skrajnościami może zaskakiwać. W Zachodniopomorskiem (39,9 proc. w 2017 roku) rodzi się procentowo ponad trzykrotnie więcej nieślubnych dzieci niż na Podkarpaciu (12,5 proc.). Najnowsze dane Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego pokazują, że w niedzielnej mszy świętej w diecezji tarnowskiej uczestniczy aż 71 proc. katolików, podczas gdy w diecezji szczecińsko-kamieńskiej proporcje chodzących i niechodzących do kościoła są niemal odwrotne – w niedzielnej mszy udział bierze zaledwie 24,6 proc. zobowiązanych. Jednak już w tym prostym podziale na "zateizowaną" Polskę północno-zachodnią i klerykalny" południowy wschód znajdziemy pierwsze nieoczywiste odstępstwa, na przykład obejmującą Kaszuby diecezję pelplińską ze wskaźnikiem 48,5 proc. uczestniczących w mszy. Tymczasem w sąsiednich diecezjach koszalińsko-kołobrzeskiej oraz elbląskiej są kolejno jedne z niższych w kraju – 25,6 proc. i 28,4 proc.
Dużo bardziej zaskakujące dla wielu mogą okazać się dane o średniej długości życia. Wielu zdziwi, że Polacy żyją średnio nawet pięć lat dłużej na Podkarpaciu (mediana wieku śmierci w 2016 roku to 79 lat) i na Podlasiu (79,5 roku) niż w Lubuskiem (74,6 roku) i Zachodniopomorskiem (74,5 roku). Gdy spojrzymy na liczbę samobójstw – również w smutnej czołówce znajdą się województwa lubuskie, warmińsko-mazurskie i zachodniopomorskie, a najmniej zamachów na własne życie popełniają mieszkańcy Podkarpacia i Małopolski. Wreszcie w Polsce północnej i zachodniej Polacy umierają z powodu nowotworów dwukrotnie częściej niż w południowej i wschodniej, zaś sytuacja odwraca się, kiedy przyczyną śmierci są choroby układu krążenia, które dominują na południu i na wschodzie.
Krajobrazu nieoczywistości dopełnia statystyka, która kilka miesięcy temu zszokowała internautów – w liczbie odmów szczepień dzieci przoduje Pomorze z dziesięciokrotnie większym odsetkiem, niż ma to miejsce na Podkarpaciu. To samo Pomorze jednocześnie przewodzi przecież we wszelkich badaniach, ciesząc się najwyższymi wskaźnikami kapitału społecznego – zaufania między obywatelami, liczbą organizacji pozarządowych, wykształceniem i jednymi z najwyższych w Polsce zarobków.
Gdy na tak wielkie zróżnicowanie regionalne nałożymy jeszcze różnice między obszarami wiejskimi a zurbanizowanymi czy te między małymi i wielkimi miastami, to zobaczymy mapę nieoczywistą, nieintuicyjną i zawiłą.
Deglomeracja wyobraźni
Spojrzenie na taką mapę może inspirować lub przerażać, ale prawdopodobnie jest też kluczem do zrozumienia źródeł rosnącej polaryzacji politycznej w Polsce. Polacy z różnych miejsc Polski coraz gorzej się rozumieją, bo scentralizowane w Warszawie ośrodki medialne i polityczne nie potrafią ani opowiedzieć im o współobywatelach "z innej Polski", ani zaspokoić ich własnych aspiracji tożsamościowych. Brak zrozumienia innych i deficyt poczucia bycia rozumianym rodzi stereotypy i nieporozumienia, budzi frustrację i agresję.
Dobrym przykładem wyobcowania warszawskich elit mogą być ubiegłoroczne zachwyty nad raportem "Dobra zmiana w Miastku. Neoautorytaryzm w polskiej polityce z perspektywy małego miasta". Dziennikarze i komentatorzy nie ustawali w zachwytach nad dość pobieżnym raportem z wyprawy kilkorga badaczy ze środowiska "Krytyki Politycznej" do mazowieckiego (sic!) "małego ośrodka miejskiego". Lewicowi naukowcy, niczym etnografowie badający dzikie plemiona, postanowili spotkać i opisać wyborców Prawa i Sprawiedliwości. Dzięki - jak widać - potrzebnemu eksperymentowi zespołu Macieja Gduli stołeczni komentatorzy z wielkim zdziwieniem odkryli, że "dobrą zmianę" wybrali również przedstawiciele lokalnej inteligenckiej elity albo to, że źródłem poparcia dla partii Jarosława Kaczyńskiego nie są upolitycznione kazania – bo badani wyborcy polityki w kościołach albo nie widzieli, albo też zwyczajnie... do niego nie chodzą.
"Najważniejszym zadaniem dla wyobraźni politycznej jest uchwycenie spraw i procesów ważnych i pomijanie tego, co nieważne. Dlatego podstawowa debata publiczna nie powinna polegać na moralizowaniu czy krytyce rządzących polityków, ale przede wszystkim być nieustanną rekonstrukcją sensów" – pisał w "Wyjściu awaryjnym", jednej z najważniejszych politycznych książek ostatnich lat, Rafał Matyja. "Rysowanie" w głowach przedstawicieli politycznych, medialnych i gospodarczych elit mapy Polski złożonej z kilkuset różnych i zróżnicowanych miast to właśnie przykład takiego zadania. Należy mieć nadzieję, że podchwycony przez polityków postulat przenoszenia urzędów poza Warszawę będzie krokiem w tę stronę, a nie okazją do kompromitacji tego wielkiego zadania.
Przeciwko unifikacji
Działań, które powinny towarzyszyć zapowiadanej reformie deglomeracyjnej, jest wiele. To wyzwania transportu publicznego, bo bez walki z wykluczeniem komunikacyjnym przenoszenie instytucji zakrawać będzie na parodię. To potrzeba cyfryzacji administracji państwowej prowadzonej z myślą o obywatelach, a nie urzędnikach – bo bez tego zamiast przybliżyć instytucje do obywateli utrudnimy sobie życie. To konieczność zdiagnozowania i wykorzystania naturalnych potencjałów miast i regionów tak, by w gospodarce synergia i akumulacja kapitałów intelektualnego, kreatywnego i finansowego miała szansę zachodzić również poza stołeczną aglomeracją.
To wreszcie potrzeba równoległej, stopniowej decentralizacji – zarówno państwa przez wzmocnienie kompetencji samorządów, jak i samych partii politycznych. Próby rozwiązywania problemów Zielonej Góry z "gabinetu na Nowogrodzkiej" albo Mielca z "sejmowej pieczary" musi przecież skończyć się niepowodzeniem.
Nie uda się to wszystko oczywiście bez dbałości o zachowanie istniejących mediów lokalnych i tych regionalnych ośrodków redakcji ogólnopolskich, które jeszcze istnieją.
Ostatecznie jednak stawka jest jeszcze wyższa. Z perspektywy indywidualnej – zgoda na dalszy warszowocentryzm to skazywanie kolejnych dziesiątek tysięcy ludzi na migrację do miejsc, w których - niczym bohater "Małomiasteczkowego" - nie znajdą szczęścia i spełnienia, lecz raczej frustrację i samotność. Z perspektywy zbiorowej – to droga w stronę coraz bardziej zubażającego ujednolicenia naszego życia społecznego, medialnego i kulturalnego.
Jeden z najwybitniejszych polskich publicystów konserwatywnych, Adolf Maria Bocheński, przestrzegał przed oboma tymi trendami już przed wojną. "Ostatnie dziesięciolecie przyniosło w Polsce niebywałą centralizację kulturalną i zanik życia prowincji (z wyjątkiem Krakowa) na rzecz Warszawy" – pisał w 1931 roku. "W olbrzymiej większości wypadków prasa codzienna na prowincji polskiej nie wnosi nie tylko nic twórczego, ale nawet i sprawozdawczego do naszej kultury. (…) Czasem na terenie prasy codziennej zjawi się indywidualność o rozmachu twórczym (…) – takiej indywidualności grozić będzie albo utonięcie w bagnie obojętności, albo przeniesienie do Warszawy. Fenomen ten uważać należy za wysoce szkodliwy, gdyż prowadzi do zubożenia kultury polskiej drogą unifikacji i zaniku wszelkich różnic prowincjonalnych" – alarmował w artykule "O decentralizację kulturalną". Blisko dziewięćdziesiąt lat po napisaniu tych słów warto wziąć je sobie wreszcie do serca.
Piotr Trudnowski – prezes stowarzyszenia Klub Jagielloński, które od 2015 roku zajmuje się tematem solidarnego terytorialnie rozwoju państwa. W 2018 roku think tank wydał pierwszy w Polsce systemowy raport poświęcony koncepcji deglomeracji.