Co najmniej 42 tysiące zabitych w trzy dni. Zaplanowana w najdrobniejszych szczegółach, dokładnie przygotowana, największa jednorazowa masakra w historii niemieckich obozów koncentracyjnych i ostatni akt zagłady Żydów we wschodniej Polsce. Tylko kilku osobom udało się ją przeżyć i uciec z masowych grobów. Tylko nieliczni odpowiedzieli za tę zbrodnię. Wkrótce przed sądem może stanąć jeden z ostatnich oskarżonych.
Hans. Tak mógł mieć na imię ten Niemiec. Umówmy się, że tak miał na imię. 22 lata, zielony mundur, zielona furażerka, w dłoniach karabin mauser. 3 listopada 1943 roku było dość chłodno, więc Hans zapiął gruby zielony płaszcz po samą szyję. Przemykający obok niego ludzie nie mieli na sobie ubrań. Wychudzeni, bladzi, słabi, potykali się, niektórzy upadali, ale wtedy Hans krzyczał na nich, potrząsając karabinem, a oni ostatkiem sił podnosili się, dźwigali na grubszych od ud kolanach, wyciągani z błota cienkimi ramionami takich jak oni istot, bardziej przypominających cienie niż ludzi. Hans nie przestawał krzyczeć, więc biegli dalej na swoich chudych nogach, za ciemne baraki, szybko, w stronę, skąd rozlegała się głośna muzyka. Marszowa. Niemiecka. Bardziej pasująca do wojskowej defilady niż do tego dziwnego wyścigu nagich ciał. Zagłuszająca dobiegający z oddali terkot i pojedyncze suche trzaski. Hans dobrze znał te dźwięki i wiedział, co oznaczają. Przebiegające obok niego cienie z szeroko otwartymi oczami również to wiedziały. Zdawały się jednak nie słyszeć, nie rozumieć, co oznaczają.
74 lata później jest o wiele cieplej niż wtedy. W połowie października 2017 roku Frankfurt tonie w promieniach słońca. Ciepło. Za ciepło, jak na tę porę roku. Jesień zdaje się zapominać, że za chwilę przyjdzie zimny i wilgotny listopad. Hans wraca myślami do tego chłodnego poranka z 1943 roku. Nie dobrowolnie. Wraca na polecenie mężczyzny, który może czuć się nieco zakłopotany, że musi przesłuchiwać 96–letniego staruszka, ale z maską służbisty na twarzy wywiązuje się ze swego prokuratorskiego obowiązku. Zdanie po zdaniu stawia Hansowi zarzuty. – Pomocnictwo w morderstwie – odczytuje akt oskarżenia i patrzy w oczy byłego SS–mana z obozu koncentracyjnego na Majdanku. Być może ostatniego, który może jeszcze odpowiedzieć za akcję "Dożynki" – Aktion "Erntefest", jak zapisano w aktach śledztwa. Za śmierć ponad 42 tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci.
"Problem Żydów w dystrykcie lubelskim"
Kryptonim ten w makabryczny sposób oddawał istotę celu całej akcji. "Erntefest" była zwieńczeniem rozpoczętej ponad rok wcześniej Aktion "Reinhardt", operacji stanowiącej ostatni etap zagłady Żydów, uszczegółowionej w styczniu 1942 roku na naradzie nazistowskich władz w Wannsee i formalnie wówczas rozpoczętej. Jesienią 1943 roku w okupowanej Polsce zostały już nieliczne skupiska ludności żydowskiej. W trakcie operacji "Reinhardt" życie straciło około 2 miliony Żydów – zagazowanych, rozstrzelanych, zagłodzonych na śmierć. Rozkaz do rozpoczęcia "Dożynek" wydał Heinrich Himmler, szef policji, SS i Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA), najprawdopodobniej pod koniec sierpnia 1943 roku. Wtedy właśnie Jakob Sporrenberg, szef policji i SS w Lublinie, otrzymał pismo od Himmlera z krótkim zaleceniem: "Problem Żydów w dystrykcie lubelskim urósł do groźnych rozmiarów. Ten stan rzeczy musi być wyjaśniony raz na zawsze".
"Groźne rozmiary" – to stwierdzenie, zdaniem broniących się po wojnie przed sądami SS–manów, oznaczało pozbycie się groźby wybuchu buntów w obozach. Jako przykład podawali rozruchy, do jakich doszło w Treblince i Sobiborze, gdzie więźniowie zaatakowali strażników, zabijając część z nich. Niektórym więźniom udało się przy tej okazji zbiec. Jednym z uciekinierów z Treblinki był zmarły w 2016 roku Samuel Willenberg, artysta, późniejszy żołnierz powstania warszawskiego.
Przyczyna wymordowania Żydów – poza tym, że tak nakazywała zbrodnicza ideologia nazizmu – wydaje się bardziej prozaiczna. Kierowana przez Himmlera SS nie chciała oddać kontroli nad żydowskimi robotnikami niemieckim koncernom zbrojeniowym i administracji, które usilnie zabiegały o przejęcie "taniej żydowskiej siły roboczej". Himmler, nie zgadzając się na pozbawienie SS zysków z wynajmowania więźniów do pracy, najpewniej wykorzystał pretekst, jaki dały mu bunty więźniów Sobiboru i Treblinki, i zdecydował, że pozbędzie się wszystkich robotników zamiast pozbawiać się wpływów od niemieckich firm.
SS gorliwie przystąpiła do wykonania rozkazu.
"Zdaje mi się, że się nie zobaczymy już"
3 listopada 1943 roku więźniowie nie wyszli do pracy poza obóz. Od samego świtu słychać było warkot silników i pokrzykiwania żołnierzy. Przez bramę na teren Majdanka wjeżdżały ciężarówki, z których wyskakiwali SS–mani, na chwilę ustawiając się w szeregu, a po chwili znikając między barakami. Więźniowie z niepokojem obserwowali te przygotowania. "Dokoła drutów do 5 kroków żandarm w hełmie – w środku pola na zewnątrz stanowisko ckm" – zanotował w wysłanym z obozu grypsie więzień Jerzy Henryk Szcześniewski, nauczyciel i członek Armii Krajowej. Tego dnia wcześniej niż zwykle wysłano go do pracy w kuchni załogi SS. Wraz z innymi więźniami obserwował ukradkiem, jak Niemcy zaczęli wyganiać na plac więźniów, biciem formując ich w kolumny i przepędzając uliczkami między budynkami. Dość szybko zorientował się, że wybierali Żydów. "Blokowy Mietek Szydłowski podchodzi do mnie – podaje mi rękę i mówi: 'zdaje mi się, że się nie zobaczymy już – więc... do widzenia'. Uspokajam go – że to może dla nas nowa gehenna i... odchodzi – łączy się z główną kolumną Żydów skręcając z bramy na lewo na 5 pole' – zanotował Szcześniewski w sporządzonych na gorąco skrótowych zapiskach.
Obóz koncentracyjny podzielony był na tak zwane pola. Kierownikiem pola IV był Heinz Villain, znany ze swego okrucieństwa SS–man, uczestnik egzekucji więźniów przetrzymywanych w Zamku Lubelskim i późniejszy dowódca straży w Konzentrationslager Warschau, gdzie w lipcu 1944 roku osobiście wymordował wszystkich chorych z obozowego szpitala. O świcie 3 listopada 1943 roku po porannym apelu na Majdanku Villain rozkazał oddzielić więźniów żydowskich od nieżydowskich i odprowadzić tych pierwszych na pole V. Tam musieli rozebrać się do naga, po czym biec w kierunku wykopanych kilka dni wcześniej przez więźniów długich i szerokich dołów, które – jak wcześniej tłumaczyli kapo – miały służyć jako rowy przeciwlotnicze na wypadek sowieckich bombardowań. Wpędzano ich tam grupami, po około 10 osób.
Przerażający, techniczny opis mechanizmu zbrodni, odtworzony na podstawie zeznań funkcjonariuszy obozowych, strażników SS i oficerów, zachował się w aktach głośnego procesu części załogi Majdanka przed sądem w Düsseldorfie, zakończonego w 1981 roku:
Tam [w dołach więźniowie] musieli się kłaść 'dachówkowato' zgodnie z kierunkiem rowów twarzą do dołu w taki sposób, aby pierwsza ofiara leżała na ziemi, a następna kładła głowę na plecach ofiary leżącej pod nią. Następnie stojący na brzegach rowów członkowie komanda egzekucyjnego, w skład którego wchodziło około 100 funkcjonariuszy zewnętrznych jednostek SS i policji, zabijali kolejno ofiary, strzelając im w kark lub tył głowy z pistoletów maszynowych nastawionych na pojedynczy ogień. Po wypełnieniu ciałami podstawy rowów dalsze ofiary musiały wchodzić na ciała [wcześniej rozstrzelanych], tworzyć następną warstwę, po czym rozstrzeliwano je w ten sam sposób. Rowy były zapełniane ciałami stopniowo aż do górnego brzegu. W celu zagłuszenia odgłosów strzałów od początku akcji z dwóch należących do wydziału NSDAP w Lublinie radiowozów nadawano na cały obóz bardzo głośną muzykę marszową i rozrywkową
[za:] "Erntefest. Zapomniany epizod zagłady", Państwowe Muzeum na Majdanku
"Widziałem ostatnią grupę nagich ludzi przed rozstrzelaniem" – wspominał jeden z więźniów, Józef Wesołowski, którego relacja przechowywana jest w archiwach muzeum na Majdanku. "Obok stał radiowóz, słychać było przygłuszone serie strzałów z automatów i płynące dźwięki melodii z radiowozu. Barak, przez który nas prowadzono naprzeciwko krematorium, był silnie oświetlony i przepełniony odzieżą pomordowanych. Stały tam też skrzynie, do których w ostatnich chwilach przed śmiercią rozebrani wrzucali resztki wartościowych rzeczy (zegarki, monety, itp.). Staliśmy się świadkami strasznej zbrodni, esesmani byli podpici, przeżyć tych nie zapomnę nigdy".
Pomysł użycia przy egzekucjach samochodów z nagłośnieniem podobał się kierującemu akcją "Erntefest" Sporrenbergowi. Schwytany po wojnie i postawiony przed polskim sądem przekonywał, że nie wiedział o przygotowaniach do masowych egzekucji i nie interesował się ich przebiegiem. W istocie sam zadbał nawet o takie szczegóły, jak metoda zagłuszania odgłosów strzałów. Dzień przed rozpoczęciem rozstrzeliwań, wieczorem, Sporrenberg zwołał naradę, na której stawili się także komendanci trzech obozów – na Majdanku, w Poniatowej i Trawnikach (oddalonych o 40 i 35 kilometrów od Lublina). Oświadczył zebranym, że z powodu groźby rozruchów należy zlikwidować wszystkich Żydów pozostających jeszcze w dystrykcie lubelskim. Na 3 listopada zaplanowano egzekucje na Majdanku i w Trawnikach, dzień później komando SS miało wymordować wszystkich Żydów z obozu pracy w Poniatowej.
"Uderzyłem ją kolbą mojego karabinu w czaszkę"
Przebieg akcji "Dożynki" w Trawnikach widziało kilka postronnych osób z pobliskich zabudowań. Rozalia Krasowska, mieszkanka wsi, zaniepokojona strzałami dobiegającymi z obozu, weszła na strych u sąsiada. Z ukrycia, "w odległości około 150 metrów widziałam, jak Niemcy mordowali strzałami Żydów" – opowiadała prokuratorowi w 1966 roku. Zapamiętała przebieg egzekucji.
Było to w sposób następujący: od obozu do olbrzymiego dołu wykopanego zygzakowato w formie okopów uprzednio przez Żydów z tego obozu, Niemcy utworzyli ze swoich żołnierzy szpalery, wśród których biegli Żydzi. Żydom tym kazano się rozbierać niemal w biegu i rzucać ubrania na pryzmę. Żydzi po dobiegnięciu do wspomnianego rowu byli nad nim strzelani z automatów, pistoletami oraz z broni maszynowej ustawionej na ziemi. Krzyki mordowanych Żydów zagłuszała muzyka nadawana z głośników ustawionych przez Niemców
Rozalia Krasowska
Więźniów przeganiano jak najszybciej, by przerażeni nie mieli czasu ani możliwości zareagować. Mimo to kilka osób stawiło Niemcom opór. "Widziałam w pewnym momencie, jak dwóch Żydów, mając pistolety w ręku, strzeliło do dwóch Niemców, z których jednego zabili na miejscu, zaś drugi Niemiec widocznie postrzelony przewrócił się na ziemię i coś tam krzyczał" – zeznała Krasowska. "Niemcy natychmiast zastrzelili tych dwóch Żydów, strzelali z broni maszynowej do tłumu Żydów tak, że po pewnym czasie Żydzi znów zaczęli wykonywać polecenia Niemców i biec w kierunku rowu" – relacjonowała. Dowód na to, że nie wszyscy więźniowie godzili się iść bezwolnie na śmierć, można znaleźć również w raporcie jednego z niemieckich żołnierzy. Oberscharführer Miller informował w nim o uszkodzeniu broni służbowej:
Przy mającym miejsce 3.11.1943 r. wysiedlaniu [nawet w wewnętrznym wojskowym dokumencie żołnierz nie używa słowa 'egzekucje', lecz 'wysiedlanie' – red.] Żydów w Trawnikach zostałem czynnie zaatakowany przez Żydówkę ciosem w twarz i lekko zraniony. Ponieważ osoba ta zamierzała się do zadania następnego ciosu, poczułem się zmuszony do obrony i uderzyłem ją kolbą mojego karabinu w czaszkę, przy czym kolba została lekko uszkodzona. Samo uszkodzenie jest nieznaczne (lekka rysa na kolbie) i w najmniejszym stopniu nie wpływa ujemnie na siłę ognia i niezawodność, czego dowodem może być użytek bezpośrednio po tym incydencie.
tłum. Agnieszka Lenarczyk [za:] "Erntefest. Zapomniany epizod zagłady", Państwowe Muzeum na Majdanku
"Mała moja prosiła, żeby jej zasłonić oczka, bo się boi"
Ludwika Fiszerowa trafiła do obozu w Poniatowej z mężem i 10-letnią córką. Pracowała w tak zwanej betoniarce, czyli hali, gdzie produkowano płyty chodnikowe. Niemcy założyli obóz pracy w starej fabryce, w której wcześniej przetrzymywali 20 tysięcy sowieckich jeńców. Zanim przywieźli pierwszy transport Żydów, w obozie nie było już ani jednego Rosjanina. Wszyscy albo zmarli, albo zostali zabici. Fiszerowa budziła się z mężem i córką codziennie o godzinie 5 rano i szybko ubierali się, żeby zdążyć na poranny apel przed pracą. Za spóźnienie się groziła kara śmierci. 4 listopada wstała jak zwykle o świcie, ale po wyjściu z bloku zaniepokoił ją widok liczniejszych niż zwykle Niemców obstawiających obóz – nie tylko SS–manów, ale również żołnierzy Wehrmachtu. Tego dnia nie skierowano jej do betoniarki. Strażnicy spędzili wszystkich na jeden plac, a następnie wyprowadzali po 50 osób – najpierw wszystkich mężczyzn, potem kobiety z dziećmi. Kazali im się rozebrać. "Gold, Schmuck, Uhren abgeben, wer nicht abgibt wird erschossen" ["Oddawać pieniądze, złoto, biżuterię, zegarki. Kto nie odda, zostanie rozstrzelany"] – rzucił SS–man. Potem poprowadzili nagich tam, gdzie kilkanaście dni wcześniej więźniowie wykopali głębokie doły.
"Groby dwumetrowej głębokości były już pełne nagich trupów" – opowiadała Fiszerowa. Widziała, jak jej obozowa sąsiadka ze swoją 16–letnią córką, "śliczną, jasnowłosą dziewczynką, o niewinnej i lekko uśmiechniętej twarzyczce", stała nad ułożonymi ciasno zwłokami. "Szukały jakby wygodnego miejsca" – zauważyła. Fiszerowa podeszła do dołu ze swoją córką, a wtedy stojący nad krawędzią rowu SS–man powiedział: "Nicht so schnell" ["Nie tak szybko"]. Chwilę mocował się z trzymanym w dłoni pistoletem. Może go nabijał, może mu się zablokował... Tego Fiszerowa nie wiedziała.
"Mimo to położyłyśmy się szybko, aby nie patrzeć na trupy" – wspominała. "Mała moja prosiła, żeby jej zasłonić oczka, bo się boi, więc lewą ręką objęłam jej główkę, zasłaniając jej oczka, a prawą ręką trzymałam jej prawą rączkę – i tak położyłyśmy się twarzą w dół". Czekały.
Kiedy padł pierwszy strzał, zapiekła ją ręka. "Kula przeszła dalej w główkę mojej 10-letniej córki, która nawet nie drgnęła" – opowiadała. Potem rozległ się drugi huk, ale tym razem Niemiec chybił. Straciła przytomność.
"Ktoś podniósł moją głowę. To Niemiec sprawdzał, czy ktoś jeszcze żyje"
Estera Rubinsztajn, z zawodu laborantka, pracowała w przeniesionej z warszawskiego getta szopie Fritza Schutza, gdzie produkowano obuwie dla wojska. Długo żywiła nadzieję, że jako wykwalifikowana robotnica będzie miała większe szanse na przetrwanie. Kiedy zobaczyła, że SS–mani wypędzają z baraków wszystkich bez wyjątku, próbowała ukryć się w grupie mężczyzn sortujących ubrania osób wysyłanych na śmierć. Następnie przez okno wskoczyła do pustego budynku, ale spostrzegł ją tam żołnierz. Wyciągnął za włosy i bijąc, wpędził do grupy czekających na rozstrzelanie.
"Już zupełnie nie wiedziałam, co się ze mną dzieje" – mówiła. "Wiem tylko, że gnali nas do dołów, widziałam tylko, że nad grobami stoją SS–mani z automatami i strzelali w głowy nagich kobiet. Doły były już pełne trupów. Nie chcąc patrzeć, jak mnie zabijają, zasłoniłam sobie rękami twarz i rzuciłam się z krzykiem 'Szma Isroel' ['Słuchaj Izraelu', początek jednej z najważniejszych modlitw hebrajskich – red.] w dół. W tym momencie poczułam ból i tak zasnęłam".
Rubinsztajn ocknęła się po pewnym czasie. Nie potrafiła powiedzieć, jak długo leżała w stosie rozstrzelanych. Słyszała jęki konających ludzi. "Chciałam kilka razy krzyknąć, lecz nie mogłam, jakby mnie ktoś za gardło ściskał" – opowiadała. "Nagle poczułam, jak ktoś podniósł moją głowę. Leżałam na wierzchu, to Niemiec sprawdzał, czy ktoś jeszcze żyję. Wobec tego, że głowa moja była zalana krwią innych trupów, myślał, że jestem martwa i poszedł dalej. Słyszałam, jak chodzili i dobijali, słyszałam jęki kobiet, jedna z nich wołała o ratunek. Podeszli, odrzucili inne trupy, wydostali ją i dobili" – relacjonowała Rubinsztajn w zeznaniu złożonym w listopadzie 1945 roku i zachowanym w archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego.
Fiszerowa odzyskała przytomność, słysząc rozmowę jakiejś kobiety z SS–manem. Nie otwierała oczu, wciąż udając martwą. "Ona prosi, że chce dziecko swoje pocałować, ale oprawca jej nie pozwolił, położyła się przy mnie z prawej strony, opierając swoją głowę o moją. Padł strzał i krew bluznęła na moją głowę, oblewając mi kark i włosy. Z tyłu prawdopodobnie wyglądałam jak trup" – mówiła. Być może ta krwawa plama uratowała jej życie, kiedy po jakimś czasie do grobu, na ciała, weszli Niemcy. "Jeden postawił mi nogę na plecach, w ten sposób strzela i mówi głośno: 'Die Blonde, die Schwarze' [»Blondynka, brunetka«]. (...) Były zapewne ranne, bo słyszałam jęki, a po tych strzałach wszystko ucichło" – opowiadała.
"Gdy upadł, we dwóch chwycili go i wrzucili z powrotem w ogień"
Franciszek Furtas, strażak z Opola Lubelskiego, 3 listopada pełnił straż na wieży obserwacyjnej. Przez cały dzień słyszał niosące się od oddalonej o około 10 kilometrów Poniatowej echo strzałów. Wieczorem spostrzegł nad obozem dym i łunę ognia. Zaalarmował komendanta straży, wsiadł do wozu z kolegami i ruszyli do pożaru. "Jadąc do Poniatowej, minęliśmy trzy kordony otaczające zakład i obóz żydowski" – zeznawał potem przed lubelskim prokuratorem. "Po minięciu tych trzech kordonów zatrzymaliśmy się w pobliżu pożaru, nie pozwolono nam jednak gasić" – mówił. Słyszał, jak Niemcy naradzali się, czy wpuszczać strażaków do obozu, aż wreszcie jeden z oficerów zakomunikował, że sytuacja jest pod kontrolą, że nie ma co tu gasić i że powinni odjechać.
Furtak był wstrząśnięty scenami rozgrywającymi się za obozową bramą. Opowiadał, że na placu w kałużach krwi leżały zwłoki, przeważnie kobiet. Nieco dalej szalał ogień, ogarniając już kilka budynków. "Paliły się baraki, w których byli Żydzi" – relacjonował. "W pewnym momencie widziałem, jak z płomieni wyskoczył młody mężczyzna i szedł szybko od ognia, do niego podskoczyło dwóch Niemców esesmanów, jeden z nich uderzył go kolbą w głowę, a gdy ten upadł na ziemię, we dwóch chwycili go jeden za ręce, drugi za nogi i wrzucili z powrotem w ogień".
Fiszerowa i Rubinsztajn również dostrzegły pożogę. "W tym momencie przypomniałam sobie opowiadanie brata o tym, że Niemcy palą ludzi żywcem. Nie chcąc być spalona żywcem, natężyłam wszystkie siły, by stanąć, ale nie mogłam. Nie mając innej rady, zaczęłam się czołgać na brzuchu po trupach i wydostałam się poza pole do lasu" – relacjonowała Rubinsztajn. "Łuna szła w kierunku baraków, gdzie leżały nasze ubrania. Dowiedziałam się później, że tam się broniła grupa młodych ludzi" – dodawała Fiszerowa.
Najprawdopodobniej przeciwko Niemcom wystąpili członkowie konspiracyjnej grupy Żydowskiej Organizacji Bojowej zawiązanej w obozie i kierowanej przez Mejlecha Fajnkinda, działacza Poalej Syjon Lewicy z Warszawy. Fajnkind przygotowywał powstanie w obozie i wszelkimi sposobami próbował zdobyć broń. W połowie września 1943 roku pisał do komendantury ŻOB w Warszawie:
Raportujemy: nasza organizacja jest tutaj wystarczająco liczna i przygotowana. Materiał ludzki jest stosunkowo dobry, ale znajdujemy się w stanie nieustannej potrzeby pomocy, jeśli chodzi o towar [czyli broń – red.]. Nie mamy absolutnie żadnej sztuki broni. (...) Pomóżcie nam umrzeć z godnością! Chcemy dalej kroczyć śladem bohaterów warszawskiego getta. Jesteśmy gotowi. Melachowski [Mejlech Fajnkind]
[za:] Archiwum Kibucu Bojowników Gett, tłum. R. Litman
Niewykluczone, że to jego ludzie, a może i on sam, zabarykadowali się w jednym z baraków, być może nawet próbowali podjąć walkę z Niemcami, czego może dowodzić fakt, że SS–mani zamiast wejść siłą do budynku podpalili go, czekając, aż zbuntowani więźniowie zginą w płomieniach.
"Na dnie rowu ułożyłem rodzaj rusztu, na którym więźniowie kładli zwłoki"
Rubinsztajn, Fiszerowa i jeszcze jedna z ocalałych kobiet wyszły z grobów, przeszły przez linię opustoszałych posterunków i natknęły się na siebie w lesie za obozem. Były nagie, wyziębione, Fiszerowej dokuczała przestrzelona ręka. Wędrowały kilka dni, ukrywając się w stosach liści i stogach siana, od jednych wieśniaków dostając jedzenie i ubrania, od innych groźby. Po drodze zgubiły swoją towarzyszkę, która nie wróciła z jednej z wiosek, ale udało im się w końcu – dzięki pomocy Marii Maciąg z Rogowa, wsi spod Kazimierza Dolnego – dotrzeć pociągiem do Warszawy. W dołach, z których wyszły ostatkiem sił, zostawiły pomordowanych znajomych i najbliższych.
O tym, co stało się z ciałami więźniów rozstrzelanych w ramach akcji "Erntefest", opowiadał Erich Mushfeldt, kierownik krematorium na Majdanku. 5 listopada rozpoczął – jak to określił – "akcję zniszczenia zwłok". Zeznania, jakie złożył w jednym z powojennych procesów, są makabryczne.
(...) w dniu 5.11.1943 przystąpiłem do spalania zwłok. Ponieważ część rowu od tego końca, którędy skazańcy wchodzili do rowu, nie była zwłokami zapełniona, przeto podsypałem ją trochę ziemią, tak by rów dla lepszego ciągu był płytszy: następnie na dnie rowu ułożyłem rodzaj rusztu z drzewa, na którym więźniowie kładli leżące w dalszej partii rowu zwłoki. Gdy stos był już gotowy, polewałem go methanolem i podpalałem. Następne stosy zakładałem coraz to dalej idąc w głąb rowu, a więc w miejscach, z których usunięto zwłoki spalone na stosie poprzednim. Gdy popiół po wypaleniu się całego stosu ostygł, więźniowie z mojego kommanda wydobywali go na wierzch, gdzie popiół ten mielono na mączkę kostną w specjalnym młynie o napędzie benzynowym. Mączkę tę ładowano następnie do worków papierowych i samochodami wywożono na położony w pobliżu obozu folwark SS. Tę mączką kostną używano tam następnie do nawożenia ziemi.
[za:] "Zeszyty Majdanka", 1965, tom 1
Mushfeldt zeznawał również ze szczegółami, jak z ciał ofiar pozyskiwano kosztowności, wyrywając złote zęby ze szczęk i przeszukując zwłoki w poszukiwaniu cennych przedmiotów oraz pieniędzy, które skazańcy zabierali ze sobą do grobu. Jak opowiadał, wszystko, co przedstawiało jakąś wartość, segregowano i gromadzono w tekturowych pudłach. Kierownik krematorium założył nawet specjalną księgę, w której każdego dnia wieczorem ewidencjonował ilość znalezionego złota dentystycznego i kosztowności. Zapieczętowane pudła wysyłał do Lublina.
42 tysiące zabitych w jednej akcji. Mężczyzn, kobiet i dzieci
Dowódca akcji "Erntefest" Jakob Sporrenberg zeznał przed sądem, że w obozie na Majdanku rozstrzelano 16 tysięcy osób, 14 tysięcy w Poniatowej i 12 tysięcy w Trawnikach. W rzeczywistości ten bilans był o wiele większy. Po uwzględnieniu wszystkich Żydów z trzech obozów oraz tych więźniów, którzy na początku listopada 1943 roku stracili życie w kilku mniejszych obozach pracy przymusowej i niemieckich fabrykach na Lubelszczyźnie, liczbę ofiar "Dożynek" szacuje się na 42–43 tysiące. Mężczyzn, kobiet i dzieci – zamordowanych w największej jednorazowej akcji wieńczącej Holokaust na wschodnich ziemiach Polski. Nigdy w pełni nierozliczonej.
Niemiecki Trybunał Federalny w 1969 roku orzekł, że aby wydać wyrok za pomoc w morderstwie, należy udowodnić indywidualną winę oskarżonego. Zasada ta obowiązywała jeszcze do niedawna, stąd za zbrodnię popełnioną w Trawnikach nie odpowiedział nikt. Zabrakło dowodów, by udowodnić któremukolwiek ze sprawców bezpośredni udział w masakrze. Kierownika krematorium na Majdanku polski sąd skazał w 1947 roku na śmierć. Sporrenberg został schwytany w 1945 roku w Norwegii przez wojska brytyjskie i oddany Polsce. Zawisł na szubienicy siedem lat później. Oficer z Majdanka Heinz Villain usłyszał wyrok sześciu lat więzienia przed niemieckim sądem w 1981 roku, w procesie załogi lubelskiego obozu koncentracyjnego.
Hans, jeden z ostatnich SS–manów z Majdanka, którego nazwiska prokuratura i sąd we Frankfurcie litościwie zdecydowały się nie ujawniać, do tej pory miał wiele szczęścia. Przez 84 lata nie odpowiedział za udział w "dożynkowych" egzekucjach i nie jest pewne, czy w ogóle odpowie. Terminu rozpoczęcia jego procesu jeszcze nie wyznaczono, a biegli uznali już, że stan oskarżonego pozwala na udział w rozprawach jedynie w ograniczonym zakresie – nie dłużej niż dwie godziny dziennie, nie częściej niż dwa dni w tygodniu. Zapowiada się więc długa droga do sprawiedliwości. Nie wiadomo, czy Hans doczeka jej końca.