Gdy schodzimy cztery metry w dół, znajdujemy się w średniowieczu. Gdy wchodzimy do pomieszczenia na strychu, witają nas kości. Setki, tysiące, dziesiątki tysięcy ludzkich kości poukładanych w opisanych workach i kartonach. Na krzesełkach siedzą cztery studentki i dokładnie czyszczą szkielety. Każda codziennie paręnaście razy wykonuje gest Hamleta, biorąc do ręki czaszkę i spoglądając jej prosto w puste oczodoły. Zapraszamy do świata tajemnic poznańskiej kolegiaty św. Marii Magdaleny.
Średniowieczni chłopi wędrujący na jarmark świętojański do Poznania zapewne na jej widok rozdziawiali usta niczym emigranci widzący po raz pierwszy Statuę Wolności czy wysokościowce Manhattanu. Wieża kolegiaty św. Marii Magdaleny dominowała nad panoramą ówczesnego Poznania niczym Pałac Kultury i Nauki nad powojenną Warszawą. I to dosłownie, bo kościelna wieża razem z iglicą liczyła sobie 114 metrów i była wówczas jedną z najwyższych w Europie.
Historia nie była jednak dla średniowiecznego drapacza chmur łaskawa. Kolejne pożary, powodzie, a wreszcie metodyczna rozbiórka sprawiły, że kościół na początku XIX wieku zniknął z powierzchni Ziemi. Ale pod jej powierzchnią nadal istnieje.
Archeolodzy z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza od blisko pięciu lat nieprzerwanie pracują nad odkrywaniem tajemnic kolegiaty. Wydobyli już ponad 18 tysięcy zabytków. Niektórzy z nich żartują, że nawet "Moda na sukces" ma mniej odcinków. Ale to nie ilość się liczy, lecz ich jakość, a także kontekst.
- Obok ratusza i zamku królewskiego była to najważniejsza budowla średniowiecznego Poznania - wyjaśnia Artur Dębski, archeolog i jeden z kierowników Projektu Kolegiata. - Tutaj chowano możnych i nie szczędzono grosza na wyposażenie świątyni. To było serce miasta. Dookoła toczył się handel, działały szkoła, mennica, a nawet orkiestra – wymienia Dębski.
Nic dziwnego, że przez lata ludzie gubili, wyrzucali lub zabierali do grobu wiele przedmiotów, w tym świadczących o ich statusie i bogactwie. Archeolodzy znaleźli pierścienie herbowe, złotą turecką monetę, czepiec wyszywany szklanymi paciorkami, biskupi kostur, srebrne grosze praskie i medaliony z zachowanymi do naszych czasów karteczkami z modlitwą.
Badania związane są z przebudową placu, na którym kiedyś stał kościół, roboczo nazwane zostały Projektem Kolegiata, co dobrze oddaje organizacyjny rozmach przedsięwzięcia. Badania nie ograniczają się tylko do kopania i dokumentowania znalezisk, czyli roboty stricte archeologicznej. To także poligon multidyscyplinarny, na którym swoje talenty mogą zademonstrować przedstawiciele innych nauk. Dendrochronolodzy datują próbki drewna, antropolodzy określają, co jedli i na jakie choroby cierpieli dawni poznaniacy, a genetycy określają ich pochodzenie. Groby i zabytki są poddawane fotogrametrii, co pozwala stworzyć ich bardzo dokładne modele 3D.
Schodami do średniowiecza
W idealnej dla archeologa sytuacji nawarstwienia z dawnych czasów, widoczne w profilu wykopu, powinny następować po sobie niczym warstwy tortu. Tyle teoria.
- Niestety na stanowisku liczba wkopów budowlanych i rozbiórkowych była bardzo duża – wyjaśnia kierownik prac terenowych Andrzej Sikora, którego najczęściej można spotkać z wielkim zeszytem i długopisem. Sikorski prowadzi bowiem dokumentację opisową warstw, architektury i grobów. - To nasz wielki problem. Warstwy w wielu miejscach zostały przemieszane i zdarzało się, że starsze przedmioty wychodziły wyżej, a młodsze niżej. Spustoszenie wyrządził wkop pod basen przeciwpożarowy z czasów drugiej wojny światowej. Dosłownie przeciął nam pochówki i architekturę na pół – dodaje.
Pod koniec prac badawczych archeolodzy dorobili się już zadaszenia nad wykopem i stromych schodów, po których trzeba zejść cztery metry w dół, by znaleźć się w średniowieczu. A dokładnie, stanąć na poziomie ówczesnej stopy fundamentowej i móc dotknąć kamiennych murów starej świątyni.
- To dla nas jak wygrana w totka – mówi wprost kierownik badań prof. Marcin Ignaczak. - Pokolenia badaczy sądziły, że w zasadzie cała architektura kolegiaty uległa zniszczeniu. Tymczasem my trafiliśmy na filary, sklepienia krypt i fundamenty murów. Również tych obwodowych – dodaje.
Z kościołem św. Marii Magdaleny było do tej pory jak z pszczółką Mają. Gdzieś była, lecz nie wiadomo gdzie. Teraz można precyzyjnie zlokalizować jej poszczególne części i określić, w jakiej technologii były budowane. Również za sprawą bardzo nieoczekiwanych znalezisk.
- Oto odcisk łapy psa, który przebiegł po świeżo uformowanej średniowiecznej cegle – mówi Artur Dębski, z trudem unosząc masywny odłamek. - Mamy też odciski racic świń. Nie znaleźliśmy much zamkniętych w bursztynie, więc dobre i to – śmieje się. Ktoś mógłby powiedzieć, że to takie sympatyczne kuriozum do pokazywania wycieczkom i by się nie pomylił. Ale na podstawie rozmiaru łapy, głębokości odcisku i szacunkowej masy zwierzęcia można także obliczyć gęstość gliny i wyciągnąć wniosek, w jaki sposób cegły były suszone.
Projekt Kolegiata nabierał rozpędu akurat w czasie, gdy poszukiwacze skarbów rozkopywali nasyp kolejowy pod Wałbrzychem w nadziei na znalezienie złotego pociągu. Zresztą i w Poznaniu przechodnie pytali archeologów, czy szukają właśnie jego. W obu miejscach pociągu nie znaleziono, ale przynajmniej w Poznaniu było złoto.
Nie wszystko złoto, co się błyszczy, ale czasem…
Ziemia wydobywana warstwa po warstwie z wykopu jest dla pewności sprawdzana wykrywaczem metali lub przesiewana. Kiedy archeologom mignie przed oczyma coś złotego, zazwyczaj się nie ekscytują. Bo niemal zawsze okazuje się, że jest to "denar księcia Polmosa", jak malowniczo określają rozklepane kapsle po wódce.
- Ja akurat myślałem, że trafił mi się złoty papierek po czekoladce - opowiada Kamil Korpalski, który na wykopaliskach zaliczył wszystkie sezony. - Gdy wtedy przerzucałem łopatą ziemię i schyliłem się po ten złoty przedmiot, to nie miałem szczególnych oczekiwań. A tu taki fant! – kończy Korpalski.
Ten fant to ałtyn, czyli złota moneta Sulejmana Wspaniałego wybita w Kairze. Przyjemnie pofantazjować, że może przywiózł ją w sakiewce doktor Józef Struś. Wybitny poznański medyk wszedł w skład poselstwa wysłanego do Sulejmana i nawet miał okazję sułtana leczyć. Struś nie tylko był absolwentem szkoły działającej przy kolegiacie, ale też został pochowany w jej murach. To, jak moneta trafiła do Poznania, zapewne na zawsze pozostanie zagadką, ale pewniejsze wydaje się jej przeznaczenie. Ma ona w pobliżu krawędzi małą dziurkę. Nie jest bardzo wytarta, więc raczej nie dyndała przy ciele jako element wisiora lub bransolety.
- Robocza hipoteza jest taka, że mogło być to wotum zawieszone na którymś z ołtarzy – wyjaśnia numizmatyk Mateusz Sikora, przez którego ręce przechodzą kolegiackie monety. - Cenna, lecz niewielka, zapewne wpadła w szparę między deskami i dotrwała w gruzach do naszych czasów – dodaje.
Na monecie wybito napis w klasycznym arabskim: "Ten, który panuje nad błyszczącym złotem, władca potężny i zwycięski na ziemi i morzu, Sułtan Sulejman, syn Selima. Panie, niech jego zwycięstwo będzie chwalebne!". Jest pewną ironią losu, że moneta, sławiąca prawnuka zdobywcy Konstantynopola, stała się ozdobą w katolickim kościele. Chociaż w owym czasie działało to też w drugą stronę - eleganckie muzułmanki z Bałkanów nosiły kolczyki i przepaski zdobione trojakami Zygmunta III Wazy. I nie przeszkadzało im, że to chrześcijański władca.
Prócz ałtyna w murach kolegiaty znaleziono tylko jeszcze jedną złotą monetę: goldguldena króla węgierskiego Władysława V. Nie ma jednak wątpliwości, że złoto do Poznania napływało szerokim strumieniem, czego dowodem jest odważnik dukatowy z portretami króla i królowej Hiszpanii. Służył do ważenia monet na wagach szalkowych.
- Złoto niezwykle rzadko trafiało do obiegu. Dukaty zazwyczaj traktowano jak lokatę kapitału. (Złoto - red.) jest miękkie i taka moneta łatwo ulegałaby zniszczeniu – wyjaśnia Sikora.
Do codziennych rozliczeń służyły monety srebrne albo prawie srebrne. - Pieniądz podrabiano, bieląc z wierzchu monetę srebrem albo dodając miedzi do samego stopu. Falsyfikaty łatwo rozpoznać, bo fałszerze często byli niepiśmienni i robili błędy ortograficzne, kopiując legendę – opowiada Sikora.
Zresztą od schyłku XVI wieku polska moneta była psuta także przez samych władców, którzy kazali bić ją ze srebra niskiej próby. W kościołach często znajduje się tak zwane "falsy" i kolegiata nie jest tu wyjątkiem. Wierni, którzy mieli wątpliwości, czy moneta będąca w ich posiadaniu jest autentyczna, wrzucali ją do skarbony albo na tacę. Ofiara była spełniona, sumienie może niezbyt czyste, ale kłopot z trefnym numizmatem mieli już kanonicy. Jednocześnie poznaniacy wykorzystywali krypty w kolegiacie niczym darmowe skrytki bankowe.
Depozyt złożony w trumnie
- Zdarzało się, że do trumien wkładano naczynia z monetami – opowiada Mateusz Sikora. - Nie były to dary grobowe, tylko depozyt dla żywych. Krypta była zamykana na klucz, a dostęp do niej mieli jedynie kanonicy i rodzina zmarłego. Trudno o pewniejsze miejsce – śmieje się.
Na ślady takiej praktyki natrafiono dwa lata temu we wkopie przy wejściu do dzisiejszej siedziby Urzędu Miasta. Na obszarze dwóch metrów kwadratowych znaleziono blisko setkę drobnych denarków jagiellońskich. Zapewne były częścią większego skarbu, który wydobyto w czasie rozbiórki kolegiaty. Większe okazy wyzbierano, a resztę rozrzucono i wdeptano w ziemię.
Archeologów cieszą szczególnie te monety, które na rewersie mają skrzyżowane klucze, czyli średniowieczny herb Poznania. To emisje lokalne, które zostały zgubione dosłownie kilkaset metrów od miejsca powstania.
Najrzadszą monetą znalezioną w kolegiacie był jednak poznański denar Stefana Batorego. Płatek srebra wybity przez dzierżawcę mennicy poznańskiej Teodora Buscha, sygnującego się skrzyżowanymi hakami. - To jedyny egzemplarz na świecie! – ekscytuje się Sikora. - Wcześniej moneta znana była tylko z ordynacji menniczej – zaznacza.
Kościół dla mieszczucha
Zachowane opisy pozwalają wyobrazić sobie, jak wyglądało wnętrze świątyni. Pewne jest jedno: asceta wybiegłby stamtąd jak oparzony. Blisko 30 kaplic, drugie tyle ołtarzy, polichromowane rzeźby, złote naczynia liturgiczne i monstrancje, kosztowne wota okalające obrazy mnogich świętych i Matki Bożej, to wszystko stłoczone obok siebie, jak w jakimś katolickim Disneylandzie. Kto sponsorował ten przepych?
- To poznańscy mieszczanie stali za wielką inwestycją – mówi Artur Dębski.
- Splendor kolegiaty był ich splendorem. Łożąc na swój kościół, mogli pokazać, że nie są gorszymi fundatorami od królów i biskupów. To był manifest bogactwa – konkluduje archeolog.
Mieszczanie wierzyli, że fundując kaplicę albo kupując złotą patenę do kolegiaty, fundują sobie jednocześnie bilet do raju.
- Na potrzebę bliskiego kontaktu z sacrum nałożyła się potrzeba przeżywania go w gronie podobnych sobie osób –wyjaśnia profesor Ignaczak. - Rodziny i cechy rzemieślnicze wykrawały dla siebie kawałki kolegiaty, aby podkreślić swój prestiż. Własne ołtarze miały cechy piwowarów, kuśnierzy, kowali i wiele innych. Najbardziej wystawna była oczywiście dwukondygnacyjna Kaplica Burmistrzowska. Do tego powoływano przy kolegiacie bractwa pod wezwaniem określonych świętych, które zrzeszały mieszczan we wspólnej modlitwie i śpiewie – kończy wywód. Na bardzo konkretne, choć niezwykle kruche ślady aktywności takich bractw, archeolodzy trafili wiosną tego roku.
Od zarazy i ognia uchroń nas Panie
Bardzo rzadko w ziemi przetrwa kawałek włosów albo strzępek tkaniny, chociaż szanse na to wzrastają, jeśli zalegał w sąsiedztwie mosiądzu lub innych metali. Nieco częściej zachowuje się wygarbowana skóra, jednak tylko jeśli ziemia jest odpowiednio wilgotna. Ale żeby do naszych czasów dotrwał papier? To już absolutna sensacja.
Taką niewątpliwie było odnalezienie medalionu ze zwiniętą karteczką. Na pierwszy rzut oka była niezapisana. Dopiero po żmudnej pracy konserwatorów udało się uaktywnić resztki żelaza zawarte w tuszu i oczom archeologów ukazał się napis: "Duch Święty, który oddał chwałę Bogu, ocalił ojczyznę". To krótkie wezwanie występuje w modlitwie do świętej Agaty, która miała chronić miasta przed pożogą. Bractwo dedykowane sycylijskiej świętej działało w kolegiacie. Niewykluczone, że wezwanie zabrał do grobu jeden z jego członków.
- W takich chwilach czujemy, że złapaliśmy za rękę osobę, do której ten przedmiot należał. Osobę, dla której to wezwanie było ważne. Pewnie było obecne w jej codziennym życiu i dlatego zabrane w zaświaty – podkreśla prof. Ignaczak.
Święta Agata chroniła od ognia, a od zarazy - tak zwane karawaki. - Nazwa wzięła się od miasta Caravaca w hiszpańskiej Murcji – tłumaczy prof. Ignaczak. - Chrześcijanie wierzyli, że pochodzące stamtąd krzyżyki o podwójnych belkach mają moc odpędzania zarazy. To pamiątki z pielgrzymki albo lokalne naśladownictwa. Rejestrujemy ich dużo, bo kolejne zarazy, zazwyczaj była to cholera, często nawiedzały Poznań – dodaje. Żywotność krzyżyka morowego jako środka przeciwko plagom jest zaskakująca. W maju tego roku mieszkańcy Wierzbicy na Lubelszczyźnie ustawili dużą karawakę, która ma ich ustrzec przed koronawirusem.
W kolegiacie na etacie
Wokół kolegiaty z biegiem lat wyrosła księżowska dzielnica, niemal równie ludna, co związany z biskupem poznańskim i katedrą Ostrów Tumski.
- Każda kaplica miała swojego duchownego opiekuna, któremu rzecz jasna płacono za regularne sprawowanie liturgii – wyjaśnia prof. Ignaczak - W kolegiacie służyło kilkudziesięciu mansjonarzy, altarystów i kanoników, nie licząc ich pomocników i sług kościelnych – zaznacza.
- Trzysta lat temu w takiej kolegiacie odprawiano nawet kilkanaście mszy w jednym czasie! Zresztą sama nazwa "kolegiata" wzięła się od łacińskiego słowa collegium, czyli zgromadzenie – wtóruje kierownikowi Artur Dębski.
A więc prestiżowe miejsce pracy i to także dla świeckich. Przy kolegiacie Marii Magdaleny powołano w 1303 roku szkołę dla mieszczańskich dzieci. Była to druga w Polsce świecka szkoła o charakterze na poły akademickim. Mająca początkowo wysoki poziom, z czasem obniżyła loty. Apogeum kryzysu nastąpiło w latach 20. XVI wieku. Jego sprawcą był rektor szkoły magister Andrzej z Psar. Wykształcony w Krakowie bakałarz nie był zbyt lotny. Do tego, jak głosiła plotka, pił trzy razy więcej niż jego studenci i miał ciężką rękę. Nieżyczliwi mu uczniowie i inni nauczyciele wołali za nim: "Psary, Psary, psie stary!".
Andrzejowi z Psar nerwy puściły ostatecznie latem 1522 roku. Wtedy tak mocno pobił rózgami i skopał swego ucznia Szymona ze Skwierzyny, że ten dziesięć dni po wypadku wyzionął ducha. Sprawa trafiła do sądu a mistrz Andrzej jak niepyszny uciekł z Poznania.
Perły i gronostaje
Archeolodzy przeważnie wiedzą, kiedy "trafiają" na kościelnego dostojnika. Jego szkielet wyróżnia się tym, że obwiedziony jest pasamonem, czyli ozdobną taśmą, którą wykańczano szaty liturgiczne. Pasamon zachowuje się w ziemi dobrze.
- Jedwabna osnowa przetykana była srebrną nicią, która przez stulecia zdążyła wybarwić się na zielony kolor – wyjaśnia Artur Dębski. Być może do duchownych należały też znajdowane pozłacane medaliki lub importowane różańce z kryształowymi koralikami.
Pozostałe elementy typowego stroju kanonika znamy z "Opisu obyczajów za panowania Augusta III" Jędrzeja Kitowicza: "Kanonicy poznańscy kolegiaty Maryi Magdaleny, zostali się przy dawnym swoim stroju, którego używają w chórze i procesyach, a ten jest na wierzchu rokiety płaszczyk krótki, okrywający plecy, ramiona i piersi, białem futrem cętkowanem, albo gronostajami wyłożony, od którego futra nazywa ich pospólstwo kożuszkowymi".
Ciekawe, jak komentowali to odzieżowe rozpasanie poznańscy jezuici, którzy swój konwent mieli dosłownie po drugiej stronie ulicy? Na tle przyodzianych w skromne sutanny jezuitów kanonicy kolegiaty św. Marii Magdaleny wyglądali niczym indory na tle wychudzonych wron. Inna sprawa, że to jezuici pożyczyli sobie z kolegiaty naczynia liturgiczne i przez trzydzieści lat nie kwapili się, żeby je oddać. Podczas odbywającej się w 1603 roku wizytacji biskupiej w kolegiacie kapelani skarżyli się kontrolerom, że "kielich pozłocisty wzięty do Jezuitów na przodku ich nastania dotąd jest nie wzrocony!".
Kolegiata dostarcza ekscytujących znalezisk także w zakresie mody kobiecej. W jednym z grobów odkryto młodą szlachciankę ze znakomitego poznańskiego rodu pieczętującego się herbem Nałęcz. Jej głowę zdobił pyszny czepiec wyszywany setkami szklanych koralików, który archeolodzy skrótowo nazywają perłowym.
- Nawet dobrze, że to są paciorki, bo perły jako materia organiczna pewnie nie dotrwałyby w ziemi do naszych czasów – wyjaśnia Artur Dębski. - Kolorowe szklane paciorki nie były tak kosztowne jak perły, ale bez wątpienia miały do nich nawiązywać. To było ekstremalnie kosztowne nakrycie głowy. Podobne w stylu nosiła Barbara Radziwiłłówna – podkreśla naukowiec.
Czepiec młodej szlachcianki był tak zachwycający, że prosto z wykopu powędrował na wystawę pod tytułem "Rządzić i olśniewać" zorganizowaną w Zamku Królewskim w Warszawie. Powoli powstaje także jego rekonstrukcja.
Baza ludzi uważnych
Każdy, kto czytał przygody Pana Samochodzika wie, jak ważnym miejscem dla archeologów jest tak zwana baza. O ile w przypadku prozy Nienackiego baza służyła do konsumowania wakacyjnych romansów, o tyle w przypadku prawdziwej archeologii jest miejscem służącym do dużo bardziej wzniosłych celów, chociaż też się tam konsumuje. Bo archeolog po zejściu z wykopu musi gdzieś się przebrać, umyć, skorzystać z toalety, no i coś zjeść. Przede wszystkim jednak jest to miejsce, gdzie jeszcze przed konserwacją trafiają zabytki. Każdy jest wstępnie czyszczony, opisywany, rysowany lub fotografowany i pakowany do strunowego woreczka.
Baza Projektu Kolegiata, dzięki uprzejmości proboszcza, mieści się w pobliskiej farze. Trudno o lepsze miejsce, nie tylko pod względem logistycznym, ale też symbolicznym. Średniowieczna kolegiata Marii Magdaleny była przecież dla Poznania farą. Ta dzisiejsza, mieszcząca się w oszałamiająco pięknym barokowym kościele, jest sakralną kontynuacją dawnej fary.
Kiedy odwiedzamy bazę zlokalizowaną nad zakrystią, pachnie jeszcze kadziłem po niedawno zakończonym nabożeństwie. Maria Michalak akurat opracowuje skarb krawca. Roboczo i trochę półżartem nazwano tak plątaninę XVIII-wiecznych igieł, która wygląda jak bierki dla bardzo cierpliwych. Do tego na skarb składają się ledwo widoczne skrawki materii, coś, co zdaje się być oprawą lupy i... garstka kulek muszkietowych.
- Skarb to niekoniecznie dzbanek ze srebrnymi monetami albo kuferek z biżuterią – wyjaśnia Maria Michalak. - To coś, co miało wartość dla ukrywającego. Mogą to być na przykład narzędzia, które - tak jak w tym przypadku - składały się na warsztat pracy jakiegoś poznańskiego krawca – dodaje.
Przed odesłaniem znaleziska do konserwatora Michalak będzie musiała je opisać i naszkicować, bo jest jedną z dwóch rysowniczek pracujących przy Projekcie Kolegiata. Z nauką rysunku na studiach archeologicznych jest jak ze śpiewem na studiach aktorskich. Wszyscy muszą się tego nauczyć, ale nie każdy lubi to robić. Akurat do tej kategorii nie należy Natalia Gryzińska-Sawicka, która zajmuje się głównie opracowywaniem profilów. Siedząc w wykopie, przerysowuje na papier milimetrowy sekwencję kolejnych warstw. W odpowiedniej skali musi oddać każde zaburzenie gruntu, każdą kosteczkę, każdy kawałek cegły i przepalony węgielek.
- Kolorując profile, nadrabiam zaległości w lekturach. Zakładam słuchawki, odpalam audiobooka i koloruję. Czasami parę godzin, czasami krócej – przyznaje Gryzińska-Sawicka.
Rysunki służą do lepszego zrozumienia burzliwych losów kolegiaty. Na przykład warstwy spalenizny można powiązać z pożarami z czasów potopu szwedzkiego i tymi późniejszymi, z kolei zaburzenia jednorodnych partii gruntu to efekt wkopów pod kolejne rozbudowy. W powiązaniu z artefaktami znalezionymi w danej warstwie, takimi jak monety czy określonego typu biżuteria, można określić rok danego zdarzenia. Pojawia się jednak pytanie, czy w dobie aparatów cyfrowych i skanerów 3D nie warto schować kredek do piórnika?
- Ludzkie oko i umysł dokonują pewnej syntezy. Rysunek wydobywa cechy charakterystyczne danego przedmiotu, które pomija obiektyw aparatu – tłumaczy rysowniczka.
Nie bez znaczenia jest też fakt, że zdjęcia to terabajty danych. Konserwatorowi lub innemu badaczowi łatwiej jest zatem przeglądać dokumentację papierową.
Cmentarz klasy premium
- Nie wiem, pokazać panu czyściec? – pyta Mateusz Sikora swojego kolegę Artura Dębskiego i niepewnie spogląda w kierunku klatki schodowej. Dębski nie widzi przeszkód, więc po chwili wspinamy się na poddasze kościoła farnego. Szerokie barokowe schody z marmoryzowaną balustradą robią się coraz węższe. Gdy wchodzimy do pomieszczenia na strychu, witają nas kości. Setki, tysiące, dziesiątki tysięcy ludzkich kości poukładanych w opisanych workach i kartonach. Na podłodze rozstawione są kuwety z wodą, a przy nich na krzesełkach siedzą cztery studentki i dokładnie czyszczą szkielety. Każda codziennie paręnaście razy wykonuje gest Hamleta, biorąc do ręki czaszkę i spoglądając jej prosto w puste oczodoły.
- Najpierw trzeba czaszką delikatnie potrząsać, żeby z puszki mózgowej pozbyć się grudek ziemi – wyjaśnia jedna z młodych kobiet. - Potem opłukuje się ją w wodzie i szoruje szczotką do paznokci albo szczoteczką do zębów. Najtrudniej czyści się kręgi i właśnie czaszkę, ze względu na skomplikowaną budowę – dodaje.
Być pochowanym w murach kolegiaty, albo chociaż w cieniu tych murów, było marzeniem każdego zacnego mieszczanina i wielu szlachetnie urodzonych. - Znajdujemy nawet dwunastopoziomowe groby, gdzie trumny kładziono jedna na drugiej. Widać, że walczono o każdy metr kwadratowy. Pojawiają się też skupiska kości. To z kolei świadczy o czyszczeniu krypt i grobów przez grabarzy, żeby zwolnić miejsce –wyjaśnia archeolog Andrzej Sikorski.
Nagrobki z kolegiaty nie dotrwały do naszych czasów. Na szczęście znamy ich treść dzięki totumfackiej naturze księdza Szymona Starowolskiego. Będąc przejazdem w Poznaniu, barokowy erudyta odrysował te najciekawsze. Większość to dosyć typowe laurki na cześć zmarłego, wychwalające jego pobożność i cnoty obywatelskie. Ale trafiały się też prawdziwie poetyckie inwokacje, które Orfeusz mógłby zadedykować Eurydyce. "Dorocie Rydównej, jedynej, zgodnej, najsłodszej żonie, Tomasz Smidel, małżonek nieutulony w swej żałobie, postawił pomnik. Nie uciekaj przede mną, nie mogę dalej iść za Tobą, Droga Doroto!".
Atypowa trzynastka
Archeolodzy, eksplorując groby, szczególną uwagę zwracają na dłonie, głowę i klatkę piersiową zmarłego. To tam zazwyczaj znajdują się dewocjonalia i biżuteria, a czasem obol zmarłych, czyli relikt pogańskich wierzeń. To drobna moneta kładziona na usta albo oczy denata, aby zapewnić mu pomyślność w zaświatach. Niekiedy jednak ze zmarłymi obchodzono się bardzo brutalnie, o czym świadczą atypowe pochówki ze śladami zabiegów apotropaicznych. Być może gdybyśmy napisali "grób wampira", lepiej by się klikało, ale archeolodzy wolą trzymać się naukowej terminologii. Apotropaiczny może być zabieg, który w magiczny sposób chroni przed złem, natomiast atypowy pochówek to taki, który odbiega od przyjętego w danej epoce sposobu grzebania zmarłych. Takich grobów znaleziono w kolegiacie kilkanaście. Niekiedy nieboszczyk był odwrócony twarzą do ziemi, innym razem miał uciętą głowę albo w usta wsadzony kawałek cegły.
- Wiara w upiory, czyli powracających z grobu zmarłych, była w Polsce powszechna – objaśnia Dębski. - Nawet silny katolicyzm nie wykluczał różnych zabiegów, mających zatrzymać żywego trupa w grobie. Ale staramy się nie szafować określeniem "wampir". Nietypowe ułożenie zwłok mogło być niekiedy wynikiem manipulacji grabarza szukającego wolnego miejsca albo nawet pogrzebania żywcem. Cegły z kolei wykorzystywano do stabilizowania kolejnych warstw trumien i mogła ona spaść na głowę leżącego niżej nieboszczyka, gdy wieko przegniło – kończy Dębski.
Dla archeologów znacznie większą sensacją jest to, co odkryto w grobie oznaczonym numerem 13, pochodzącym najpewniej z przełomu XVI i XVII wieku. Znaleziono tam szkielet około 50-letniego mężczyzny z pośmiertnie wykonaną kraniotomią.
Mówiąc wprost, ktoś odpiłował mu górną część czaszki, żeby dostać się do mózgu. Co jeszcze bardziej zdumiewające, nie był to złoczyńca ani przedstawiciel nizin społecznych. Najczęściej pod nóż medyków trafiała biedota albo skazańcy odcinani nocą z szubienic. Sekcje zwłok były zakazane przez Kościół i uznawane za hańbiące. Tutaj ktoś zamożny lub jego rodzina zdecydował się dobrowolnie oddać swe ciało nauce.
- Jeśli wstępne datowanie się potwierdzi, to będziemy mieli jeden ze starszych przypadków pośmiertnej kraniotomii na północ od Alp – mówi Dębski z pewną dumą.
Szacunek to podstawa
Studentki czyszczące szkielety mają za sobą podstawowy kurs antropologii, są więc w stanie po zębach i szwach potylicznych określić w przybliżeniu wiek osoby, a na podstawie budowy miednicy – płeć. Dokładniejszą analizę szkieletów przeprowadzą eksperci z Wydziału Biologii UAM, którzy uzupełnią informacje dotyczące diety, chorób i urazów danego osobnika. Między innymi po to myje się kości, żeby dostarczyć czysty materiał do analizy. Ale ich obmycie to również przejaw szacunku i przygotowanie do ponownego pochówku.
- Wiemy, jak drażliwym tematem jest rozkopywanie przez archeologów cmentarzysk – przyznaje Artur Dębski. - Dlatego od początku zakładaliśmy, że kości tych ludzi trafią w nowe, równie godne miejsce – tłumaczy archeolog.
Szczątki chowane są w krypcie współczesnej fary. Towarzyszy temu ceremonia i nabożeństwo za dusze zmarłych. W Dzień Zaduszny na stanowisku archeologicznym zapalane są znicze, a dwa lata temu zorganizowano koncert muzyki barokowej pamięci dawnych parafian. W repertuarze znalazły się utwory wykonywane 300 lat temu w kolegiacie.
- Nigdy nie zapominamy, że to byli konkretni ludzie, mieszkający w tym samym mieście, co my i mający zapewne podobne zmartwienia i radości – mówi Marcin Ignaczak. - Najlepszym dowodem jest fakt, że w ponownej uroczystości pogrzebowej i koncertach wzięła udział większość archeologów "kopiących" kolegiatę – przekonuje profesor.
Malownicza katastrofa
- Kościół puchł w miarę upływu lat i wypełniał plac, na którym został zbudowany – wyjaśnia Artur Dębski. - Kolegiata była niemal doklejona do murów miejskich i wiemy ze źródeł, że dwóch pieszych miało problem, żeby się minąć, idąc w tej wąskiej przestrzeni – dodaje. Dziś trudno w to uwierzyć, bo miejsce po kolegiacie to przestronny plac, na którym do niedawna parkowały samochody, a wcześniej działały publiczna łaźnia i targowisko. Ślady tej aktywności także rejestrują archeolodzy. W zasypach śmietnikowych znajdowane są fragmenty importowanej porcelany, ceramiczne fajki, delikatne kieliszki czy muszle ostryg.
Dwa lata temu w wykopie zlokalizowanym w pobliżu popularnej poznańskiej kawiarni archeolodzy odkryli grubą warstwę spalenizny, pośród której perliły się grudki brązu i większe fragmenty spiżu. Prawdopodobnie były to materialne ślady przedostatniego aktu dramatu pod tytułem "Dzieje upadku świątyni". Rozegrał się on u schyłku XVIII wieku. Najpierw 3 czerwca 1773 roku piorun uderzył w sławną wieżę i wzniecił pożar. To wtedy dzwony kolegiaty runęły z olbrzymiej wysokości, rozbijając się na setki kawałków, które doleciały aż na oddaloną o 100 metrów ulicę Wodną. Wówczas udało się jeszcze uratować część wyposażenia świątyni, które rozdysponowano po różnych kościołach. Cztery lata później podjęto próbę odbudowy, ale w wyniku katastrofy budowlanej runęła jedna ze ścian. Resztki kolegiaty strawił w 1780 roku kolejny pożar. Polska za czasów króla Stasia miała poważniejsze zmartwienia niż naprawianie sypiących się kościołów.
I tak oto w centrum Poznania powstała malownicza ruina w sam raz odpowiadająca gustom rodzącej się wówczas romantycznej wrażliwości. Posępny urok nagich ścian i gruzów docenił Karol Alberti. Włoski malarz bawiąc przejazdem w Poznaniu stworzył serię gwaszy, na których w różnych ujęciach przedstawił podupadłą świątynię. Wrażenie wyobcowania potęgują porzucone wozy, stojące w dawnym prezbiterium i zadumana postać wędrowca umieszczona w charakterze sztafażu. Lepiej, żeby wędrowiec miał się na baczności. Ruiny za dnia były miejscem dziecięcych zabaw, ale po zmroku łatwo było tam napytać sobie biedy.
Kolegiata umierała długo. Poznańscy mieszczanie nie wiedzieli, co z ruiną począć. Pieniędzy na odbudowę w miejskiej kasie nie było, ale żeby od razu zgodzić się na rozbiórkę? To tak, jakby przekreślić blisko pięćsetletni dorobek swych przodków!
- Kolegiata była wyrzutem sumienia dla Poznania. Zauważmy, że wówczas działa Komisja Dobrego Porządku, która odnawia starą infrastrukturę i buduje nową. Kolegiata jednak pozostała nietknięta. Zapewne dlatego, że była tak olbrzymia – mówi Artur Dębski.
A więc nie tyle za duża, żeby upaść, ale za duża, by ją wyremontować, a nawet rozebrać. To "dojutrkowanie" zeźliło wreszcie króla pruskiego Fryderyka Wilhelma, który za pośrednictwem ministra wysłał do rajców taki list: "Ponieważ od 29 września ubiegłego roku nie zdaliście jeszcze sprawy ani co do zgody na rozebranie tutejszego starego kościoła farnego ani odnośnie do przywiązanych do kaplic kapitałów fundacyjnych, przeto zobowiązujemy Was do złożenia takowej w przeciągu ośmiu dni pod karą dwóch talarów. Pozostajemy Wam Przychylni".
Ostatecznie zapadła decyzja o rozbiórce świątyni, do której przystąpiono planowo i metodycznie. - Ogłoszono przetarg i przedsiębiorcy, którzy zapłacili najwięcej, mogli wykorzystać kamieniarkę i cegły. Te ostatnie posłużyły do budowy wielu okolicznych kamienic – wyjaśnia Marcin Ignaczak. - Jak już raz za coś zapłacili, to chcieli wycisnąć z ruiny, ile się da. Do wydobywania głębiej położnych partii budulca zbudowano nawet specjalne rampy! – dodaje.
Kolegiata odzyskana
Stojąc cztery metry pod powierzchnią Poznania z roku 2020, stąpamy po piasku, którego dotykali ciżemkami mieszkańcy miasta z epoki Jagiellonów. Niebawem część wykopu zostanie zasypana i archeolodzy ustąpią pola budowlanym, którzy już od ponad roku krzątają się po placu. Czy czują niedosyt, czy może raczej ulgę?
- Każdy zabytek, który przechodzi przez moje ręce to jest kawałek człowieka, który jest w tym ukryty – mówi Andrzej Sikorski. - Ktoś to wyprodukował, ktoś inny używał. Tworzy się w głowie pewna narracja i opowieść o przeszłości. To nie może być nudne i nie można mieć tego dość – dodaje.
Projekt Kolegiata przechodzi teraz w tzw. fazę gabinetową. Wyniki prac trzeba opisać i z pewnością na tej bazie powstanie niejeden doktorat i wystawa. Władze miasta zdecydowały się też przeprojektować remontowany plac tak, by wyeksponować relikty architektury. Widoczne będą średniowieczne mury i nieco młodsze bruki.
- Mamy poczucie, że przywracamy Poznaniowi kawał jego historii – podkreśla Artur Dębski. - Teraz, gdybyśmy wyszli na rynek i spytali przechodniów, czy wiedzą, że w Poznaniu stał kiedyś najwyższy kościół w Polsce, to popukaliby się w czoło. Mamy nadzieję to zmienić – puentuje archeolog.