- Szykują nam się wybory wyjątkowo słabe, bez prawdziwych liderów swoich obozów wśród faworytów, bez zdolności do wygenerowania realnej zmiany, bez szans na wprowadzenie do polityki nowych tematów i osobowości – pisze dla Magazynu TVN24 Jakub Majmurek.
Choć w Polsce po 1989 roku nigdy nie mieliśmy systemu prezydenckiego, to wybory prezydenckie zawsze odgrywały istotną polityczną rolę. Budziły więcej zainteresowania i emocji niż wybory parlamentarne, co widać choćby po frekwencji: średnia frekwencja we wszystkich wyborach do Sejmu od 1989 roku wynosiła 50,75 procent, w wyborach prezydenckich 56,67 procent. Wybory głowy państwa wielokrotnie uruchamiały nową dynamikę polityczną, często brutalnie weryfikowały realne społeczne poparcie politycznych liderów – chociażby Tadeusza Mazowieckiego w 1990 roku czy Mariana Krzaklewskiego w 2000 - i torowały drogę nowym inicjatywom. To dobry wynik Andrzeja Olechowskiego w 2000 roku stworzył falę, na której w swoim początkowym okresie wzrastała Platforma Obywatelska. To zaskakująca wygrana Andrzeja Dudy w 2015 otworzyła pisowski worek ze zwycięstwami i politycznie zdefiniowała ostatnie pięć lat.
Nie ma wątpliwości, że także w tym roku polityczna stawka wyborów prezydenckich jest bardzo wysoka. Jeśli PiS je przegra, może pożegnać się ze swoim rewolucyjnym projektem przebudowy państwa. Z nieprzychylnym sobie prezydentem, dysponującym mocnym wetem, rządząca partia zostanie legislacyjnie sparaliżowana. Tym niemniej, mimo stawki, patrząc na to, jak na razie kształtuje się wyborczy wyścig, można przypuszczać, że szykują się wybory wyjątkowo słabe, jeśli chodzi o ich polityczną dynamikę, zdolność do wygenerowania realnej zmiany, szanse na wprowadzenie do polityki nowych tematów i nowych liderów.
Wybory bez liderów
Zacznijmy od tego, że w tegorocznym wyścigu prezydenckim praktycznie nie ma politycznych liderów swoich środowisk. Oczywistym liderem swojego politycznego obozu jest tylko Władysław Kosiniak-Kamysz. Krzysztof Bosak i Robert Biedroń startują jako reprezentanci szerokich koalicji, w których nie mają samodzielnej przywódczej pozycji. Małgorzata Kidawa-Błońska i Andrzej Duda to przedstawiciele drugiego garnituru swoich politycznych środowisk. Oczywiście, dziś, po pięciu latach prezydentury, pozycja Andrzeja Dudy w szeroko rozumianym obozie władzy jest nieporównanie większa niż pięć lat temu, gdy pozostawał nieznanym szerzej opinii publicznej posłem do Parlamentu Europejskiego.
Niemniej jednak nikt nie ma wątpliwości, że to nie prezydent jest liderem rządzącego Polską obozu, że to nie on podejmuje strategiczne decyzje co do kierunków jego polityki.
W przeszłości wyglądało to inaczej. W 1990 roku w pierwszej turze naprzeciw siebie stanęli Lech Wałęsa i Tadeusz Mazowiecki – liderzy dwóch skrzydeł solidarnościowego obozu, rządzącego po 1989 roku. W 1995 roku walkę o prezydenturę podjął Aleksander Kwaśniewski, wtedy jeden z realnych liderów SLD. W 2000 roku rywalizację z Kwaśniewskim podjął przywódca Solidarności i lider skupionej wokół niej centroprawicowej koalicji Marian Krzaklewski.
W 2005 roku naprzeciw siebie stanęli lider PO Donald Tusk i Lech Kaczyński – który co prawda w polityce zawsze pozostawał w cieniu Jarosława, ale jego pozycja w Prawie i Sprawiedliwości była nieporównywalna z tą, którą ma obecny prezydent. W 2010 roku o urząd prezydenta walczył z kolei między innymi Jarosław Kaczyński oraz ówczesny przywódca SLD Grzegorz Napieralski.
Pięć lat później wyglądało to już zupełnie inaczej. Wybory z 2015 roku były pierwszym prezydenckim wyścigiem bez udziału realnych politycznych liderów. W PO nigdy nie był nim Bronisław Komorowski, jako prezydent zadowolił się odgrywaniem drugoplanowej roli w obozie, którego wyrazistym i jedynym przywódcą pozostawał przez długi czas Donald Tusk. Nawet gdy Tusk wyjechał do Brukseli, Komorowski nie był w stanie stworzyć w Pałacu Prezydenckim nowego ośrodka władzy.
Obserwując okres przedwyborczy przełomu 2014 i 2015 roku można było odnieść wrażenie, że liderzy tworzących polską politykę obozów wręcz wzbraniali się przed udziałem w wyścigu prezydenckim. Polskie Stronnictwo Ludowe wystawiło mało znanego samorządowca, marszałka województwa świętokrzyskiego Adama Jarubasa, a kierowany przez Leszka Millera Sojusz Lewicy Demokratycznej - osobowość medialną Magdalenę Ogórek. Okazało się to decyzją kompletnie niezrozumiałą dla wyborców tej partii, kandydatka zdobyła zaledwie 2,38 procent głosów. Jarubas z wynikiem 1,6 procent poradził sobie jeszcze gorzej.
Dlaczego pięć lat temu nikt z liderów nie zdecydował się wziąć udziału w wyborczym wyścigu? Częściowo pewnie dlatego, że wszyscy spodziewali się wtedy reelekcji Bronisława Komorowskiego. Ale mogło też chodzić o coś więcej: dla lidera partyjnego start w wyborach prezydenckich to duże ryzyko; kiepski wynik może realnie osłabić pozycję przywódcy w partii i pozycję partii na scenie politycznej. Zwycięstwo z kolei oznacza objęcie eksponowanego, prestiżowego, ale dającego niewiele realnej władzy urzędu, z którego trudno jest zachować kontrolę nad partią. Start w wyborach prezydenckich opłaca się politycznie tylko liderom mniejszych stronnictw, od których nikt nie oczekuje zwycięstwa. Dobra kampania pozwala im zwiększyć własną rozpoznawalność i wzmocnić stojącą za nimi formację.
Skład wyścigu z 2020 roku potwierdza, że brak liderów w 2015 roku nie był przypadkiem. Walczący o reelekcję Andrzej Duda zajmuje w nim podobną pozycję, jak Bronisław Komorowski pięć lat temu. Jest popularnym politykiem swojego obozu, który nigdy nie został jego liderem, nie ma silnej samodzielnej pozycji i w kampanii pozostaje całkowicie zależny od wsparcia struktur stojącej za nim partii. Podobnie jak Jarosław Kaczyński w 2015 roku, żaden z obecnych i byłych liderów PO – Donald Tusk, Grzegorz Schetyna – nie zdecydował się poddać weryfikacji w wyborach prezydenckich. Tak jak Paweł Kukiz, Szymon Hołownia odwołuje się do wyborców zmęczonych partyjną polaryzacją i pragnących odebrania polityki zawodowym wyjadaczom, których od lat oglądamy w telewizji. Różnica z 2015 rokiem polega tylko na tym, że po tragicznych doświadczeniach z Ogórek i jej słabym wyniku Lewica postawiła na mocniejszego, poważniejszego kandydata, a ludowcy na swojego lidera.
Wybory zastępcze
Co dla wyborców oznacza fakt, że w prezydenckim wyścigu nie ma liderów – przynajmniej wśród faworytów? Przede wszystkim to, że w tej sytuacji wybory prezydenckie stają się "wyborami zastępczymi". Oglądając starcia Komorowskiego i Dudy pięć lat temu, mieliśmy wrażenie, że obaj są tylko aktorami o wiele szerszego, dzielącego Polskę od 2007 roku sporu między PiS i PO, reżyserowanego przez kogoś innego – przywództwo PO z jednej i Jarosława Kaczyńskiego z drugiej strony. Podobnie będzie wyglądało to w tym roku, jeśli przed drugą turą w debatach staną naprzeciw siebie Małgorzata Kidawa-Błońska i Andrzej Duda.
Wybór pomiędzy tą dwójką będzie tak naprawdę głosem w plebiscycie: czy chcemy kolejnych lat osobistych rządów Jarosława Kaczyńskiego, czy nie. Ktokolwiek z przedstawicieli opozycji wejdzie do drugiej tury, nie będzie oceniany pod kątem swoich osobistych zalet, zdolności przywódczych, charakteru. Wynik przeciwnika lub – co bardziej prawdopodobne - przeciwniczki Andrzej Dudy będzie zależał przede wszystkim od tego, w jakim stopniu opinia publiczna jest zmęczona pięcioma latami samodzielnych rządów PiS. Druga tura wyborów prezydenckich stanie się więc dogrywką do wyborów parlamentarnych z poprzedniego roku.
Widać to było w zeszłą sobotę, w trakcie konwencji prezydenckiej Andrzeja Dudy. Nie padł na niej właściwie żaden pomysł na to, jak w ciągu następnych pięciu lat miałaby wyglądać kolejna kadencja obecnego prezydenta, ani na to, w jaki sposób Andrzej Duda chciałby skorzystać z przysługującego mu bardzo mocnego mandatu i narzędzi, którymi dysponuje jako prezydent. Na konwencji zaprezentował się wyłącznie jak strażnik "dobrej zmiany", gwarant tego, że rewolucja, jaka zaczęła się w polskiej polityce w 2015 roku, nie zostanie przerwana. Nawet jeśli w trakcie kampanii prezydent Duda przedstawi jakieś nowe obietnice na przyszłą kadencję, główny ton nadawać jej będzie to, co usłyszeliśmy tydzień temu: obrona kursu z ostatnich pięciu lat przed zakusami opozycji, która – jak w kampanii straszyć będzie pewnie obóz prezydencki – stanowi zagrożenie dla socjalnych zdobyczy rządów PiS i stanowi ryzyko sprzecznej z kluczowymi dla Polaków i Polek wartościami rewolucji obyczajowej.
Także kandydaci mniejszych partii – Władysław Kosiniak-Kamysz i Robert Biedroń – prowadzą w tych wyborach kampanię zastępczą. Wybory prezydenckie to dla nich przede wszystkim prawybory przed następnymi wyborami parlamentarnymi. Podnoszą w nich kwestie, które leżą raczej w kompetencjach rządu niż prezydenta. "Cywilizację troski" – bardziej egalitarną i wolnościową zarazem – o której mówi Robert Biedroń da się zbudować dopiero dysponując większością parlamentarną, kompetencje prezydenta nie wystarczą.
W 2015 roku wybory parlamentarne miały miejsce chwilę po prezydenckich. Zwycięstwo Andrzeja Dudy i sukces Pawła Kukiza wyzwoliły falę, która wstrząsnęła także polityką parlamentarną, odbierając po ośmiu latach władzę Platformie, zatapiając lewicę i wprowadzając do Sejmu nowe siły – w tym przyklejoną wtedy do Kukiza skrajną narodową prawicę. Fakt, że w wyborach prezydenckich względnie niewielkim kosztem dawało się wprowadzić do systemu nowe idee i nowych ludzi, czynił je zawsze tak politycznie ekscytującymi. Czy jednak w tym roku w wyborach prezydenckich otworzy się cokolwiek nowego?
Zwycięstwo Andrzeja Dudy oznacza kontynuację tego, co obecnie. PiS nie będzie miał powodu, by organizować wybory wcześniej niż w przewidzianym przez prawo 2023 roku. Jakich energii nie wyzwoliliby w tym roku Biedroń, Kosiniak-Kamysz czy Szymon Hołownia, trudno będzie je utrzymać przez trzy lata. Jeśli wygrana kandydata lub kandydatki opozycji spowoduje klincz i wcześniejsze wybory, to i tak może do nich upłynąć dość czasu, by wyborcy zdążyli zapomnieć o tym, co wydarzyło się w tym roku w maju. Scenariusz z 2000 roku – z Olechowskim i względnym sukcesem PO w 2001 roku - czy z Pawłem Kukizem i sukcesem jego ruchu w wyborach parlamentarnych raczej nie powtórzy się po tych wyborach.
Jakiej prezydentury właściwie chcemy?
Podsumowując, czekają nas wybory prezydenckie bez prawdziwych liderów swoich obozów wśród faworytów, wybory, które najpewniej ostatecznie zmienią się w plebiscyt na temat rządzącej partii. Wybierzemy w nich między kolejnymi latami całkowitych rządów silnie polaryzującej społeczeństwo formacji albo klinczem między dwoma ośrodkami władzy wykonawczej. Cały ten wyścig ma niewielką szansę, by realnie uruchomić nową dynamikę polityczną.
Wszystko to być może powinno skłonić nas do postawienia pytania, czy polski ustrój fortunnie konstruuje prezydenturę. Pozycja prezydenta w liberalnej demokracji nie jest bowiem czymś oczywistym, współcześnie istnieje kilka różnych modeli: od prezydenckiego, gdzie jest on faktycznie szefem władzy wykonawczej, do parlamentarno-gabinetowego, gdzie wybierany przez zgromadzenie ustawodawcze prezydent pełni wyłącznie obowiązki protokolarno-reprezentacyjne.
To, jak polski ustrój i praktyka definiują role prezydenta, nigdy nie wynikało z jakiejś głębszej ustrojowej refleksji, a raczej z przypadku i dynamiki politycznego sporu. W 1990 roku postulat wolnych bezpośrednich wyborów prezydenckich wypłynął jako element walki między ośrodkiem skupionym wokół rządu i Tadeusza Mazowieckiego a Lechem Wałęsą, którego najwierniejszymi współpracownikami byli wtedy bracia Kaczyńscy.
Nowela do konstytucji PRL z kwietnia 1989 i mała konstytucja z 1992 roku nadawały prezydentowi dość silne uprawnienia, zwłaszcza w dziedzinie polityki bezpieczeństwa i zagranicznej, choć pozostawiały centrum polityki wykonawczej w rządzie. W odpowiedzi na silną, ekspansywną prezydenturę Wałęsy pisano przepisy obecnej konstytucji – osłabiające pozycję prezydenta wobec rządu i Sejmu. Jednocześnie w ustawie zasadniczej z 1997 roku zachowano kilka prezydenckich uprawnień niespotykanych w systemach parlamentarno-gabinetowych – na czele z wetem, do odrzucenia którego potrzeba w Sejmie większości trzech piątych głosów. To bardzo wysoki próg – faktycznie czyni on prezydenta czymś w rodzaju "trzeciej izby parlamentu", zdolnej blokować wszelkie działania Sejmu i Senatu.
Jednocześnie prezydent nie ma narzędzi, by realnie prowadzić politykę, jeśli nie jest liderem swojego politycznego obozu, dominującym nad premierem. O co trudno, gdy opinia publiczna średnio akceptuje partyjny model prezydentury i oczekuje, że prezydent będzie reprezentował "wszystkich Polaków", a nie przewodził swojej partii. Ostatnim prezydentem, który ze swojego stanowiska realnie kształtował politykę, był Aleksander Kwaśniewski. Do pewnego stopnia robił to Lech Kaczyński, ale w trakcie jego wspólnych rządów z PiS (2005-07) centrum władzy znajdowało się jednak w gabinecie Jarosława Kaczyńskiego. Gdy premierem w 2007 roku został Tusk, Lechowi Kaczyńskiemu pozostawała aktywność na arenie międzynarodowej, co wywoływało rywalizację i spory z Tuskiem.
Przy takiej ustrojowej konstrukcji prezydentury i takiej, a nie innej praktyce prezydentowi trudno być kimś innym niż albo wielkim hamulcowym albo notariuszem rządu. Żadna z tych opcji nie jest szczególnie atrakcyjna dla polityka mającego tak silny demokratyczny mandat. W tej sytuacji możemy spodziewać się, że tendencja z 2015 i 2020 będzie się tylko pogłębiać. Politycy faktycznie przewodzący swoim politycznym obozom, mający ambicje, realne szanse i pomysł na władzę, będą unikać prezydenckiego wyścigu. Chyba że jako okazji do promocji na przyszłość. W budzących największe emocje wyborach będziemy dawać bardzo silny mandat politykom z drugiego szeregu.
Czy nie powinno nas to skłonić do przemyślenia konstrukcji prezydentury? Czy warto organizować bezpośrednie wybory i dawać tak silny demokratyczny mandat prezydentowi, który realnie może tak niewiele? A jednocześnie jest dość silny, by blokować zmiany, za którymi stoi także silny mandat w postaci sejmowej większości? Jeśli popatrzymy dokoła siebie, to zauważymy, że europejskie demokracje przyjmują raczej model parlamentarno-gabinetowy. Tak jest w Niemczech, gdzie prezydent reprezentuje kraj na zewnątrz i pełni funkcje protokolarne, ale nie ma żadnych istotnych kompetencji politycznych, czy we Włoszech, gdzie jego rola pozostaje głównie ceremonialna.
Trudno dziś wyobrazić sobie dyskusję o tak fundamentalnej zmianie, gdy rządzi partia, która zdaniem istotnej części opinii publicznej demoluje konstytucyjny porządek Rzeczpospolitej. W tej sytuacji opinia publiczna – jej część krytyczna wobec PiS – mobilizuje się wokół obrony konstytucji, a nie dyskusji nad potrzebą jej reformy. Jeśli wybory wygra Małgorzata Kidawa-Błońska i skutecznie będzie blokować wszelkie rewolucyjne działania PiS, liberalna część opinii publicznej uzna, że system zadziałał, a prezydent z silnym wetem jest potrzebny, by na przyszłość blokować działania populistycznej władzy. Pytanie, czy taka powinna być rola prezydenta – którego weto ma przecież polityczny, a nie konstytucyjny wymiar.
Równie dobrze można sobie też wyobrazić sytuację, gdy populistyczny konserwatywny prezydent skutecznie blokuje zmiany, które cieszą się wyraźnym poparciem w sejmowej i społecznej większości. Konstrukcja polskiej prezydentury sprzyja albo politycznym kryzysom i klinczom, albo bierności tego urzędu. Prędzej czy później będziemy się musieli zastanowić, czego oczekujemy od prezydentury i czy obecna konstrukcja ustrojowa odpowiada tym oczekiwaniom.