- System Child Alert "zaszczuwa" sprawcę. On ma się czuć śledzony, wiedzieć, że szuka go cały kraj. I to ma sprowokować go do poddania się lub sprawić, że popełni błąd - mówi w rozmowie z Magazynem TVN24 policjantka, która poszukiwała zaginionej tydzień temu Amelki z Białegostoku.
Gdy w ubiegły czwartek pojawiła się informacja o porwaniu w Białymstoku trzyletniej Amelki i jej matki, sala na parterze w budynku Komendy Głównej Policji przy ul. Puławskiej w Warszawie stała się momentalnie jednym z najważniejszych miejsc w Polsce. To tu urzędują policjanci z Centrum Poszukiwań Osób Zaginionych. Do ich siedziby natychmiast zlecieli się komendanci i naczelnicy. Do nich spływały najważniejsze informacje w sprawie porwania. To tu podjęto decyzję o uruchomieniu po raz trzeci w historii Polski platformy Child Alert, dzięki której wizerunek porwanej Amelki momentalnie poznała cała Polska. W centrum tego zamieszania znajdowała się mł. insp. Małgorzata Puzio-Broda, ekspert z CPOZ.
O której wyszła pani z pracy w dniu porwania Amelki?
Mł. insp. Małgorzata Puzio-Broda, Centrum Poszukiwań Osób Zaginionych Komendy Głównej Policji: Zgłoszenie dostaliśmy w czwartek po godz. 10. Z pracy wyszłam w piątek po trzeciej nad ranem, przed czwartą nad ranem byłam w domu. O 8.15 byłam z powrotem. Ale niektórzy koledzy siedzieli jeszcze dłużej.
Dostajecie sygnał z Białegostoku i co się dzieje dalej?
Tu za ścianą siedzi dyżurny, on pierwszy dał znać, że doszło do uprowadzenia małoletniej razem z matką. Od razu skontaktowaliśmy się z naszym "łącznikiem" w garnizonie podlaskim. Potwierdził zdarzenie, dowiedzieliśmy się, że babcia matki zgłosiła uprowadzenie w jednostce.
Z uwagi na okoliczności tej sprawy niemal od razu zapadła decyzja, żeby postawić w stan gotowości platformę Child Alert, która była uśpiona przez ostatnie dwa-trzy lata. Jednocześnie dwóch naszych policjantów z centrum zostało natychmiast wysłanych na miejsce.
To było trzecie uruchomienie Child Alertu w Polsce. Dlaczego tak rzadko go używacie?
Było kilka takich sytuacji, że już mieliśmy publikować komunikat, ale okazywało się, że dziecko się odnalazło, albo po weryfikacji okazywało się, że jest to typowe porwanie rodzicielskie. W takich przypadkach tylko w sytuacji, gdy zdrowie i życie dziecka są zagrożone albo są jakieś kryminalne przesłanki, możemy wszczynać Child Alert. Bo przedwczesnym ogłoszeniem alertu można więcej zepsuć niż pomóc. Mamy na przykład wytypowanego potencjalnego sprawcę, ale wiemy, że po nagłośnieniu sprawy on może w stresie zamordować porwane dziecko. Albo: mamy ustalone plany porywacza i organizujemy zgodnie z nimi swoje czynności, a alert uczuli sprawcę, spowoduje, że on się stanie bardziej czujny. Na przykład usłyszy informacje o blokadach na drogach i w ostatniej chwili nam się wymknie.
Dlaczego nie podawaliście nazwiska dziewczynki ani matki?
Publikacja komunikatu ma sprawić, że społeczeństwo zaangażuje się w poszukiwania. Do tego wystarczy wizerunek dziecka i imię, żeby ktoś mógł zawołać dziecko i upewnić się, że to właśnie nasz zaginiony. Poza tym później takie informacje zostają w sieci nawet po zakończeniu sprawy. A dziecko kiedyś dorośnie, będzie chciało o tym zdarzeniu zapomnieć.
Szybko wyszło, że w sprawę zaangażowany był ojciec. Dlaczego nie opublikowano jego wizerunku?
Nie miał postawionych żadnych zarzutów w tej sprawie, na etapie publikacji komunikatu nie byliśmy w stu procentach pewni, czy jest bezpośrednio zaangażowany w uprowadzenie. Szukaliśmy dziecka, ono było dla nas najistotniejsze. Ale mogę pana zapewnić, że każdy policjant w Polsce wiedział, jak ten ojciec wygląda.
Chwilę po porwaniu znaleziono samochód sprawców. Jaki to był dla was sygnał?
Taki, że porwanie jest zaplanowane, przygotowane. Zaskoczyło nas, że oprócz dziecka porywacz zabrał też matkę. Na gorąco zastanawialiśmy się, że może nie chciał powodować dodatkowej traumy u córki. Może uznał, że łatwiej będzie jej funkcjonować, jeśli będzie pod opieką matki. Wiele wskazywało od początku na porwanie rodzicielskie. Wtedy nie uruchamia się Child Alertu, policja stosuje inne procedury.
Porwania rodzicielskie zazwyczaj wyglądają tak, że rodzic zabiera dziecko na ferie i dzwoni do drugiego, że go już nie odda. Albo zabiera malucha z przedszkola. Nie mają one takiego gwałtownego, przestępczego przebiegu. Oczywiście mogą się pojawić zarzuty, że przecież mamy około 600 porwań rodzicielskich w roku i dlaczego teraz akurat wszczęliśmy alarm. Były takie rozważania. Ale lepiej podjąć decyzję niż jej zaniechać. Nie wiadomo, do jakich kolejnych kroków byłby zdolny tak zdesperowany ojciec.
A nie możemy za każdym razem uruchamiać procedury Child Alertu, bo ludzie przestaliby na nią zwracać uwagę.
To są wszystko delikatne sprawy, wymagające ogromnej wiedzy i wyczucia. Był taki przypadek w Irlandii. Ojciec uprowadził dwóch synów. Nie oddał ich matce po widzeniu. Jadąc samochodem, miał kolizję. Policjanci, którzy przyjechali na miejsce, zauważyli, że mężczyzna się dziwnie zachowuje. Otworzyli bagażnik. Okazało się, że w środku znajdują się ciała uduszonych przez niego obydwu chłopców.
Po uruchomieniu Child Alertu o Amelce nagle dowiedziała się cała Polska. Jaki był skutek? Wszystkie linie zostały natychmiast zablokowane?
W ciągu 12 godzin mieliśmy ponad dwieście telefonów i kilkanaście maili. Wszystkie informacje, które spływały, były natychmiast opracowywane przez naszych ekspertów, weryfikowaliśmy każdą z nich.
Byli też ludzie, którzy bardzo chcieli pomóc, ale nie wiedzieli do końca jak, dzwonili, żeby zapytać, co mogą zrobić. Grzecznie dziękowaliśmy za pomoc. Zdarzali się tacy, którzy postanowili nam powiedzieć, co my mamy zrobić. "Skoro porywacz wziął samochód z wypożyczalni, to musicie pojechać sprawdzić tę wypożyczalnię". Było trochę głuchych telefonów. Nie zdarzyło się, żeby ktoś świadomie próbował nas wprowadzać w błąd.
Któraś informacja okazała się pomocna?
Każda jest pomocna, bo nawet jeśli się nie potwierdzi, to po zweryfikowaniu wiemy, że ten wątek możemy pominąć w śledztwie.
Poza tym kluczowe jest to, że system "zaszczuwa" sprawcę. On ma się czuć śledzony, wie, że szuka go cały kraj, że wizerunek porwanego dziecka jest wszędzie, że nie będzie mógł się swobodnie przemieszczać. I to ma sprowokować go do poddania się lub sprawić, że popełni błąd.
A co się działo w tym czasie w śledztwie?
Na miejscu w Białymstoku pracowali policjanci z tamtej jednostki. Informacje od nich weryfikowaliśmy m.in. przez Biuro Międzynarodowej Współpracy Policji. W czasie rzeczywistym sprawdzaliśmy na przykład, czy samochód o takich a takich numerach przekroczył granicę albo przemieszczał się po danym kraju.
W czwartek po północy na infolinię przyszła informacja, że na jednym z osiedli w Białymstoku stoi samochód z niemieckimi tablicami, ale z przodu ma inne numery niż z tyłu. W ciągu dwóch godzin z Niemiec mieliśmy wszystkie informacje na temat tego auta i jego właścicieli. Dostaliśmy informację o miejscu zamieszkania rodziny dziewczynki w Niemczech. Patrol niemieckiej policji natychmiast tam podjechał, sprawdził ten adres, sprawdził samochód, który stał pod domem. Dostaliśmy informację, że nikogo tam nie ma.
Ktoś zadzwonił, że samochodem podobnym do tego, którym poruszali się porywacze, jedzie gdzieś w Polsce para z dzieckiem. Natychmiast zaalarmowaliśmy miejscowy garnizon. Policjanci zatrzymali samochód, okazało się, że nie ma to związku z naszą sprawą.
W którym momencie wiedzieliście, kto stoi za porwaniem?
Mieliśmy takie podejrzenia dość szybko. Babcia, która widziała z okna moment porwania, nie rozpoznała porywaczy, ale miała podejrzenie, kto za tym stoi. Po weryfikacji sytuacji rodzinnej i prawnej dziewczynki zaczęliśmy przypuszczać, co się mogło wydarzyć.
Mijały kolejne godziny, dziecka nie było. Zrobiło się nerwowo?
Były takie momenty, że myśleliśmy, że już mamy sprawcę. Dostawaliśmy takie informacje, które wydawały się pewne, ale okazywało się, że jeszcze nie teraz. Cały czas jest adrenalina, mobilizacja. Amelka odnalazła się po 24 godzinach. Od razu pojawiły się komentarze, że to strasznie długo. Jak słyszę takie słowa, to przypominają mi się komentarze kibiców po przegranych meczach. Że słaby mecz, a piłkarz nieudacznik. Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak wygląda nasza praca, często patrzą na nią przez pryzmat seriali. Nie pamiętają, że "CSI" to jest fikcja.
Ale z całym zdecydowaniem mogę powiedzieć, że system zadziałał. Porywacze poczuli, że są w sytuacji bez wyjścia. Byli zaskoczeni, że sprawy przybrały taki obrót i byli praktycznie sparaliżowani. Wiedzieli, że szuka ich cała Polska i że nie mają szans umknąć policji i zrealizować swojego planu. Gdyby nie Child Alert, prawdopodobieństwo skutecznej ucieczki porywaczy za granicę byłoby bardzo wysokie.
Myśli się o swoich dzieciach podczas pracy przy zaginięciu innego dziecka?
Zawsze. Zresztą koledzy śmieją się, że ze względu na moją pracę wytresowałam swoje dzieci, wpoiłam im wyższy stopień czujności. Mój syn idzie do metra i wysyła SMS: "Jestem w metrze". Idzie do szkoły - SMS: "Jestem w szkole".
Nie chcę wychować dzieci w poczuciu, że świat jest zły i niebezpieczny, bo tak nie jest, ale mam świadomość, co się może zdarzyć. Trzeba wpoić dzieciom zdrową nieufność, żeby wiedziały, w jakich sytuacjach powinny powiedzieć "nie", na co uważać, czego nie robić. A jak to osiągnąć? Rozmawiać, rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać! Swoją drogą wiele razy widziałam, że bardzo często dopiero po zaginięciu dziecka bliscy uświadamiają sobie, że nic o nim nie wiedzą.
Przychodzi taki człowiek na komisariat i czego nie wie o swoim dziecku?
Z kim się przyjaźni, jaką ma orientację seksualną, że jest prześladowane w szkole, że wyciekło jakieś zdjęcie, które może mu zaszkodzić.
A z pani doświadczenia wynika, że po takim zaginięciu przychodzi otrzeźwienie i impuls do zmiany relacji z dziećmi?
Chciałabym, żeby tak było... Ale mam takie powiedzenie: doświadczenie uczy, że doświadczenie niczego nie uczy. Bardzo trudno jest naprawić relacje z dzieckiem zaniedbane nieraz przez wiele lat. Zdobyć od nowa jego zaufanie.
Zawsze mnie zastanawiały historie ludzi, którzy z dnia na dzień wyszli z domu i ślad po nich po prostu zaginął. Zdarza się, że trafiacie na kogoś takiego, kto nie chce, żeby go odnaleźć?
Czasem rodzina zgłasza zaginięcie, bo nie wie, jak naprawdę wygląda sytuacja bliskiej osoby. Pamiętam taki przypadek, że uruchomiliśmy międzynarodowe poszukiwania kobiety. Ustaliliśmy, że jest w USA. Ale dostaliśmy od szeryfa z lokalnej jednostki zdjęcie dowodu osobistego z jej oświadczeniem, że nie życzy sobie kontaktu z rodziną.
Są matki, które nie mogą się pogodzić z trybem życia, jakie prowadzą ich dorosłe dzieci. Chciałyby widzieć syna w domu obok siebie. Docieramy do takiej osoby, ustalamy, że nie chce mieć kontaktu z rodzicem, odbieramy oświadczenie i kończymy poszukiwania.
Kiedy ginie najwięcej osób?
W Polsce ginie dziennie kilkadziesiąt osób. Większość z nich się odnajduje już w pierwszych dniach po zaginięciu (90 procent w ciągu tygodnia). Chyba że jest zimno, wtedy mniej. Ostre mrozy zdecydowanie wpływają na liczbę zaginięć. Teraz zbliża się przesilenie wiosenne. Na wiosnę i jesienią uaktywniają się osoby z problemami psychicznymi, myślami samobójczymi.
Muszę tu sprostować mit, że najwięcej nastolatków ginie w okresie wakacyjnym. Nieprawda. Najwięcej ucieka, gdy zbliża się zakończenie roku szkolnego - wtedy, gdy są wystawiane oceny szkolne.
Rodzice powinni nauczyć się wyłapywać alarmujące symptomy. Na przykład dziecko traci apetyt, staje się apatyczne – to znaczy, że coś się dzieje. Albo przeciwnie - z osoby zamkniętej staje się bardzo wyluzowany, towarzyski – może to wpływ narkotyków.
Z kolei starsi ludzie bardzo często giną w okresie jesiennym. Okres grzybobrań, zbierania jagód, ziół - wychodzą do lasu i nie potrafią wrócić. A ze względu na wiek i stan zdrowia takie osoby mają mniejsze szanse na przeżycie. Chociaż i tu nie ma reguły. Pamiętam starszą panią, która zaginęła gdzieś na Mazurach. W pewnym momencie zorientowała się, że jej szukamy i tak się krępowała, że narobiła zamieszania, że postanowiła się przed nami ukrywać i po cichu przemknąć do domu. Dopiero po trzech dniach ją znaleźliśmy.
Kiedy właściwie można zgłosić zaginięcie? Musi minąć 48 godzin?
Proszę podkreślić drukowanymi literami, że nie ma takiej zasady! Ostatnio z przerażeniem oglądałam jakiś serial. Kobieta mówi, że nie zgłosiła zaginięcia, bo nie upłynęło 48 godzin. Gorąco mi się zrobiło, że ktoś jeszcze powtarza takie bzdury.
Zaginięcie możemy zgłaszać w każdej chwili, jeśli mamy uzasadnione podejrzenie. Jeśli na przykład dziecko, które jak w zegarku przez dwa lata wraca ze szkoły o danej porze, nagle znika, nie ma z nim kontaktu, to choćby po kilkudziesięciu minutach można zawiadomić policję.
A policjanci są już na tyle świadomi, że przyjmą takie zgłoszenie?
W stu procentach.
Jak to jest z korzystaniem z pomocy jasnowidzów w poszukiwaniu zaginionych?
Nie wierzę w jasnowidzów. Oni nie mają żadnych nadprzyrodzonych mocy. A może jedynie umiejętność gromadzenia i przetwarzania informacji, intelekt i umiejętność manipulowania. Weryfikowaliśmy ich na wiele sposobów i nigdy informacje od nich się nie potwierdzały. Czasem mają tę przewagę, że rodzina nie ufa policji, a mówi coś jasnowidzowi. Ale nie spotkałam się z sytuacją, żeby jasnowidz wskazał miejsce ukrycia ciała niezwiązane ze zgromadzonymi przez nas informacjami. Nigdy jasnowidz nie pomógł nam w odnalezieniu zaginionego. Jestem przekonana, że w większości przypadków są to osoby żerujące na ludzkim nieszczęściu, wyciągające po prostu pieniądze od ludzi.
Najwięcej satysfakcji mamy wtedy, kiedy poszukiwania trwają dwie, trzy doby i boimy się, że szukamy już ciała, a odnajdujemy żywe osoby. Szczególnie w przypadku starszych osób czy dziecka, bo ich szanse na przeżycie w miarę upływającego czasu są coraz mniejsze.
Są takie sprawy, które nie dają pani spokoju?
Kilka lat temu w małej miejscowości gdzieś w Polsce zaginęła mała dziewczynka. Bawiła się na podwórku z koleżanką i nagle zniknęła. Wszystkie wątki były sprawdzone, okolica przeszukana. Rzeka w pobliżu praktycznie została wypompowana.
Nie mogę się pogodzić z tym, że w takiej małej miejscowości zniknęła bez śladu dziewczynka, że nie ma nawet jej ciała. Ślad się urywa i nie ma nic. W oparciu o akta robimy teraz profil psychologiczny zaginionej i jej rodziny. Liczymy, że to nam da jakiś nowy punkt zaczepienia.
Jest też sprawa młodej kobiety, która wyszła na spacer z mężem i nie wróciła. On mówi, że się źle poczuł i wrócił do domu, a ona pojechała na zakupy do centrum handlowego. Ale z monitoringu wynika, że nigdy tam nie była. Jest wiele niejasności, ale nie ma twardego punktu zaczepienia. Takie niewyjaśnione sprawy nie dają mi spokoju.
***
Mł. insp. Małgorzata Puzio-Broda – policjantka, radca Wydziału Poszukiwań i Identyfikacji Osób Biura Kryminalnego Komendy Głównej Policji, ekspert w Centrum Poszukiwań Osób Zaginionych KGP.
Funkcjonariuszka o 26-letnim stażu w formacji, absolwentka Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Uczestniczyła w realizacji unijnego projektu "Przygotowanie systemu Child Alert w Polsce" – specjalnego narzędzia do poszukiwań zaginionych dzieci. Z ramienia Centrum Poszukiwań Osób Zaginionych KGP brała bezpośredni udział we wszystkich trzech ogłoszonych w Polsce, od czasu uruchomienia systemu, poszukiwaniach w ramach Child Alert. Członek Sieci Ekspertów Policyjnych zrzeszonych przy organizacji Amber Alert Europe. Autorka lub współautorka artykułów na temat zaginięć osób.