Pyzaty chłopiec, wyglądający jak cherubinek z barokowych obrazów. To mały Charles Lindbergh, syn lotnika, który pierwszy bez międzylądowań przeleciał nad Atlantykiem. Narodziny syna były medialnym wydarzeniem. Jego porwanie było najgłośniejszym w przedwojennej historii Stanów Zjednoczonych. W sprawie pomóc chciał Al Capone, a o porywaczach mówił nawet Albert Einstein.
Styczeń 1932 roku. Charles Lindbergh kilka lat wcześniej stał się gwiazdą lotnictwa. Amerykanin pierwszy na świecie, samotnie i bez międzylądowań, przeleciał w 1927 roku nad Atlantykiem ze Stanów Zjednoczonych do Europy. Okrzyknięto go "samotnym orłem". Był idolem Ameryki, bożyszczem nastolatek, bohaterem chłopców. Miał zaledwie 30 lat, ale już był spełniony. Ożenił się. Doczekał syna: Charlesa Augustusa. Rodzina w styczniu 1932 roku przeniosła się do nowego domu w Hopewell - eleganckiej posiadłości położonej na skraju lasu. Z daleka od ciekawskich spojrzeń. Tu mogli odetchnąć, znaleźć chwilę spokoju. Znaleźli coś zupełnie innego.
Zniknął z kołyski
Wczesnym wieczorem, 1 marca 1932 roku, małego Charlesa położono do łóżeczka. W jego pokoju na pierwszym piętrze. Na dworze szalała wichura. Z zewnątrz dobiegały stukoty i odgłosy łamiących się gałęzi. Dźwięki domownikom nie wydawały się podejrzane. Czas mijał. Lindberghowie cieszyli się swoim towarzystwem. Niania chłopca poszła sprawdzić, czy malec się nie przebudził. Weszła do pokoju i osłupiała. Łóżeczko było puste. Spanikowana sprawdziła pomieszczenie. Po dziecku nie było śladu. Zaczęła krzyczeć. Do pokoju przybiegli rodzice chłopca. Zarządzono przeszukanie domu. Dopiero po chwili zorientowali się, że okno było uchylone. To tędy musiał wejść ktoś, kto porwał chłopca.
Lindbergh chwycił za strzelbę i powiedział do żony: "Anno, oni ukradli nasze dziecko". W końcu na parapecie znaleziono list – notatkę z żądaniem okupu. O sprawie powiadomiono policję. Postawieni na nogi funkcjonariusze zablokowali drogi w stanie New Jersey. Legitymowali kierowców i sprawdzali samochody. Na takie działania było jednak za późno. Porywacz bądź porywacze byli już daleko od rezydencji Lindberghów.
Co powinien jeść porwany?
Detektywi wzięli się do pracy. Analizowali list zostawiony w łóżeczku chłopca. Wyczytali z niego: za chłopca chcemy 50 tysięcy dolarów, w jak najmniejszych nominałach. W zamian dziecku włos miał z głowy nie spaść, miało wrócić całe i zdrowe. Była więc nadzieja. Dziecko żyje i będzie żyło, dopóki rodzina będzie współpracować. Pani Lindbergh wkrótce miała urodzić kolejnego potomka. Powinna o siebie dbać. Tymczasem odchodziła od zmysłów. Zamartwiała się o swojego pierworodnego. Do porywacza, za pośrednictwem prasy, wystosowała list. Podkreślała, że mały Charles jest chory i że potrzebuje odpowiedniej diety. Opisała, co i kiedy chłopiec powinien jeść, by wrócić do zdrowia.
"Anna Lindbergh dzieli się jadłospisem dziecka, licząc na okruchy człowieczeństwa w sercach porywaczy" - grzmiała prasa i publikowała żywieniowe zalecenia. Porywacze, jeśli śledzili dzienniki, mogli wyczytać, że Charles powinien jeść między innymi: trzy łyżki gotowanych płatków rano i wieczorem, dwie łyżki gotowanych warzyw raz dziennie, pół filiżanki soku pomarańczowego po przebudzeniu i 14 kropel leku w ciągu dnia.
Piloci chcieli wypatrywać z powietrza, noblista mówił o braku rozsądku
Porwaniem żyła cała Ameryka. W końcu narodziny chłopca zaledwie 20 miesięcy wcześniej były wydarzeniem medialnym. A jego pierwsze zdjęcie było wówczas jednym z najczęściej publikowanych w prasie. Teraz wszyscy mogli dowiedzieć się, jakie były zwyczaje malca. "Reading Times" opisywał, że chłopiec uwielbia rozmowy przez telefon, umie liczyć do pięciu, za to nikt nigdy nie słyszał, by wypowiadał swoje imię.
Piloci na łamach gazet ogłosili, że są gotowi do przeszukania z powietrza terytorium całego kraju. Ówczesny prezydent Herbert Hoover zapowiedział, że poruszy niebo i ziemię, by odnaleźć Charlesa. O uprowadzeniu wypowiadali się eksperci. "Porywacze nie są profesjonalistami albo po prostu nie potrafią myśleć. Doświadczeni kryminaliści nie wybraliby tego dziecka na swoją ofiarę. Rozumieliby, że przy takim rozgłosie szanse na powodzenie ich akcji są zerowe" - cytowano słowa detektywa z Chicago.
O sprawę zapytano też Alberta Einsteina, fizyka i laureata Nagrody Nobla. "Porwanie syna Lindbergha nie jest oznaką braku prawa czy upadku organów ochrony porządku publicznego. Porwanie tego chłopca jest dowodem braku rozsądku w rozwoju naszego społeczeństwa" - komentował naukowiec.
Życzenia śmierci od polityka i modlitwy z różnych stron świata
Głos w sprawie uprowadzenia zabrał też gubernator Indiany: "Wiadomość o porwaniu dziecka Lindbergha zszokowała mnie tak bardzo, że ledwo mogę znaleźć słowa, by się wyrazić. Moją jedyną nadzieją jest to, że odnajdziemy odpowiedzialne za to ludzkie szczury". Polityk mówił też o konieczności wymierzenia dziecięcym porywaczom kary śmierci. A przedstawiciele różnych religii, ramię w ramię, modlili się za powrót chłopca do domu.
Dzienniki relacjonowały każdy dzień poszukiwań. 3 marca czytelnicy "The Des Moines Register" z nagłówka dowiedzieli się: "Nie tylko dziecko Lindbergha, ale syn całego świata". O co chodziło? Dziennikarze informowali, że porwaniem chłopca zainteresowani są mieszkańcy innych krajów. Wyrazy współczucia i solidarności dla bliskich dziecka płynęły między innymi z Szanghaju, Londynu, Berlina, Paryża, Bogoty, Tokio i Mexico City.
Poszukiwania bez efektów
Rodzice Charlesa Augustusa Lindbergha Juniora w otwartym liście apelowali: jeśli macie naszego syna, skontaktujcie się z nami. Obiecywali, że ich przedstawiciele spotkają się z reprezentującymi porywaczy "w każdym miejscu i o każdej porze".
W tym samym czasie policjanci rozpracowywali sprawę i sprawdzali kolejne sygnały o tym, że mały blondynek był widziany w towarzystwie podejrzanych dorosłych. W ciągu jednego dnia potrafili przeszukać kilka nowojorskich budynków. Jeden po drugim, mieszkanie po mieszkaniu. Bez rezultatu. Mały Lindbergh zapadł się pod ziemię.
Kolejne żądania
Niecały tydzień po porwaniu rodzice otrzymali kolejne żądanie okupu. Porywacze podbili stawkę za zwrócenie chłopca. Zażądali 70 tysięcy dolarów.
Trzy dni później dostarczono kolejny list – uzgodniono, kto ma być pośrednikiem między zrozpaczonymi rodzicami a przestępcami. Porywacze podrzucali notatki, a odpowiedzi udzielano im na łamach prasy. Był 10 marca 1932 roku. Mały Charles wciąż nie wrócił do domu.
Dwa dni później pośrednik odebrał kolejny list. Z niego wyczytał, że nowe wskazówki znajdzie w pobliżu stacji metra. Z szóstej wiadomości od porywaczy wyczytano: spotkasz się z mężczyzną o imieniu John na cmentarzu. Do spotkania doszło. Mężczyźni przedyskutowali metodę płatności. John obiecał dostarczyć coś, co potwierdzi tożsamość dziecka. Później zamilkł.
Porywacze nie odzywali się aż do 16 marca. Wówczas na dowód, że mają małego Charlesa dostarczyli śpioszki chłopca. Przysłali też siódmą wiadomość.
Pięć dni później nadeszła kolejna: macie całkowicie podporządkować się naszym wskazówkom. To w tym liście porywacze przyznali, że uprowadzenie syna pilota planowali od roku. I zamilkli na ponad tydzień. Wtedy przy wejściu do rezydencji opiekunka chłopca znalazła podrzucony smoczek, a następnego dnia kolejną wiadomość. Wyczytano z niej: podniesiemy nasze żądanie do 100 tysięcy dolarów.
Następne dni przyniosły nowe wieści od porywaczy. Pośrednik miał mieć gotowe pieniądze na 2 kwietnia. Jedenasta i dwunasta informacja nadeszła w dniu, w którym miało dojść do przekazania okupu.
Wieczorem pośrednik Lindberghów spotkał się z tajemniczym Johnem. Chciał zmniejszania kwoty do pierwotnych 50 tysięcy dolarów. Pieniądze przekazał. W zamian otrzymał instrukcje – trzynastą notatkę od porywaczy. Dziecko miało znajdować się na łódce "Nellie" w Massachusetts. Wskazany teren przeszukano dwukrotnie. Chłopca nie znaleziono. Porywacze przestali się odzywać, choć w prasie ponawiano apele o kontakt.
Śmiertelny cios w czaszkę. "To musiał być diabeł"
Mijały dni. Dokładnie 72 od momentu, gdy Charles został zabrany z domu. To właśnie ponad dwa miesiące od porwania do służb zgłosił się mężczyzna, który pracował w pobliżu rezydencji Lindberghów. W zagajniku, zaledwie kilka kilometrów od domu pilota, William Allen natknął się na zwłoki chłopca. Częściowo nadpalone, częściowo rozczłonkowane. Niedbale zakryte warstwą gnijących liści.
Maleńka czaszka była zmiażdżona, ale w środku było widać wyraźną dziurę. Niektórych części ciała brakowało. Mimo tego bliscy nie mieli wątpliwości, że zwłoki należą do Charlesa Augustusa Lindbergha Juniora. Mężczyzna, który odnalazł ciało chłopca, miał otrzymać nagrodę. Jednak nie chciał o niej słyszeć. "Wiem, że była wyznaczona nagroda, ale jeśli pan Lindbergh chciałby dać mi pracę, to byłbym zainteresowany. Mam nadzieję, że policja złapie tego, kto to zrobił. To musiał być diabeł" – mówił mężczyzna.
Sekcja wykazała: dziecko nie żyło od około dwóch miesięcy, zmarło po uderzeniu w głowę. Niewykluczone, że śmiertelny cios zadano już w dniu zaginięcia. "Wygląda mi to na robotę szaleńca. Jednak jest też możliwość, że chodziło tu o zemstę" - mówił John J. Sullivan, szef nowojorskiej policji. Nikt jednak nie wiedział, za co ktoś miałby mścić się na rodzicach chłopca. Ciało dziecka zostało skremowane.
Wydawał i wpadł
Śmierć chłopca nie zakończyła sprawy. Do akcji wkroczyło FBI. Wszyscy chcieli dopaść odpowiedzialnych za porwanie i zamordowanie dziecka. Sławny Al Capone obiecywał pomoc w zamian za wypuszczenie go zza krat. Śledczy z oferty nie skorzystali. Ich praca przez wiele miesięcy nie przynosiła rezultatów.
Zagadka śmierci dziecka mogłaby pozostać nierozwiązana, gdyby nie to, że w obiegu zaczęły pojawiać się pieniądze pochodzące z okupu. Coraz częściej ktoś zgłaszał, że zapłacono mu znaczoną gotówką.
Przełom w sprawie pojawił się we wrześniu 1934 roku, gdy Bruno Richard Hauptmann zatankował swój samochód na stacji benzynowej i zapłacił 10 dolarami. Detektywi postanowili przyjrzeć się mężczyźnie. Okazało się, że bardzo przypomina Johna, który kilkanaście miesięcy wcześniej odebrał okup w zamian za uwolnienie małego Lindbergha.
Buty, samochód, pismo i gotówka
Hauptmann został aresztowany. Okazało się, że do Stanów Zjednoczonych przyjechał kilka lat wcześniej. Raz nawet został deportowany do rodzinnych Niemiec. Jednak wrócił. W swoim kraju miał na pieńku z prawem. Raz nawet włamał się do domu burmistrza Kemenz, skąd zabrał kilkaset marek.
W USA na co dzień zajmował się stolarstwem. W jego mieszkaniu znaleziono gotówkę pochodzącą z okupu. Niewiele, ale kolejnym dowodem było odnalezienie butów, które kupił wcześniej za pieniądze, które także pochodziły od Lindberghów. Rozpoznał go pośrednik i jeden z taksówkarzy, który w 1932 roku przekazywał informację od porywaczy.
W końcu w garażu mężczyzny odnaleziono trzynaście tysięcy dolarów. Znaczona gotówka pochodziła z pieniędzy z okupu. Hauptmann twierdził, że pieniądze należą do jego znajomego, który wyjechał do Niemiec i tam zmarł. Jednak śledczy mieli kolejne dowody. Samochód stolarza odpowiadał opisowi tego, który miał być widziany w dzień poprzedzający porwanie w pobliżu rezydencji pilota. Agenci zbadali pismo mężczyzny i porównali je z tym pochodzącym z kilkunastu wiadomości od porywaczy. Specjaliści uznali, że łączy je wiele podobieństw.
"Największa sprawa od czasów zmartwychwstania"
Charakter pisma i odnaleziona gotówka nie były jednymi dowodami. Śledczy dokładanie zbadali i opisali drabinę znalezioną w ogrodzie rezydencji. Ślady po narzędziach, które zostały na drewnie odpowiadały śladom narzędzi należących do Hauptmanna. Drewno, z którego wykonano drabinę, pasowało do drewna, z którego wykonano deski na strychu mieszkania podejrzanego. Numer telefonu i adres pośrednika stolarz zapisał w środku jednej z szaf.
Mimo tego proces był poszlakowy. Rozpoczął się na początku stycznia 1935 roku. I szybko został ogłoszony "największą sprawą od czasów zmartwychwstania". Zainteresowanie mediów było olbrzymie. Ciekawość tłumów jeszcze większa.
Hauptmann do niczego się nie przyznawał. Po pięciu tygodniach został skazany na karę śmierci. Odwołanie od wyroku nie przyniosło zmiany kary. W kwietniu 1936 roku Bruno Richard Hauptmann zginął na krześle elektrycznym. Do końca nie przyznał się do winy. Choć obiecywano mu, że jeśli to zrobi, kara śmierci zostanie zamieniona na dożywocie. Nie przekonała go też oferta 90 tysięcy dolarów od jednego z koncernów medialnych. Do końca nie wydał też swoich wspólników. Po latach wciąż nie wiadomo, kto mógł mu pomagać.
O czym wiedział ojciec?
Dlaczego sławny Charles Linbergh po tym, jak zniknął jego syn, powiedział do żony "Anno, oni ukradli nasze dziecko"? Skąd wiedział, że porywaczy było więcej? Niektórzy sądzą, że Lindbergh z porwaniem syna miał coś wspólnego. Według jednych był żartownisiem. To miał być kolejny z jego figli. Jednak w wyniku wypadku skończył się tragicznie.
Inna z teorii mówi o tym, że schorowany chłopiec nie odpowiadał oczekiwaniom swojego idealnego ojca. Ojca, który w dodatku miał wierzyć w eugenikę, naukę według której da się stworzyć silniejszego i doskonałego człowieka. Lloyd C. Gardner, autor książki "The Case That Never Dies: The Lindbergh Kidnapping" o sprawie porwania małego Charlesa, podkreśla że chłopiec nie był idealnym okazem zdrowia. Miał początki krzywicy, młotkowate palce lewej stopy i za dużą czaszkę. A to nie mogło podobać się ojcu, który był przekonany o swoich zdrowych genach. I jednocześnie chciał te geny rozprzestrzeniać. Nie w pełni zdrowy syn dla wierzącego w eugenikę oznaczał, że ojciec również nie jest idealny.
Ci, którzy wierzą w to, że Lindbergh maczał palce w porwaniu swojego syna, dowodzą: tylko pułkownik, jego żona i kilku służących wiedziało, że dziecko tej nocy będzie w nowym domu. Bo wprawdzie rodzina spędzała w posiadłości weekendy, ale zaraz potem wracała do innej rezydencji. Tym razem po weekendzie postanowili zostać.
Co jeszcze ma świadczyć o spiskowaniu Lindbergha? To, że feralnego wieczora nie został na uroczystym odczycie w Nowym Jorku, a wrócił wprost do domu. Miłośnicy teorii spiskowych dowodzą: pilot tak bardzo lubił światła reflektorów, że nie przepuściłby okazji do publicznego wystąpienia i zebrania aplauzu. Coś jednak popchnęło Lindbergha do zrezygnowania z tego w dniu, w którym porwano jego syna. To nie koniec okoliczności, które mają obciążać legendę lotnictwa.
W dniu, w którym mały Charles zaginął, padało, a podwórko tonęło w błocie. Tymczasem w pokoju chłopca nie było wielu brudnych śladów. Jak to możliwe, że ktoś wszedł po drabinie prosto z dworu i ich nie zostawił? To wciąż zastanawia zwolenników teorii o porwaniu dziecka przez ojca. Jednak nie tylko to. Mają oni kolejny dowód. Gdy niania zorientowała się, że dziecko zniknęło, przeszukano pokój i cały dom. Początkowo nikt nie znalazł wiadomości od porywaczy. Zauważył ją dopiero Lindbergh, który sam wrócił do pokoju syna.
Lotnik momentami tak bardzo interesował się śledztwem, że dla wielu jest to podejrzane. Co robił? Wykorzystywał swoje wpływy, by kontrolować działania funkcjonariuszy. Miał uniemożliwiać śledczym rozmowę z tymi swoimi pracownikami, którzy wiedzieli, jaki był stan zdrowia jego syna. Co więcej, nalegał, żeby wszystkie informacje od śledczych trafiały do niego. Nie ufał policjantom. Nie chciał, aby funkcjonariusze podczas przekazywania okupu zorganizowali zasadzkę na porywaczy. Gdy w końcu okazało się, że chłopiec nie żyje, wziął udział w pobieżnej sekcji zwłok, a następnie nakazał jak najszybsze skremowanie ciała Charlesa Augustusa Lindbergha Juniora. Niedługo potem zabrał żonę i nowo narodzonego syna i wyjechał ze Stanów Zjednoczonych. Oficjalnie ze względów bezpieczeństwa. Jednak ci, którzy twierdzą, że pilot miał coś wspólnego ze zniknięciem syna, uważają to za kolejny dowód. Zadają sobie pytanie, dlaczego kierując się względami bezpieczeństwa nie wywiózł żony tuż po porwaniu, a dopiero gdy śledztwo wznowiono.
Cztery rodziny pilota
Zwolennicy ciemnej natury Lindbergha przywołują też jego dalsze powojenne losy. Wprawdzie sławny pilot działał w amerykańskim wywiadzie i dostarczał cennych informacji służbom, ale prowadził też podwójne życie.
Choć oficjalnie wciąż był mężem Anny, nie przeszkadzało mu to w nawiązaniu romansu. Poznał trzy kobiety, z którymi miał dzieci. W sumie siedmioro. Kobiety, choć dwie z nich były siostrami, nie wiedziały o tym, że dzielą miejsce w sercu Lindbergha. Dzieci nie miały pojęcia, kto jest ich ojcem. Lotnik odwiedzał je kilka razy do roku. Jego synowie i córki nie znali nawet jego prawdziwego imienia. Prawda wyszła na jaw dopiero kilkadziesiąt lat później. Córka jednej z kochanek Lindbergha najpierw przeczytała artykuł o pilocie w gazecie. Później odnalazła plik miłosnych listów i zdjęcia lotnika. Badania DNA, wykonane w 2003 roku, potwierdziły, że ona i jej rodzeństwo są dziećmi Charlesa Lindbergha. Kobieta, cytowana wówczas przez media, mówiła: "Ludzie mogą zastanawiać się nad tym, jak traktował swoją żonę i moją matkę. Jego postępowanie wskazuje wyraźnie, że nie był żadnym bohaterem, a zwykłym człowiekiem".