W tym samym roku Dorota przyjeżdża do Gliwic i rodzi się jeden z jej oprawców. Ona będzie pracować jako kelnerka, później prowadzić własny bar. On i jego kolesie nie zamierzają tyrać. Będą zabijać.
Napawa mnie obrzydzeniem, jak słyszę "Gliwice", "Śląsk". Nie mogę tam jechać. Pytali mnie, czy będę oskarżycielem posiłkowym. Nie. Nie pojadę na żadną rozprawę. Nie chcę, żeby ci bandyci karmili się moim cierpieniem. Może zostali szybko odstawieni od matki i nie wykształciły im się prawidłowo emocje. Jestem katoliczką, psychoterapeutką. Każdemu starałam się znaleźć usprawiedliwienie w jego deficytach. Tym razem nie potrafię. Po co zabijali? Powinni iść pod gilotynę.
Tak bardzo chciałabym wszystko odwrócić.
16 kwietnia 2016 r. Już wiadomo, co się stało. Jest już akt oskarżenia. Tajemnica zaginięcia Doroty i Zbigniewa S. rozwikłana – po 15 latach. Porwali ich i uwięzili. W pięciu. Trzech na koniec zabiło ze szczególnym okrucieństwem. Wszystkich aresztowano. Dwóch – prosto z więzienia. Odsiadują dożywocie. Trzy lata po uprowadzeniu S. znowu zabili. Też brutalnie, też małżeństwo. Tylko że tym razem od razu wpadli.
Piotr S., Roman C., Tobiasz W. i Bogdan G. to koledzy z Łabęd, gliwickiej dzielnicy słynnej z produkcji czołgów. "Pyjo", "Bleki", "Gruby" i "Bodzio". "Bleki" milczy jak grób. Pozostali opowiadają śledczym jak na spowiedzi, choć pamięć mąci im wieloletnie picie i ćpanie. Dręczyli S. kilka dni, blisko swoich domów. Motyw: odzyskanie długu.
Zbrodnię miał zlecić Vladimirs A. Uprowadzone małżeństwo winne było jemu, albo on działał w imieniu innych wierzycieli małżeństwa. Nie zdradzi tego, wszystkiego się wypiera. Współsprawcy mówią na niego "Igor". Albo "Waldek". Albo "Rusek". On twierdzi, że ich nie zna, że go pomawiają.
Rocznik 1980. Bezpaństwowiec urodzony w Rydze. Technik ekonomista po studiach na Łotwie, z zawodu kierowca. Brak uzależnień. Do Polski pierwszy raz przyjechał w 2000 r. W lipcu 2001 r. wziął ślub z Polką, starszą o cztery lata, i przyjął jej nazwisko. Przeżyli razem 12 lat. Mają 14-letniego syna. To znaczy, że poczęli go tuż po morderstwie.
14 lat leżeli bez sakramentu, jak śmieci.
Dowiedziałam się z internetu, potem przyjechali pobrać próbki DNA. Wstrząs. To powinno być tak: człowiek umiera, trzy dni leży w otwartej trumnie, modlimy się, oswajamy ze śmiercią i dopiero pogrzeb. Nie pamiętam pogrzebu Doroty, nabożeństwa ani jak wróciłam z cmentarza. Minął rok, a ja wciąż nie przeżyłam żałoby. Podupadłam na zdrowiu, moja firma podupadła, nie potrafię się skoncentrować. Mama nie chodzi na cmentarz. Nie dopuszcza myśli, że jej dziecko nie żyje. Wmawia sobie, że Dorota gdzieś wyjechała.
2 czerwca 2015 r. Na dawnym czołgowisku w Gliwicach śledczy odkopują Dorotę i Zbigniewa S. Szkielety w szczątkach ubrań, poprzerastane korzeniami roślin. Miejsce pochówku wskazał "Pyjo". On ich zasypywał. Miał wtedy 29 lat. Zanim go zgarnęli, dorabiał na cmentarzu, kopiąc groby. Rodzice nie żyją, wychowuje nie swoje dzieci. Tęsknią teraz za nim.
Las Łabędzki, przy asfaltówce. Wtedy to była polana przy szutrowej drodze, pełna dołów po wydobyciu piasku, tak wielkich, że schowałyby samochód. Nie musieli kopać. Leżą obok siebie, głęboko na metr, pod piaskiem, śmieciami i płytami z eternitu. Nadgarstki i kostki nóg obwiązane sznurkiem. Na czaszce Doroty od brzegu żuchwy, przez nos, po oczodoły biegnie taśma klejąca, szeroka, kilka warstw, pod nią, w okolicy ust, kawałek rękawiczki. Prawdopodobnie umarła przez uduszenie. Jego czaszka ma liczne złamania: szczęki, nosa, czoła. Najpewniej zabiły go silne uderzenia twardym narzędziem w głowę.
Przed zakopaniem "Pyjo" sprawdził im puls. Twierdzi, że nie wyczuł.
Widziałam ją w innych ludziach. Raz nawet zaczepiłam na ulicy jakąś kobietę: "to ty, Dorota?".
Koniec 2011 r. Prokuratura zleca badania porównawcze DNA "Bodzia" i włosów na kominiarkach, które znaleziono w samochodzie Zbigniewa S. Ten samochód – bordowy opel omega – zwrócił uwagę policjantów już 10 lat temu, 16 września 2001 r. Stał na parkingu przed hipermarketem w Łabędach. Prócz trzech kominiarek w bagażniku były dwie łopaty i pled. W przednich drzwiach wybite okno, wyrwane radio.
"Bodzio" sam się podłożył. W więzieniu, odsiadując karę za kradzieże, obejrzał w telewizji program "997" o zaginięciu małżeństwa S. i zaczął rozpowiadać: "ja za tym stoję". Chudy, niski pijaczek – który raz omal nie udusił się własnymi wymiocinami, a przez omamy trafił do psychiatryka – i drobny złodziejaszek chciał zasłużyć na miano "kolesia". Współwięźniowie, w tym przyjaciel "Bodzia" z dzieciństwa, powtórzyli te wyznania policji, licząc na warunkowe zwolnienie.
"Bodzio" czuje, że traci grunt pod nogami. "Bleki" i "Gruby", którzy dostali dożywocie za drugie podwójne morderstwo – to jedyne do tej pory ujawnione – też w końcu mogli zacząć sypać. A "Bodzio" nic nie zyskał na porwaniu Doroty i Zbigniewa S. Mieli podzielić się kasą za opla, ale załatwił ich jakiś złodziej. Włamał się i mieli obawy, że policja zaczęła węszyć. Zostawili więc skradzione auto na parkingu.
Badania genetyczne dają wynik pozytywny. "Bodzio" przyznaje się do porwania S. i wskazuje współsprawców. Dzisiaj uważa się za kozła ofiarnego, bo media rozdmuchały sprawę i wyszedł na kapusia. Boi się. "Dawni koledzy – pisze Bodzio w liście do sądu - znają gangsterów na wolności". Co, jeśli wydadzą z więzienia jakieś zlecenie na jego rodzinę? "Bodzio" jest bardzo zżyty z bratem i o niego też się martwi.
Moje dzieci jeździły na wakacje do Doroty. W te ostatnie zadzwoniły: "mamo, przyjedź, zabierz nas stąd". Mówiły: "boimy się, do cioci i wujka ciągle ktoś przychodzi, krzyczy, grozi". Pytałam Dorotę, co się dzieje. Nie chciała powiedzieć. Nigdy nie prosiła mnie o pieniądze. Znaleźlibyśmy, spłacili te ich długi.
Luty 2004 roku. Uprowadzono i zamordowano małżeństwo z Gliwic, Małgorzatę i Pawła S. Jednak tę sprawę wyjaśniono natychmiast. Policjanci są wstrząśnięci. Jeszcze nigdy nie spotkali się z takim okrucieństwem. Jeszcze nie wiedzą, co się stało z Dorotą i Zbigniewem S., ani że mają w rękach seryjnych porywaczy.
To był pomysł "Blekiego". Słynie z wszczynania rozrób. Lider punków w Łabędach, pierwszy leci do bijatyki. W 2002 r. wbił komuś śrubokręt w głowę. Dostał za to rok w zawiasach i nadzór kuratora. Ma zdolności manualne, szybko się uczy, jak siostra, która skończyła studia. W wieku pięciu lat umiał czytać, w więzieniu opanuje haft krzyżykowy. To szanowana rodzina, tylko ten syn. Przerwał technikum, gdy zaczął wąchać klej i wpadać w ciągi alkoholowe. Matka nocami szukała go po ulicach, wysyłała na przymusowe leczenie, odbierała kieszonkowe. Ale stać go na perkusję, na imprezy, alkohol, narkotyki. Bo babcia zawsze dała, "Bleki" był jej ulubieńcem. Przed śmiercią w 2005 r. przepisze mu połowę domu. "Bleki" nie musi kraść. Dom, który upatrzył sobie na skok, wydaje mu się zamożny: plastikowe okna, alarm, dwa auta na podjeździe. Namawia "Grubego". Dźga go nożem w uda, żeby sprawdzić, czy kolega ma dość silne nerwy, czy jest gotowy na włam.
"Gruby" połknął tego dnia kilka tabletek ecstasy i wciągnął amfetaminę, inaczej może by uciekł. Pije od dziecka, potrafi opróżnić 15 nalewek dziennie. Po narkotykach widzi kosmitów i rozmawia z księżycem. Kilka razy w bójkach doznaje wstrząśnienia mózgu. Trochę pracuje jako brukarz, ale nie zamierza tyrać. Planuje dorobić się na złodziejstwie i narkotykach, kiedyś założyć rodzinę. Na ten skok bierze młodszego brata, żeby przyuczyć go do rozbojów. "Serek" ma 16 lat, tyle co "Gruby", gdy wraz z kumplami napadł na pierwsze małżeństwo. "Gruby" i "Serek" – synowie sprzątaczki. Ojciec spawacz pracuje w delegacjach za granicą i w domu jest kilka dni w miesiącu. Bracia mają niebieskie karty, założone na wniosek swoich starszych sióstr.
"Bleki" i "Gruby" zabierają małżeństwo do lasu. Wożą ich kilkanaście godzin, po drodze dachują, Małgorzata i Paweł pomagają im postawić auto i kobiecie spada opaska z oczu. Ją duszą, jego biją. Mężczyzna umiera. Mordercy mają pecha – rozbijają skradzione auto, interweniuje policja, znajduje w środku ślady krwi.
Już po wyroku, w więzieniu "Gruby" robi sobie tatuaż na lewym przegubie: 13. IX. 2001. To data jego inicjacji – tego dnia porwali Dorotę i Zbigniewa S.
Zadzwoniłaby, nie zniknęła bez słowa. Każdy dzień zmarłych to była katorga.
26 września 2001 r. Do mieszkania S. wchodzi rodzina Doroty z przyjacielem Zbigniewa. Przyjaciel dorabia u S. Niepokoi się, bo od 14 września małżeństwo nie pokazywało się w pracy. Na dobre przeraziła go kartka w ich drzwiach: "Oddajcie pieniądze skur****e."
Koty drapią okna od środka. Nie słychać psa, a zawsze szczekał. Przyjaciel wślizguje się przez otwarty kuchenny lufcik i otwiera drzwi. W środku czuć nieświeży zapach. W sypialni z połowy łóżka zdjęta pościel. Na drugiej połowie torebka Doroty. Nie ma dokumentów. W otwartej szafie futro. Na drzwiach i fotelu porozwieszane ubrania. Bałagan jak przed podróżą.
Nie od razu orientują się, że brakuje dwóch telewizorów, magnetowidu i tunera, mieszkanie nie wygląda na splądrowane. W salonie na stole świstek papieru wyrwany z zeszytu w kratkę, zapisany ręką Doroty, z datą 14 września. "Pojechałam do…" – tutaj pada nazwa wsi, w której mieszka rodzina Doroty. W łazience martwy pies.
Mamie śniła się Dorota. Była w jakiejś cembrowinie. "Mamo, umieram, zabierz wszystkie rzeczy z mojego mieszkania". W naszej rodzinie jest silna więź. W jednym domu mieszkały trzy pokolenia. Dorota była najbardziej związana z mamą. Miały telepatyczny kontakt.
13 września 2001 r. Do "Bodzia" wpadają "Pyjo", "Gruby" i "Bleki". "Jedziemy porwać małżeństwo" – mówią. "Bodzio" zna "Zbyszka i jego kobietę", pracuje u niego.
Zapomnieli o kijach. Rozwalają taboret, każdy bierze po nodze. Jadą żółtym maluchem na podmienionych blachach. O północy pod blokiem S. czeka już na nich "Igor". Obserwował miejsce wcześniej, narysował plan mieszkania S. Na klatce schodowej przecinają kabel telefoniczny, wykręcają korki, zakładają kominiarki.
Zbigniew otwiera drzwi, wpychają go do środka. "Ratunku!" – krzyczy Dorota i dostaje w twarz. Zbigniew rusza w jej stronę. "Co wy, k***a!" – woła. Rzucają go na ziemię, biją. Odtąd małżeństwo jest potulne.
"Igor" i "Bleki" każą im klęczeć, związują ręce, przesłaniają oczy opaskami. Żądają zwrotu długu. Zmuszają do podpisywania jakichś papierów. "Pyjo" gotuje jedzenie w kuchni, taki ma zwyczaj – pierwsze, co robi w gościach, to otwiera lodówkę. Pies chce się bawić. "Pyjo" zabiera go do łazienki, po chwili wychodzi sam: "załatwione". Na koniec otwiera lufcik w kuchni, żeby koty mogły wyjść. Odjeżdżają oplem S. Zbigniew pomaga im odpalić. Nie mają już kominiarek. Jest 5.00 nad ranem. Okolice kanału gliwickiego. Bunkier – tak mówią na studzienkę kanalizacyjną, głęboką na 3 m. Pomagają Dorocie i Zbigniewowi zejść. Na straży zostają "Bodzio" i "Pyjo". Palą ognisko, "Gruby" dowozi kanapki i herbatę. Trzy razy dziennie, przez dwa, może trzy dni. Wreszcie "Igor" i "Bleki" odprawiają "Bodzia" do domu, a porwanych zabierają na czołgowisko. "Bleki", "Pyjo" i "Gruby" znają to miejsce, w dzieciństwie przychodzili tutaj się kąpać, a później z dziewczynami ćpać.
Ktoś przyszedł do baru Doroty i zaproponował jej ochronę. Dorota powiedziała, że nie potrzebuje. Dopiero zaczynała w tej branży, nie wiedziała, o co chodzi. To był mały bar na cztery stoliki. Przyszli jeszcze raz i wszystko rozwalili. Po zaginięciu Doroty opowiadała mi o tym jej pracownica. Uciekłam stamtąd, powiedziała. Dziewczyno, dlaczego dopiero teraz mi to mówisz?!
1985 r. W Pyskowicach pod Gliwicami rodzi się Tobiasz W., którego potem z racji otyłości przezwą "Gruby".
W tym samym mniej więcej czasie Dorota opuszcza rodzinną wieś i jedzie do Gliwic opiekować się schorowaną ciocią. Ma 19 lat. Zatrudnia się w fabryce cukierków, potem zostaje kelnerką w restauracji.
Ciocia umiera, Dorota poznaje Zbyszka, biorą ślub. On – wysoki, szczupły blondyn, ona – niska, krępa blondynka, najczęściej uczesana w kok. Jest od niej rok starszy. "Nie będziesz pracować na prywaciarza" – mówi. Niczego się nie boi – tak zapamiętali go bliscy, a potem znaleźli w mieszkaniu butelki alkoholu, poutykane między bielizną w szafach, w łóżku pod pościelą.
Chce żyć jak lord i ma ostatnie słowo w domu. Dorota rzuca pracę. Zbigniew zwalnia się z kopalni. Zakładają własną firmę. On zajmuje się budowlanką, ona prowadzi mały bar. Oficjalnie nikogo nie zatrudniają, do pomocy biorą czasem przyjaciół albo takiego "Bodzia". Dają im jedzenie, ciuchy.
Dużo pracują, mijają się w drzwiach. Piszą do siebie w zeszycie: "Ugotowałam ziemniaki, ty usmaż mielone". Kawalerkę po cioci w kamienicy zamieniają na mieszkanie trzypokojowe, robią centralne, kładą płytki, boazerię. Planują je wykupić od miasta.
Żyją dobrze, ale nie w luksusie. Samochód kupili używany. Dorota lubi stare meble, ale nie ma antyków. W sypialni szafy z paździerza i łóżko do kompletu, w salonie kredens po cioci. Lubi błyskotki, ale nie ma brylantów. Pierścionki, łańcuszki po 100, 150 złotych za sztukę. Zastawia je w lombardzie i nie odbiera.
Pożyczają od znajomych i sąsiadów: tu 3 tys. złotych, tam kilkadziesiąt tysięcy. Proszą przyjaciela o zaciągnięcie kredytu. Nawet "Bodziowi" wiszą kilka setek. Pokaźną sumę daje im na procent pielęgniarka z Gliwic – z odszkodowania za śmierć siostry w wypadku samochodowym. Pieniądze, które należą się dzieciom zmarłej. Ile? Po co? Może "Igor" wie.
Przez mieszkanie pielęgniarki przewija się wielu obcokrajowców zza wschodniej granicy, m.in. "Igor" właśnie. Ona robi im zastrzyki, oni przynoszą kosze owoców z targowiska. I w tym mieszkaniu, przy gościach, siostrzeńcy zaczynają domagać się od cioci odszkodowania po matce. Zwrotu długu.
"To na rozkręcenie firmy" – tłumaczą wszystkim małżonkowie S. Ale w 2001 r. firmę odstępują. Chcą szybko załatwić transakcję, nie spisują nawet umowy z nowym właścicielem, zostawiają automaty do gry.
Hazard, haracz, daleka podróż? Zabierają do grobu tajemnicę, na co tak pilnie potrzebowali pieniędzy.
Wierzyciele ścigają Zbigniewa jeszcze po jego śmierci. Domagają się zapłaty za beczki piwa, za materiały budowlane. Sąd śle za nim list gończy, chce aresztować dłużnika. Opla przejmuje bank – auto było zastawem kredytu na 18 tys. zł. Śledczy długo skłaniają się ku wersji, że S. uciekli przed wierzycielami. Mieli paszporty. Pewien mieszkaniec Wielkopolski jest przekonany, że widział Dorotę na dworcu w Neapolu.
Reportaż oparty na aktach śledztwa ws. zabójstwa Doroty i Zbigniewa S. oraz rozmowie z rodziną Doroty.