W 2016 roku przeszedł operację wycięcia nowotworu gardła i długie leczenie. Nauczył się mówić z pomocą rurki tracheostomijnej, która pozwala na wydawanie dźwięków. Głęboki, niski głos zastąpił dźwięk, który sam nazywa "czymś pomiędzy piskiem a bezgłośnym rykiem". Val Kilmer - Jim Morrison z "The Doors" Olivera Stone'a, Batman z filmu Joela Schumachera, playboy kojarzony z Daryl Hannah, Cindy Crawford czy Cher wydał autobiografię "I'm Your Huckleberry: A Memoir" i mimo ciężkiej choroby znowu gra.
Gdy w 2015 roku Val Kilmer usłyszał, że ma raka gardła, wcale nie planował leczenia. Żarliwy wyznawca Christian Science (Stowarzyszenie Chrześcijańskiej Nauki) zgodnie z zasadami swojej wiary powtarzał, że Bóg uleczy go dzięki modlitwie, bo każda choroba ma charakter duchowy (wyznawcy Christian Science nie uznają ani lekarstw, ani ingerencji lekarzy w proces uzdrawiania).
Tak było do pewnej nocy w 2016 roku, gdy obudził się, wymiotując krwią. "Całe łóżko było nią zalane niczym w słynnej scenie z 'Ojca chrzestnego'" – wspomina w autobiografii "I'm Your Huckleberry". Przebywał wówczas w pensjonacie należącym do swojej przyjaciółki - a przed laty kochanki - ekscentrycznej piosenkarki i aktorki Cher. Stamtąd trafił wprost na stół operacyjny, decyzję o leczeniu podjęły za niego dzieci. Operacja usunięcia nowotworu wymusiła tracheotomię (zabieg rozcięcia tchawicy), a potem umieszczenie w niej specjalnej rurki umożliwiającej oddychanie. Aktor przeszedł również chemio- i radioterapię.
To było przed czterema laty. Pokonał raka, lecz stracił głos, z którego słynął. Nie poddał się jednak. Od trzech lat ćwiczy mówienie z użyciem rurki tracheostomijnej - ta posiada otwory, dzięki którym podczas wydechu powietrze wędruje w górę tchawicy i pozwala na wydawanie dźwięków. "Fakt, że moje utrudnione mówienie może oznaczać koniec kariery, służy mi jako motywacja" – pisze w biografii. I nieważne, że na razie dźwięki, jakie wydaje, to "coś pomiędzy piskiem a bezgłośnym rykiem". Kilmer uspokaja, że "czuje się o wiele lepiej, niż brzmi" i z każdym dniem mówienie wychodzi mu lepiej.
Na tyle dobrze, że pojawił się w kontynuacji starego hitu "Top Gun". Ponownie wcielił się w rolę Icemana, a film, którego premierę przełożono z powodu pandemii, wejdzie do kin w grudniu. Rola Kilmera będzie - z powodu jego ograniczeń - jednak symboliczna. Niedawno aktor promował swoją autobiografię w programie "Good Morning America", po raz pierwszy od operacji występując na żywo przed wielomilionową widownią. Próba zrozumienia tego, co mówi, bez napisów byłaby niemożliwa.
- Tęsknię za czasami, gdy nie brzmiałem jak Marlon Brando po kilku butelkach tequili - żartował, ale widać było, że wydawanie dźwięków kosztuje go wiele wysiłku. Kilka dni później biografia Kilmera "I'm Your Huckleberry: A Memoir" wskoczyła do pierwszej dziesiątki bestsellerów dziennika "New York Times".
Blisko Charlesa Mansona
Tytuł autobiografii wziął się od słów, które wypowiada Doc Holiday grany przez Kilmera w filmie "Tombstone". "I'm Your Huckleberry" ("Jestem twoim Huckleberry") to dość powszechnie używany na amerykańskim Południu zwrot. Oznacza z grubsza: "Wymień miejsce, a pójdę tam z tobą" lub po prostu: "Jestem cały twój/twoja". W przypadku Kilmera oznaczać ma całkowite oddanie widzom/czytelnikom.
Dawno żadna autobiografia aktora nie wywołała tak ogromnego zainteresowania. Oczywiście napędził je dramatyzm ostatnich wydarzeń z jego życia i fakt, że aktor zniknął z pola widzenia na kilka lat, a informacje o nim docierały głównie pod postacią zrobionych ukradkiem zdjęć dla tabloidów. "Czy to na pewno Val Kilmer?" – krzyczały okładki bulwarówek, na których wychudzony, postarzały aktor faktycznie był trudny do rozpoznania. W książce opowiada o tym, jak ukrywał chorobę i nadal przekonuje, że pozbył się raka dzięki modlitwie, a "zabiegi" medyczne to jedynie jej "dopełnienie". Napisał ją sam, a recenzenci chwalą jego talent do opowiadania historii i barwny język. Ale nawet biorąc poprawkę na autokreację towarzyszącą jego wyznaniom, jej bohater jawi się jako postać nietuzinkowa, by nie powiedzieć wręcz - dziwak. Dodajmy - dziwak od dzieciństwa po uszy zanurzony w sztuce.
Urodził się 31 grudnia 1959 roku w Los Angeles. Jego ojciec miał szkocko-irlandzkie korzenie i był dystrybutorem sprzętu lotniczego, rodzina jego matki zaś pochodziła ze Szwecji. Dorastał niedaleko słynnego rancza George'a Spahna, który pozwolił mieszkać na nim bandzie Charlesa Mansona. Okolica słynęła z hipisów. Pod ich wpływem była niania małych Kilmerów (Val miał młodszego i starszego brata), która o dzieciach kwiatach opowiadała niesamowite historie. Dom wyznawców Christian Science był jednak konserwatywny. Val wspomina piękną, ale niedostępną matkę, do której jest fizycznie podobny, i zajętego sobą ojca.
Rodzice rozwiedli się, gdy miał dziewięć lat. Nie wybaczył ojcu, że porzucił matkę, ich relacje już zawsze były napięte. Męski wzorzec zaszczepił w nim dziadek, który trudnił się wydobywaniem złota w Nowym Meksyku. Val zakochał się w słynącym z indiańskich ruin i pustynnych krajobrazów stanie. Później kupił tam ranczo, na którym zamieszkał.
W 1977 roku, gdy kończył szkołę średnią, miał miejsce tragiczny wypadek: chorujący na padaczkę młodszy brat Vala, 15-letni Wesley, utopił się w jacuzzi. Val przygotowywał się wtedy do egzaminów do prestiżowej Juilliard School – prywatnej wyższej szkoły muzyki, dramatu i tańca. Dziś wspomina, że uczelnia uratowała go przed popadnięciem w czarną rozpacz.
17-letni Val nie tylko zdał egzamin z wyróżnieniem, ale został najmłodszym w historii studentem elitarnej uczelni. Rok później wspólnie z kolegami napisał sztukę "How It All Began", którą znany producent i reżyser teatralny Joseph Papp wystawił w Teatrze Publicznym na Manhattanie.
W 1983 roku zadebiutował na Broadwayu w sztuce "Slab Boys", gdzie zauważyli go bracia Zuckerowie. Rok później wystąpił w ich głośnej komedii "Ściśle tajne", która stała się przebojem i przyniosła mu popularność. Dwa lata później zagrał w głośnym "Top Gun" Tony'ego Scotta, wcielając się w Icemana - głównego konkurenta Mavericka granego przez Toma Cruise'a. Bał się komercyjnego kina i nie chciał w nim wystąpić, ale tłumaczy, że "Scott miał na moim punkcie obsesję i dostałem rolę". Stworzył postać kultową.
Prawdziwa kariera Kilmera wybuchła jednak z końcem lat 80., by w latach 90. wywindować go na szczyt.
Ta szczęka, ten głos
Sam Kilmer uważa się za aktora charakterystycznego, ale reżyserzy postrzegali go jako amanta, choć odrzucał role, które mogły utrwalić ten wizerunek, między innymi w "Dirty Dancing", którą otrzymał Patrick Swayze, zyskując gigantyczną sławę. Kilmer poza aktorstwem uprawiał też zawsze inne dziedziny sztuki, co po utracie głosu okazało się dla niego błogosławieństwem.
Gdy w 1983 roku poznał na planie serialu piękną Michelle Pfeiffer, zakochał się do szaleństwa. Parę początkujących aktorów połączył romans, który Val opisuje jako "związek zranionych dusz" - on miał trudne relacje z rodzicami, ona trwała w nieszczęśliwym małżeństwie. Napisał wówczas i zadedykował jej tomik wierszy "My Edens After Burns". Gdy stał się znany, tomik zrobił furorę i do dziś jest rozchwytywany. Sygnowany podpisem autora jest do kupienia na Amazonie za jedyne... 600 dolarów.
Aktor wplótł niektóre z wierszy do autobiografii, między wspomnienia o życiu. Przyznaje, że przełomowy - nie tylko dla kariery - był dla niego rok 1988, gdy zagrał w kultowym filmie fantasy "Willow" Rona Howarda. Opowieść, osnuta wokół przygód karła Willowa, skupia się na misji uratowania niemowlęcia przed złą królową. Kilmer wciela się w przystojnego Madmartigana, któremu Willow ratuje życie, w zamian za co ma mu pomóc w misji. Jego bohater, zbuntowany i bezczelny, zaraża witalnością. Wkrótce trafiają na Sorshę, córkę złej królowej, z którą Madmartigana połączy uczucie.
W rolę Sorshy wcielała się Joanne Whalley, brytyjska gwiazda seriali (później odtwórczyni tytułowej roli w filmie "Scarlett" będącym kontynuacją - niestety nieudaną - "Przeminęło z wiatrem"). Uczucie, jakie połączyło tę parę na ekranie, rozkwitło i poza nim. W autobiografii Kilmer opowiada jedną z wielu niesamowitych historii, jakie przeżył.
Ponoć zanim po raz pierwszy zobaczył swoja przyszłą żonę, miał sen.
"Śniłem, że spotkałem kobietę, której byłem przeznaczony. Nie widziałem jej twarzy, ale słyszałem, jak mówię: 'Jesteś tą jedyną, wyjdź za mnie, proszę!'. Obudziłem się i napisałem wiersz 'My' ('Moja')". Następnego dnia wyjechał do Londynu i zobaczył sztukę, w której grała Whalley. Zrozumiał, że to ona mu się śniła, ale nie wykonał żadnego ruchu. Dwa lata później, w 1987 roku, oboje zostali obsadzeni w filmie Howarda. Rok później byli już małżeństwem. "Doświadczasz tego, co ci sądzone, nic nie dzieje się przypadkiem" - pisze Val.
Po premierze "Willow" wokół aktora rozpętało się szaleństwo. "Ta szeroka szczęka, ścięta na dole jak... znak 'stop' i rezonansowy głos sprawiają, że Val Kilmer działa jak magnes. Nie możesz oderwać wzroku od ekranu" – pisała zauroczona recenzentka "Variety".
Za gażę kupił ogromne ranczo w Nowym Meksyku.
Rola życia
Małżeństwo z kobietą, którą Kilmer wyśnił, nie przetrwało próby czasu. Winę aktor przypisuje sobie. Tak jest zresztą w przypadku wszystkich jego związków z kobietami. Co ważne – o byłych miłościach Kilmer pisze wyłącznie dobrze, co nie tak często zdarza się gwiazdorom w Hollywood.
Z Whalley przeżyli wspólnie osiem lat. Związek rozpadł się, gdy Joanne związała się z Dodim Al-Fayedem (tym samym, który zginął wraz z księżną Dianą w tragicznym wypadku). Val rozpaczał, gdy żona złożyła wniosek o rozwód. W autobiografii pisze, że rozwód był najgorszym doświadczeniem w jego życiu. A najbardziej dotknęło go, że dowiedział się o nim... z programu CNN, w którym Joanne poinformowała o tym dziennikarkę. Ich wzajemne relacje przez kolejne lata nie były proste. Z tego związku pochodzi dwoje dzieci pary: 29-letnia obecnie Mercedes i o cztery lata młodszy Jack, który poszedł w ślady rodziców (zabłysnął już choćby w filmie "Palo Alto").
Bez wątpienia Kilmer stworzył rolę życia w 1991 roku w obrazie "The Doors" Olivera Stone'a, w którym wcielił się w Jima Morrisona. Nim wybrano Kilmera, do roli rozważano Toma Cruise'a, Johna Travoltę i Richarda Gere'a. Zainteresowany był też Bono. Na zdjęciach Val był jednak bezkonkurencyjny.
Akcja filmu obejmuje ostatni okres życia legendarnego muzyka - od założenia zespołu po śmierć w wieku 27 lat. Reżyser, zafascynowany mitami współczesnej amerykańskiej kultury, przedstawia Morrisona jako wybitnego muzyka, ale i egocentryka niszczącego najbliższych. Jim, wiecznie odurzony alkoholem i narkotykami, jest zafascynowany śmiercią i dąży do autodestrukcji. Kilmer genialnie pokazał to w filmie. Sam zaśpiewał też część piosenek Morrisona i to tak, że prawdziwi członkowie zespołu mieli trudności w odróżnieniu jego głosu od głosu lidera The Doors. Jakim cudem nie dostał za tę rolę nominacji do Oscara, nie wiadomo. Kreacja bije na głowę Ramiego Maleka, nagrodzonego statuetką za imitowanie Freddiego Mercury'ego. Kilmer później zagrał jeszcze jedną legendę rock'n'rolla: Elvisa Presleya w filmie "Prawdziwy romans".
"Jestem złożony ze wszystkich moich bohaterów" – napisał Val w biografii. "Każda postać, którą zagrałem, jest złożona ze mnie" – dodał. To wyznanie rasowego zwolennika "metody" zapożyczył od swojego mistrza – Marlona Brando, z którym miał niebawem zagrać w filmie.
W 1993 roku błyszczał w "Tombstone" George'a Pana Cosmatosa i Kevina Jarre'a, perełce współczesnego westernu. W opowieści o legendarnym Wyatcie Earpie, który rezygnuje z roli stróża prawa i przeprowadza się do miasteczka Tombstone, ale musi stanąć w obronie rodziny i lokalnej ludności, Kilmer pojawił się w roli przyjaciela Earpa, Doca Hollidaya. Stworzył elektryzującą kreację chorego na gruźlicę hazardzisty, najszybszego rewolwerowca. Pluł krwią, rzucał trójką asów i obracał broń w dłoni, jakby się z tym darem urodził.
Batman nie na zawsze
W połowie lat 90. Kilmer był gwiazdą, z którą pracować chciał każdy reżyser. Niektórzy zmieniali jednak zdanie po zdjęciach, bo uchodził za aroganta i aktora trudnego do prowadzenia. Już Oliver Stone, choć fan jego talentu, narzekał, że ma go dość. Walczył z reżyserem, jego zdaniem gloryfikującym nadużywanie narkotyków przez Morrisona.
Rok 1995 był dla Kilmera wyjątkowy. Pojawił się u boku Roberta De Niro i Ala Pacino w świetnej, sensacyjnej "Gorączce" Michaela Manna. Miał mniejszą rolę niż dwaj giganci, ale znowu błysnął talentem - 40-sekundowa mikroscena, w której patrzy na urzędnika, gdy ten sprawdza, czy jego fałszywa licencja jest prawdziwa, to absolutne mistrzostwo. Nie sposób ją zapomnieć.
No i przejął pałeczkę człowieka nietoperza po Michaelu Keatonie, który powiedział pas. I znów towarzyszyła temu otoczka niezwykłości. W biografii pisze, że w 1994 roku podróżował po Afryce i akurat spędzał poranek na... zwiedzaniu jaskini nietoperzy. Nie miał jej w planach, ale coś kazało mu właśnie do niej się udać. Gdy wrócił, odebrał telefon od agenta, który próbował skontaktować się z nim, żeby sprawdzić, czy jest zainteresowany zagraniem Batmana. Już wiedział, co ciągnęło go do nietoperzy.
Ale "Batman Forever" Joela Schumachera, po dwóch świetnych filmach Burtona, okazał się niewypałem, choć był kasowym sukcesem. Film nie miał duszy ani klimatu, a Kilmer nie przyjmował do wiadomości, że oczekiwano od niego wyłącznie poruszania szczęką. Chciał grać. W dodatku kłócił się z reżyserem nieustannie, co sprawiło, że Schumacher wystawił mu opinię psychopaty.
Miał jednak Batman w wydaniu Kilmera wielkich obrońców. Sam Bob Kane, rysownik i współtwórca tytułowej postaci, twierdził, że spośród wszystkich aktorów grających Batmana to Kilmer dał najlepszą interpretację. Przedstawił go jako bardziej heroicznego i mniej bezwzględnego, ale bardziej ludzkiego niż u Burtona.
Rola (poza gażą) nie wniosła niczego do dorobku aktora. Kolejne filmy to była niestety "równia pochyła", choć do jego gry trudno się przyczepić. Ale kto odmówiłby pojawienia się u boku Marlona Brando?
"Wyspa doktora Moreau" skądinąd świetnego reżysera Johna Frankenheimera okazała się kompletnym kuriozum. Historia rozbitka, który trafia na wyspę zamieszkałą przez hybrydy ludzi i zwierząt, będące wynikiem eksperymentów genetycznych Moreau (Brando), to także najgorsza rola w karierze monstrualnie już otyłego, ukrytego pod szatami Marlona. Nie było to spotkanie starego mistrza z młodym ani "pokrewieństwo dusz", jak fantazjuje Kilmer, lecz piekło, jakie zgotowało sobie dwóch megalomanów. Kilmer był nie do zniesienia. Na planie dotknął zapalonym papierosem bokobrodów członka ekipy. Frankenheimer oświadczył: "Nie wchodzi się na Mount Everest po sześćdziesiątce i nie obsadza Kilmera w filmie, bo obie rzeczy rujnują zdrowie".
Z każdym kolejnym filmem miało mu przybywać wrogów w Hollywood. Na własne życzenie.
Kobiety jego życia
"Nawet będąc o krok od śmierci, zauważyłem, jak Cher obcina wzrokiem lekarza w szpitalu. Był przystojny niczym Gregory Peck. Takie rzeczy tylko w Hollywood. (...) Zaczęliśmy żartować o pięknie i pożądaniu, choć moje życie było w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Śmialiśmy się do rozpuku, zanim sprawdzili moje funkcje życiowe i zamknęli mi buzię maską tlenową" – pisze Kilmer, wspominając noc, w którą Cher zawiozła go do szpitala.
Val poznał ekscentryczną Cher na początku swojej kariery. To ona się nim zainteresowała. Początkowo nie chciał się spotykać z o 13 lat starszą gwiazdą. Połączyć ich miało poczucie humoru. "Cher to najzabawniejsza osoba pod słońcem" – wspomina w biografii. Był nieznanym aktorem, dlatego przedstawiano go jako "chłopaka Cher". Potem doszli do wniosku, że najlepiej wychodzi im przyjaźń - to, że Cher w tej roli sprawdziła się świetnie, już wiemy. Mieszkał w jej pensjonacie przez rok - od dnia, w którym usłyszał diagnozę, do feralnej nocy, gdy obudził się w kałuży krwi.
Stosunkowo krótki czas "zajętości" (osiem lat małżeństwa) i wiecznie zmieniające się piękne partnerki wyrobiły mu opinię playboya. Z żalem przyznaje, że o ile umiał je zdobyć, to zatrzymać nie potrafił. Na liście jego podbojów znalazły się: Cindy Crawford, Daryl Hannah, Angelina Jolie czy kompozytorka Carly Simon. Trudno uwierzyć, gdy pisze, że od 20 lat jest sam.
Gdy mowa o związkach, bywał nieuleczalnym romantykiem. "Myślałem, że umrę z miłości do Cindy Crawford" – wspomina. Niezwykle ciepło pisze o Angelinie Jolie, którą poznał na planie "Aleksandra". "Zostałem uratowany przed lodowatym piekłem samotności przez anioła. Być może najbardziej uduchowionego ze wszystkich. (...) Gdy ludzie pytają, jaka jest Angelina, zawsze mówię, że jest jak inne kobiety i inne gwiazdy, ale po prostu bardziej. Bardziej cudowna. Bardziej tragiczna" – pisze z egzaltacją.
Utalentowana Carly Simon, o 15 lat starsza od Vala kompozytorka, również uległa jego urokowi. Ponoć myślał nawet o spędzeniu z nią życia, ale wszystko zaprzepaścił. "Byłem kretynem. Cóż jeszcze mogę o sobie powiedzieć? – dramatyzuje.
Do starszych partnerek miał wyraźną słabość. Opisuje też kulisy romansu z Ellen Barkin, w której się zakochał. "Pamiętam jej dowcip, ale przede wszystkim jej śmiech. I jej włosy. Jeśli kiedykolwiek będziesz miał okazję delikatnie dotknąć włosów Ellen, zrób to. Była jedną z czarodziejek, które uciekły, bez wątpienia z powodu mojego zaniedbania" – ocenia.
Ale miłością swojego życia nazywa Daryl Hannah. Para była razem przez rok po rozwodzie Vala z Joanne. "Wiedziałem, że będę ją kochał całym sercem już zawsze i ta miłość nie straciła na sile. Nadal jestem zakochany w Daryl. Chciałem ją poślubić. Kiedy zerwaliśmy, płakałem przez pół roku. Neil Young, zawsze cię kochałem, ale obawiam się, że cię teraz nienawidzę" – brzmi jak histeryczny dzieciak (Young, gitarzysta i wokalista rockowy, jest dziś mężem Daryl).
Jak wszystkie ona też go chciała, by potem porzucić.
Czas ołowiu
Koniec XX wieku i początek XXI nie był dla Kilmera dobrym okresem. Po nominacji do Złotych Malin za rolę w "Wyspie doktora Moreau" przyszła kolejna - za film, który miał być wielkim sukcesem, a okazał się klęską. Mowa o nowej wersji "Świętego" Phillipa Noyce'a - przeboju z lat 60. z Rogerem Moorem.
To kolejny obraz porażka z jego udziałem. Z fatalnego scenariusza niewiele dało się wycisnąć, choć Kilmer dwoił się i troił. W oryginalnej wersji włamywacz zachwycał dowcipem i inteligencją, widz mu sprzyjał, choć powinien potępiać. W filmie Noyce'a Templar to grubo ciosany bufon, bez poczucia humoru, którego lubić nie sposób. W dodatku znowu aktor wsławił się grubiaństwem podczas zdjęć - opowiadano o jego agresji wobec partnerek, choć twierdził, że wyssano to z palca.
W wiek XXI wszedł otoczony nimbem aktora, z którym nikt nie chce pracować, bo ma "kompleks Boga". Zaczął dostawać role drugoplanowe, niewymagające obecności podczas całej produkcji. Wyjątkiem był "Wonderland" Jamesa Coxa, w którym wypadł świetnie jako legendarny John Holmes (Anderson poświęcił mu rewelacyjne "Boogie Nights".)
Opowieść o "królu porno", który w branży zasłynął za sprawą liczącego ponad 30 centymetrów "narzędzia pracy" i uprawiał seks z 14 tysiącami partnerek, osnuto wokół niewyjaśnionego morderstwa, o jakie został oskarżony wraz ze swoją dziewczyną. Krytykom nie spodobał się pozbawiony romantycznej otoczki, wyzbyty blichtru, jakim otoczony był Holmes, kryminalny entourage fabuły. Spodziewano się innej opowieści i obraz przeszedł niezauważony. Niezasłużenie zaczęto utożsamiać Kilmera z kiepskimi filmami.
Faktycznie kiepski był obraz Olivera Stone'a "Aleksander". Z wielką pompą i budżetem 160 mln dolarów nakręcił Stone opowieść o Aleksandrze Macedońskim, który w IV wieku p.n.e. stworzył imperium rozciągające się od Grecji aż po Indie. Reżyser, świetnie czujący współczesne kino, poniósł klęskę, tworząc nudne, bezbarwne dzieło, które było finansową klapą. Nie pomógł Colin Farrell w roli Aleksandra, roztyły Kilmer zagrał jego ojca, zaś Angelina Jolie - matkę. Film nominowano do Złotych Malin w głównych kategoriach, w tym dla Vala - za drugi plan.
Próżno po 2000 roku szukać w jego dorobku ról na miarę tej w "The Doors". Nie licząc pojedynczych tytułów, gdzie grał już tylko drugoplanowe postacie (komedia "Kiss Kiss, Bang Bang" czy "Zły porucznik" Herzoga), filmy z jego udziałem niemal nie zaistniały w świadomości widzów. Filmowcy z pierwszej ligi obawiali się, że z Kilmerem nie sposób pracować, a telefonów od innych nie podnosił. Wreszcie telefon zamilkł. - Role trafiły do ludzi, którzy nie zasłynęli grubiaństwem na planie. Zanim zdałem sobie z tego sprawę, było za późno – przyznał.
Val nie tylko stracił swój status w Hollywood, ale zaczęły się też kłopoty finansowe. Jego ukochane, liczące 6000 akrów ranczo, z hodowlą bydła i pensjonatem, wymagało ciągłych inwestycji. Brak nowych ról i znikające oszczędności sprawiły, że zaczął zalegać z podatkami. W 2008 roku przyszedł kryzys, który sprawił, że rancho straciło połowę wartości. Zalegał także z alimentami na dzieci, a Joanne wystąpiła do sądu o ich odzyskanie. Musiał sprzedać rancho, zostawiając sobie tylko małą część.
Był zdruzgotany. Zaczął analizować swoje życie. W książce próbuje wyjaśnić tym, których obraził aroganckim zachowaniem, skąd się to brało: w sytuacjach, gdy czuje się niekomfortowo, musi zagrać nie tak, jak by chciał, zrobić coś wbrew sobie, nagle staje się agresywny. Nieświadomie. Tłumaczy, że rozgryzł swoją przypadłość i pracuje nad sobą.
W 2014 roku z braku propozycji postanowił zrealizować dawne marzenie. Zafascynowany postacią Marka Twaina nakręcił animację "Mark Twain Dreams of the Resurrection", a później zrealizował spektakl "Citizen Twain", pomyślany jako występ na żywo. Kilmer przebiera się za Marka Twaina i tworzy komedię stand-upową o pisarzu i Stowarzyszeniu Chrześcijańskiej Nauki (Twain był zagorzałym przeciwnikiem religii Vala). Spektakl to rodzaj polemiki między Twainem a jej wyznawcami.
Kilmer zaczął jeździć z przedstawieniem po kraju. Wrócił też do pisania wierszy i do malowania, którego próbował w młodości. Jego prace nieźle się sprzedawały.
Wydawało mu się, że znów panuje nad swoim życiem. I nagle dopadła go choroba.
Choroba i moc sztuki
W końcu 2014 roku, kiedy koncertował z "Obywatelem Twainem", trafił do Nashville. Tam obudził się z wielkim guzem w gardle. Trudno mu było przełykać. Anulował program. Jakiś czas, zgodnie ze swoją wiarą, leczył się modlitwą. Gdy na prośbę dzieci trafił w końcu do lekarza, ten zdiagnozował raka gardła. Do dnia, w którym nie obudził się w kałuży krwi, nie chciał słyszeć o operacji.
Gdy w rozmowie z dziennikarzem przekonuje, że uzdrowienie (nie mówi "wyleczenie") to efekt modlitwy, a nie leczenia, nie sposób z nim polemizować. Wiara w to, że uzdrowienie ze śmiertelnej choroby jak nowotwór jest możliwe tylko przez modlitwę to główny aspekt nauczania Christian Science.
Gdy zrozumiał, że jako aktor nie będzie mógł już występować, jak kiedyś, założył galerię sztuki - studio artystów HelMel. "Zabawna, święta przestrzeń, w której artyści gromadzą się z nowicjuszami do współpracy i poprzez nową technologię inspirują zmiany" – tak ją opisuje. Wystawy, projekcje, seminaria - wszystkie oferuje HelMel. Po części to też "muzeum handlowe" jego kariery – koszulki, bluzy i gadżety z postaciami z najgłośniejszych filmów, jak "Tombstone" czy "The Doors". Są też, obok prac innych artystów, jego obrazy malowane w metalu.
Nie czuje się nieszczęśliwy, wręcz przeciwnie. Uważa się za zdrowego człowieka, choć "z pewnymi ograniczeniami". Dzięki ćwiczeniom wkrótce będzie można go zrozumieć. Tęskni tylko za smakiem jedzenia. Bo dziś jego posiłek wędruje do organizmu w postaci płynów, które wlewa do strzykawki. Potem rozpina koszulę, otwiera port do karmienia i tam je wstrzykuje. Nie czuje smaku, bo kubki smakowe rozmieszczone są głównie w przełyku, który mu wycięto.
Kilka razy próbował funkcjonować bez rurki tracheostomijnej, za każdym bez powodzenia: kaszel i gorączka dopadały go w błyskawicznym tempie. Widać tak być musi. Wciąż się modli. I modlitwy działają. "Tylko czasem nie podobają nam się odpowiedzi na nie" – tłumaczy, cytując Twaina.
Wszystkie ograniczenia nie przeszkadzają mu nadal w podróżowaniu ze spektaklem, który w całości nagrał jako film. Dzięki temu możliwe było opatrzenie go napisami, ułatwiającymi zrozumienie tekstu, jaki wypowiada.
Na spektakl wszędzie przychodzą tłumy.