Jeszcze 110 lat temu nikt nie słyszał o Hollywood. Może jedynie mieszkańcy Los Angeles wiedzieli, że na obrzeżach miasta są pustkowia o takiej nazwie. Gdyby nie imigranci z Polski, kto wie, jak wyglądałby obecnie tamtejszy krajobraz i współczesny filmowy świat. Historię polskich pionierów Hollywood przypomina w rozmowie z Magazynem TVN24 Paweł Ferdek, twórca dokumentu "Pollywood".
Sam, Harry, Albert i Jack Warnerowie w 1903 roku kupili projektor filmowy. Był używany i w dodatku zepsuty. W prowizorycznych warunkach stworzyli swoje pierwsze kino. 20 lat później założyli wytwórnię filmową, która nieprzerwanie jest jedną z największych i najważniejszych na rynku. Ale mało kto jeszcze pamięta, że Sam, Harry i Albert urodzili się w Krasnosielcu w dzisiejszym województwie mazowieckim jako Aaron, Szmul, Hirsz i Aaron Wonsalowie. Jack - najmłodszy z czwórki przyszłych baronów filmowych - urodził się już w Kanadzie jako Itzhak Wonsal. Gdy z wielkim sukcesem w 1927 roku stworzyli pierwszy mówiony pełnometrażowy film fabularny, rozpoczęli rewolucję, która stworzyła kinematografię, jaką znamy dziś.
Warnerowie to nie jedyni polsko-żydowscy emigranci z Mazowsza, którzy zrewolucjonizowali amerykański i światowy przemysł rozrywkowy. Bo przecież nie tylko o film chodzi. Telewizja, parki rozrywki i wszystko, co filmom towarzyszy - mają polski ślad. Mocny odcisnął pionier Hollywood, urodzony w stolicy Polski Szmuel Glebfisz. Jako biedny piętnastolatek opuścił Warszawę, a do historii kultury przeszedł jako Samuel Goldwyn. To on współtworzył trzy wpływowe wytwórnie filmowe: Paramount, Metro-Goldwyn-Mayer oraz Goldwyn Studio. W 1913 roku był już partnerem firmy producenckiej, która nakręciła pierwszy pełnometrażowy film fabularny na pustkowiach Los Angeles, nazywanych Hollywood. Tak narodziła się Fabryka Snów. Goldwyn ma na swoim koncie ponad 140 wyprodukowanych filmów, a ogromna część tego dorobku stanowi dzisiaj klasykę kina. Doceniony trzema Nagrodami Amerykańskiej Akademii Filmowej, honorowym Złotym Globem, jest kolejnym polskim ucieleśnieniem spełnionego amerykańskiego snu.
A skoro o Nagrodach Akademii - dziś powszechnie znanych jako Oscary - mowa, to nie można zapomnieć o Louisie B. Mayerze, czyli Lazarze Meirze, współtwórcy wytwórni Metro-Goldwyn-Mayer. Tej, która w swojej czołówce przed każdym filmem ma ryczącego lwa. Mayer przyczynił się do stworzenia imperium filmowego w Beverly Hills, gdzie firma ma swoją siedzibę, a także był współzałożycielem Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej (AMPAS), czyli instytucji przyznającej Oscary. Mayer - według różnych źródeł historycznych - urodził się albo w białoruskim Mińsku, albo w Mińsku Mazowieckim, albo w obwodzie kijowskim. Pewne jest jednak to, że wychował się w Kanadzie i stamtąd emigrował dalej do Stanów Zjednoczonych.
Goldwyn, Mayer i bracia Warnerowie to tylko trzy przykłady historii, które swój początek mają na ziemiach polskich. Ale takich historii jest więcej - wystarczy spojrzeć na biografie setek filmowców z Hollywood. Polsko-żydowskie kojarzenie pojawiają się w życiorysach producentów, operatorów, scenarzystów, scenografów, aktorek, aktorów. Wszystkich łączy niezwykła determinacja, kreatywność i niepodważalny wpływ na współczesne kino.
Historię polsko-żydowskich pionierów Hollywood przypomina reżyser i scenarzysta Paweł Ferdek w swoim nowym dokumencie "Pollywood". Zainspirowany książką Andrzeja Krakowskiego o tym samym tytule wyruszył w podróż z Krasnosielca przez Nowy Jork do Los Angeles. Z jednej strony opowiada niezwykłe losy swoich bohaterów z przeszłości, z drugiej - rozmawiając z wpływowymi postaciami współczesnej amerykańskiej kinematografii - próbuje znaleźć receptę na spełnienie filmowego amerykańskiego snu.
42-letni Ferdek jest twórcą docenianych dokumentów filmowych. W 2008 roku był nominowany do Europejskiej Nagrody Filmowej za krótkometrażową "Szklaną pułapkę". Jest autorem scenariusza wielokrotnie nagradzanej fabuły Leszka Dawida "Ki" z Romą Gąsiorowską w roli głównej.
"Pollywood" Pawła Ferdka będzie filmem otwarcia 60. Krakowskiego Festiwalu Filmowego, który w związku ze stanem epidemii został przeniesiony do internetu.
Z Pawłem Ferdkiem rozmawiał Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl.
Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl: Skąd wziął się pomysł, żeby przypomnieć, iż najważniejsi twórcy Hollywood pochodzą z Polski?
Paweł Ferdek: Z mojej perspektywy film powstał nie tyle, żeby przypomnieć o tym fakcie. Jest to opowieść o jednostkach, ich odwadze, śnie, który spełnia się na naszych oczach. Pierwszy impuls do powstania tego dokumentu pojawił się przez przypadek. Gdy dowiedziałem się o tych przeprawach moich bohaterów z przeszłości, byłem stracony. Wiedziałem, że muszę to nakręcić, chociaż nie wiedziałem jeszcze jak. Był to impuls losu i przypadek. Rzeczy potoczyły się błyskawicznie.
Jaki przypadek?
Znajomy poprosił mnie o pomoc w wymyśleniu filmu dokumentalnego, który pokazywałby, jak profesor Marek Hendrykowski razem z żoną odkryli najstarszy polski film. Hendrykowscy w Paryżu odkryli "Pruską kulturę". Mówiłem temu znajomemu, że sam fakt odkrycia nie wystarcza do zrobienia dokumentu, że powinien poszukać jakiegoś innego punktu zaczepienia. Zacząłem go wypytywać o różne rzeczy. Opowiedział mi o producencie tego filmu - Mordechaju Towbinie, który był ciekawą postacią. Towbin, który prowadził interesy w kilku branżach, postanowił sprowadzić do Polski operatora kamery w 1907 roku i nakręcił pierwszy film, który dotyczył wydarzeń z Wrześni z 1905 roku. Był to temat, który nadal oddziaływał na emocje społeczne, więc Towbin stwierdził, że robiąc film aktualny i popularny, zarobi duże pieniądze. Tak też się stało. Poszedł więc za ciosem i zaczął produkować kolejne tytuły. W ten sposób stał się największym producentem filmowym na ziemiach polskich i właścicielem sieci kin w głównych miastach Polski. Do dzisiaj zagadką pozostaje, dlaczego w 1912 roku Towbin z dnia na dzień zniknął, gdy był na szczycie.
Powiedziałem mojemu koledze, że na jego miejscu zrealizowałbym "mockumentary", czyli taki trochę oszukiwany dokument o dalszych losach Towbina. Wymyśliłbym, że wyjechał na Daleki Zachód. On na to, że właśnie pojawiła się książka "Pollywood" o tych, którzy do Stanów pojechali. Natychmiast tę książkę kupiłem. Tak mnie wciągnęła, że nie zasnąłem, póki jej nie skończyłem. Skontaktowałem się z jej autorem - Andrzejem Krakowskim, pytając, czy ktoś już koło tego tematu się nie kręci. Odpowiedział, że nie. Jakieś trzy tygodnie później spotkałem się z nim w Nowym Jorku, będąc na tamtejszym festiwalu z innym filmem. Andrzej pozwolił mi czerpać z książki i został dobrym duchem, opiekunem tego projektu.
Mówi pan o odwadze i determinacji tych, którzy tworzyli Hollywood. Zaciekawiła mnie szczególnie historia braci Warnerów - twórców pierwszego w historii mówionego pełnometrażowego filmu fabularnego. Jak to się stało, że urodzeni w Krasnosielcu na Mazowszu synowie Benjamina Wonsala stali się współtwórcami przemysłu filmowego?
Warnerowie zrewolucjonizowali film i faktycznie pochodzą z Krasnosielca koło Przasnysza, gdzie mało kto o nich pamięta. Właściwie nikt się tym nie interesuje wśród miejscowych mieszkańców. Nie ma tego w filmie, ale dowiedziałem się od byłego wójta Krasnosielca, że miejscowa szkoła podstawowa długo nie miała swojego patrona. Padł pomysł, żeby nadać jej imię braci Warnerów, jednak ostatecznie patronem został Jan Paweł II. To też pokazuje, jak bardzo wymazano z pamięci zbiorowej ludzi, którzy w zasadzie nie posiadając nic, stworzyli jedną z najważniejszych wytwórni filmowych w historii.
Ich determinacja była zadziwiająca. W jaki sposób znaleźli się na drugim końcu świata? Jak zaczynali swój amerykański sen?
To jest chyba typowa historia emigrantów z Europy Środkowej i Wschodniej z końca XIX wieku. Wyjeżdżali za lepszym życiem, czasem uciekali przed opresjami politycznymi bądź społecznymi. Przemawiał do nich głównie obraz Ameryki jako krainy wolności i nieograniczonych możliwości, gdzie złoto leży na chodniku. Do dzisiaj zresztą tak jest.
Benjamin Warner, ojciec słynnych producentów, w rodzinnym Krasnosielcu był jednym z szesnastu szewców, co oznaczało, że pracy było niewiele. A biorąc pod uwagę fakt, że pod koniec XIX wieku to mężczyźni byli jedynymi żywicielami rodziny, to bieda zaglądała przez okno. Zwłaszcza w przypadku rodzin wielodzietnych, a Benjamin miał jedenaścioro dzieci. Pewnego dnia Benjamin spotkał w miejscowym barze mężczyznę, który uważany był przez miejscowych za wioskowego głupka, który powiedział, że wyjeżdża do Ameryki - kraju, gdzie wszyscy są bogaci. Pół roku później Benjamin nie pamiętał o tej rozmowie, gdy dostał list zza Atlantyku, w którym czytał, że powinien przyjechać do Ameryki, gdzie ludzie mają po kilka par butów, co dla szewca jest ogromną szansą na bogactwo. Wonsal zadłużył się u rodziny, kupił bilet na transatlantyk i wyjechał. Powiedział najbliższym, że jeśli mu się tam powiedzie, to ściągnie żonę z dziećmi. Tak się stało po roku.
Ale początki nie były dla nich łatwe.
A nawet mieli bardzo długo pod górkę. Benjamin próbował związać koniec z końcem. Najpierw imał się drobnych prac, później postanowił założyć własny biznes. Razem z rodziną przez dwa lata podróżowali po północnej Kanadzie, gdzie skupywali futra od myśliwych. Gdy zebrali cały wóz futer, zawieźli je do Montrealu, gdzie spotkali się z wcześniej umówionym kupcem. Ten wręczył Benjaminowi rulon pieniędzy. Jednak później okazało się, że pieniądze były tylko z wierzchu, a pod spodem były pocięte gazety. Tak też dwuletni trud poszedł na marne. Wrócili do Stanów, gdzie Ben wraz z kuzynem z Polski otworzył sklep obwoźny, który podążał za budującą się koleją. Handel się całkiem nieźle kręcił, ale co z tego, gdy po zamkniętym sezonie kuzyn Bena zniknął z całym zyskiem. Warnerowie znowu zostali z niczym.
W końcu ojciec zakłada mały sklep spożywczy, który powoli się rozkręca. Nastoletni synowie natomiast próbują zarabiać na różne sposoby. Jeden z nich na przykład razem z kolegą założyli cyrk rowerowy, prezentując różne akrobacje na rowerach. Jednak miesiąc później ten kolega w wypadku złamał kark. Warner został z rowerem, więc próbował swoich sił w wyścigach, ale bezskutecznie. Założył w końcu warsztat rowerowy, który niebawem splajtował. Inny zaś z Warnerów stał się żywą tarczą na miejscowym targu, gdzie ludzie rzucali w niego jajkami. Właściciel tego interesu doszedł do wniosku, że kupowanie jajek jest drogie i zamienił jajka na piłki bejsbolowe. Młody Warner tak mocno oberwał kilka razy w głowę, że musiał zrezygnować i zaczął pracować dla lokalnego zaklinacza węży. Jednak w związku z panicznym strachem przed wężami, przed występami wypijał sporo bimbru, żeby móc pracować. Po tygodniu odszedł z pracy. Wszyscy szukali różnych sposobów na zarabianie. Po drodze każdy z nich zaliczył kilka upadków, a nawet bankructw.
To jak to się stało, że związali się z filmem?
Sam przekonał resztę rodziny do kinematografu. Była to nowinka, która cieszyła się zainteresowaniem, ale nikt tego nie traktował na poważnie. Odkryli w niej coś ciekawego, ale także potencjalnie dochodowego. To były absolutne początki przemysłu filmowego. Wspólnymi siłami kupili zepsuty projektor, który później naprawili, razem z jedną taśmą, na której zapisany był "Napad na ekspres". Benjamin w związku z zakupem zastawił w lombardzie towar ze sklepu, który był całym ich majątkiem. To pokazywało, że ojciec Warnerów - prosty szewc z Krasnosielca - był w stanie postawić na szalę swój biznes, ponieważ jego nastoletnim synom wydawało się, że warto.
Pierwsze kino zaczęło przynosić im dochody takie, o jakich jeszcze trochę wcześniej im się nie śniło. Ale żeby tak się stało, musieli się mocno nakombinować. Wypożyczali na przykład krzesła z sąsiadującego z kinem zakładu pogrzebowego. W przypadku braci Warnerów, jak i innych pionierów Hollywood, pełno jest takich historii. Robili coś z niczego. Z jednej strony chcieli utrzymać się na powierzchni, z drugiej - tworzyli nieświadomie historię. Warnerów charakteryzowała nie tylko ogromna determinacja, ale też głód bycia kimś. Poza tym wiedzieli, czym jest dobra historia - sami mieli bogate, aktywne życie. Doświadczyli o wiele więcej, niż mogliby się nauczyć na jakimkolwiek uniwersytecie. To się sprawdziło w późniejszej działalności, chociażby w doborze scenariuszy, współpracowników oraz w sposobie prowadzenia rozwijającej się firmy.
Później Warner Bros stało się jedną z najważniejszych firm w przemyśle filmowym i telewizyjnym. Jednak swoje miejsce w historii zapewnili sobie jako twórcy pierwszej mówionej pełnometrażowej fabuły "Śpiewak jazzbandu". Poszukiwał pan okoliczności powstania tego filmu?
To już jest 1926 rok, czyli okres, do którego nie sięgam w filmie. Ale tak pokrótce: zainteresowali się bardzo świeżym wynalazkiem, który dawał im szansę na zrobienie czegoś, czego nie miała konkurencja. Postawili wszystko na jedną kartę. Gdyby to nie wypaliło, splajtowaliby i nikt nie pamiętałby dziś o Warner Bros. Zastawili cały majątek, żeby przestawić całą produkcję studia i kina na nowe tory. Tu nie chodziło tylko o wprowadzenie głośników do kin, ale o przestawienie się na nowy sposób kręcenia, zachowanie ciszy na planie i o wielką zmianę w przyzwyczajeniach widzów.
Inną postacią, po którą pan sięga w filmie, jest Szmuel Gelbfisz, który w historii kina znany jest jako Samuel Goldwyn. On urodził się w Warszawie.
Prawdopodobnie urodził się na Powiślu.
Jego historia wygląda podobnie. Zanim jednak stał się współtwórcą trzech ogromnych wytwórni hollywoodzkich, był potentatem na rynku rękawiczek skórzanych.
Szybko zarobił pieniądze dzięki temu, że dobrze kombinował. To jest też cecha, którą mieli również inni. Nim tak się stało, jako 15-latek zapragnął wyjechać do Ameryki, ponieważ nie widział dla siebie przyszłości w Warszawie. Nie posiadał pieniędzy na bilet, już na stacji wyrzucono go z pociągu na zachód. Nie zraził się i wyruszył w pieszą wędrówkę. W ciągu półrocznej podróży doszedł do zachodniej Francji. Później przedostał się do Anglii i z Liverpoolu popłynął do Kanady - tak było najtaniej przedostać się na drugą stronę Atlantyku. Po drodze nauczył się szyć rękawiczki w jakimś zakładzie kaletniczym.
W Ameryce zaczął pracować w kaletnictwie, ale później przeszedł do marketingu. Tu ujawnia się to, że potrafił nakręcać ludziom makaron na uszy. Następnie przechytrzył amerykańskie służby celne. Stany Zjednoczone nałożyły w pewnym czasie ogromne cła na rękawiczki z Europy. W tym czasie zamówił 40 tysięcy par rękawiczek, które miały przypłynąć do Ameryki. Rozdzielił ten transport tak, że do jednego portu przypłynęły tylko prawe rękawiczki, do drugiego - lewe. Nie zgłosił się po odbiór towaru, więc władze portu - zgodnie z prawem - wystawiły towar na licytację. Nikt poza nim nie był tymi aukcjami zainteresowany. Wykupił cały towar za jednego dolara i od tej kwoty zapłacił cło. W efekcie zalał rynek tanimi rękawiczkami.
A jak zaczęła się jego przygoda z filmem?
Był już dość majętnym człowiekiem. Zdawało mu się, że do uzyskania odpowiedniego statusu społecznego brakowało mu jedynie żony. Kręcił się za pewną aktorką teatralną. Pojechał za nią do jednego z uzdrowisk. Jednak dała mu kosza, chociaż ostatecznie się z nią ożenił. Poznał przy okazji jej brata Jesse L. Lasky'ego, który też był aktorem. To z nim Goldwyn założył pierwszą spółkę na rynku filmowym.
W filmie opowiada pan o okolicznościach pojawiania się Goldwyna w Hollywood, co dało początek Fabryce Snów.
Goldwyn produkował na Wschodnim Wybrzeżu swój największy dotychczas film pełnometrażowy, co na owe czasy było nie lada nowinką. Po kilku dniach zdjęciowych został ostrzeżony, że na jego plan zamierzają wpaść ludzie wynajęci przez Thomasa Edisona. W tamtym czasie Edison robił wszystko, żeby zmonopolizować rynek filmowy, ponieważ miał patent na kamerę. Pobierał ogromne opłaty za korzystanie z jego wynalazku od producentów, którzy nie chcieli się poddać jego wpływom. Edison zgadał się z włoskimi gangsterami, którzy niszczyli dekoracje i sprzęt na planach. W takich okolicznościach Sam Goldwyn musiał uciekać. W ciągu kilku godzin spakował cały plan i aktorów do pociągu. Kupili bilety do Arizony, ale na miejscu okazało się, że wylądowali w środku pustyni, gdzie dosłownie nie było niczego. Goldwyn zdecydował o dalszej podróży. Pojechali do ostatniej stacji: Los Angeles. Na miejscu wynajęli tanie miejsce do dokończenia produkcji w okolicy zwanej Hollywood. Wówczas to było pustkowie: pola i zarośla. W taki sposób przez zupełny przypadek ruszyło Hollywood, jakie dzisiaj znamy.
Spędził pan kilka lat z historiami Polaków, którzy tworzyli amerykański przemysł filmowy. Jakie cechy wspólne wyciąga pan z ich biografii?
Łączy ich na pewno fakt, że wszyscy wyruszyli z Polski, podróżując na zachód. Na Wschodnim Wybrzeżu spędzili kilka, kilkanaście lat i parli dalej na zachód, gdzie w końcu budowali imperium filmowe. Wyjeżdżali stąd z przekonaniem, że nigdy do Polski nie wrócą, więc wszystkie swoje nadzieje łączyli z nowym miejscem, gdzie inwestowali sto procent swojej energii. Pewnie można mówić o jakichś zbieżnościach charakterologicznych. Wszyscy dzielili to samo poczucie, że muszą sobie poradzić, stąd brała się ich determinacja, granicząca czasem z desperacją. Patrząc na to, jak radzili sobie z trudnościami, można zauważyć, że byli bardzo kreatywni i potrafili dostrzegać i wykorzystywać różne okazje. Byli bezczelni, zaborczy, apodyktyczni. Być może takie były w tamtych czasach cechy osób, które budowały ogromne imperia. Ale każdy, kto zobaczy "Pollywood", będzie mógł wyrobić swoje zdanie, ponieważ pokazałem te historie w sposób, jaki sam je widzę. A nie chcę zabierać widzowi możliwości odkrywania własnych odczuć.
Bracia Warnerowie, Goldwyn czy Louis Mayer, ale też jest jeszcze cała masa Polaków, którzy na początku XX wieku realizowali swoją wersję amerykańskiego snu. Podróżował pan poniekąd ich śladami. Czy po tych doświadczeniach myśli pan, że amerykański sen nadal jest możliwy do spełnienia w XXI wieku?
Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Są tacy, którzy potrafią go spełnić. Wydaje mi się jednak, że ten sen bardzo się zdezaktualizował jako atrakcyjny cel czy marzenie. Amerykański sen mówi o sukcesie, majątku, wpływach, a świat zmienił się od tamtej pory. Patrzymy bardziej na prywatne oczekiwania, marzenia, niż na sprostanie jakichś zewnętrznych oczekiwań. Coraz więcej ludzi dochodzi do wniosku, że można mieć życie pełne satysfakcji i osiągnięć bez potrzeby życia w narzuconym śnie. Priorytety od tamtej pory się bardzo zmieniły. Oczywiście w Los Angeles widzimy sporą grupę ludzi, którzy nadal w spełnienie tego snu wierzą i w większości się to nie udaje. Ci, którym się to udaje, uważają się za szczęściarzy.
Śledzi pan losy wielkich twórców Hollywood. Po "Pollywood" miałem wrażenie, że próbuje pan znaleźć odpowiedź na pytanie, jak zrobić dobry film, który odniesie sukces? Czy po podróży, którą pan relacjonuje, było coś, co pana zaskoczyło, zdziwiło, rozgoryczyło bądź wzbudziło jakieś frustracje?
Nie było nic, co łączyłoby się z reakcjami, o których pan mówi. Będąc w takim miejscu, nie sposób nie próbować dowiedzieć się od insiderów hollywoodzkich tego, jak się robi dobry film, jak go promować, żeby zaistniał na większą skalę. Zebrałem szereg takich rad, co jest świetnym uzupełnieniem szkoły filmowej, do której nigdy nie chodziłem. Mam wrażenie, że dużo więcej wiem po tych doświadczeniach, które zdobyłem. W filmie znalazły się tylko jakieś szczątki ogromnej góry lodowej. Trafnie jednak pan zauważył, że była to świetna lekcja pobrana u hollywoodzkich wyjadaczy.
A ma pan receptę na dobry film?
Tak. Dobry film łączy to, co Amerykanie nazywają "entertainment" i "message", czyli atrakcyjne opowiadanie, wypełnione jakimś przekazem, który w widzu coś pozostawia, porusza go i sprawia, że nie pozostaje on obojętny wobec tego, co widział.
Taki będzie kolejny pana projekt?
Tak. Ale starałem się w ten sposób zrealizować "Pollywood". Stąd też na przykład długo myślałem, w jaki sposób zmieścić w filmie dokumentalnym pościg samochodowy, który jest jednym z najbardziej atrakcyjnych elementów hollywoodzkich filmów.