Skoro miękka polityka zwiodła, Unia Europejska sięgnie po narzędzia polityki twardej. Otoczy polskiego "psuja" parkanem, każe mu za to zapłacić, doprowadzi do osamotnienia wśród przyjaciół z Europy Środkowo-Wschodniej. Taka operacja już ruszyła, a jej elementem jest zaczynające się właśnie tournée Emmanuela Macrona. W sprawie dla Polski kluczowej - dyrektywy o pracownikach delegowanych - prezydent Francji Polskę ostentacyjnie omija. Efekt? Na jesieni tego roku może powstać zarys nowej architektury europejskiej: Polska otoczona przez starą i nową Europę kordonem sanitarnym. Dla Magazynu TVN24 pisze Ludwik Dorn.
"Panowie, skończyły się żarty, zaczęły się schody" - powiedział generał Bolesław Wieniawa-Długoszewski. Siedział wtedy na rumaku u stóp schodów prowadzących na piętro w restauracji hotelu Bristol, założył się bowiem, że na nie wjedzie. Wydaje się, że prawdziwie strome schody zaczęły się też dla nas - po blisko dwóch latach rządów PiS - w stosunkach Polski z Unią Europejską.
Od czasu objęcia rządów obecny obóz władzy otworzył w stosunkach z Unią szereg frontów, a ich liczba, waga i sposoby rozgrywania konfliktów dalece wykraczają poza zwykłe starcia między państwem członkowskim a Brukselą.
Mamy zatem konflikt o Trybunał Konstytucyjny ("naruszenie podstawowych wartości Unii") i przedwstępny etap postępowania z artykułu 7 Traktatu o Unii, który może się skutkować odebraniem Polsce prawa głosu w Radzie Europejskiej. Mamy konflikt o przyjęcie uchodźców, który skończy się zapewne wnioskiem Komisji do Trybunału Sprawiedliwości o uchybienie przepisom prawa Unii. Mamy konflikt o ustrój sądów powszechnych, w którym Komisja postępuje w sposób niezwyczajnie dla siebie ostry, wyznaczając bardzo krótkie terminy złożenia przez Polskę wyjaśnień. Mamy wreszcie - już na etapie postępowania przed Trybunałem Sprawiedliwości - konflikt o wycinkę drzew w Puszczy Białowieskiej, w którym Trybunał wydał postanowienie zabezpieczające, nakazujące wstrzymanie wycinki. Jeżeli się nie zastosujemy, zostaną na Polskę nałożone wysokie kary, a politycznie nie bez znaczenia będzie to, że Polska okaże się pierwszym w historii Unii państwem, który się do wyroków Trybunału nie zastosował.
Menuet kontra hopak
Widać też wyraźnie, że od połowy roku instytucje unijne przy cichym, jak w przypadku Niemiec, czy głośnym, jak w przypadku Francji, wsparciu najsilniejszych państw UE zaostrzyły kurs wobec Polski. Do tej pory Komisja pisała listy, zgłaszała zastrzeżenia, wydawała zalecenia, zwracała się o wyjaśnienia, wyrażała zaniepokojenie i po raz kolejny wyrażała jeszcze większe zaniepokojenie. Znaczna część opinii publicznej w Polsce, zaplecze propagandowe obozu władzy, a co gorsza sam rząd traktował Komisję jako psa, który głośno szczeka, ale słabo kąsa. Odpowiadał zatem Komisji w sposób lekceważący i niesłychanie arogancki, podważając jej uprawnienia jako strażnika traktatów, dezawuując polityczny tytuł komisarzy do zajmowania się decyzjami władz polskich, zarzucając im ignorancję i brak elementarnych kompetencji.
To właśnie odróżnia władze polskie od węgierskich, które też toczą z Komisją rozliczne i ostre spory, ale zachowują elementarne wewnątrzunijne reguły ich rozgrywania. Victor Orban, kuksając tego i owego, tańczy jednak brukselskiego menueta. Polscy ministrowie tańczą hopaka. To dlatego przewodniczący Komisji Jean-Claude Juncker, pytany o relacje z Polską i Węgrami, odparł, że z Viktorem Orbanem ma dobre robocze kontakty; premier Szydło pominął za to milczeniem.
Najpierw na miękko, potem dyktat
Ta różnica bierze się stąd, że premier Węgier jest nie tylko politykiem węgierskim, ale też europejskim. Rozumie dobrze polityczne mechanizmy działania Unii. Członkowie polskiego rządu miękkie środki perswazji, które stosowała dotąd Komisja, uznali zaś za wyraz słabości. Chyba nie wiedzą, że w Unii uznano jeszcze przed rozszerzeniem, że jedną z najważniejszych metod osiągania wewnętrznej spójności będzie Otwarta Metoda Koordynacji polegająca nie na zakazach i nakazach, ale zaleceniach, wzajemnych ocenach, dyfuzji dobrych praktyk, negocjowanych z dobrą wolą wzajemnych dostosowań. Metoda ta najpierw obejmowała polityki społeczne, ale po kryzysie gospodarczym i finansowym objęła też politykę fiskalną i budżetową. Urzędnicy brukselscy są po prostu tą kulturą zarządzania przesiąknięci i nie wyobrażają sobie, że można działać inaczej.
Nie oznacza to oczywiście, że Bruksela wraz z najsilniejszymi państwami Unii nie potrafi pokazać zębów i w sytuacji skrajnej nie odwoła się do dyktatu, jak uczyniła w przypadku kryzysu greckiego. Taki rozwój sytuacji wydaje się obecnemu rządowi niemożliwy, stąd stałe pokrzykiwania: jesteśmy suwerenni, "wolnoć Tomku w swoim domku", "nie wsadzaj nosa do cudzego prosa".
Oczywiście analogia z Grecją kuleje na obie nogi, gdyż nie stoimy wobec groźby bankructwa państwa. Wydaje się jednak, że na zupełnie innym polu niż Grecja, Polska sama wmanewrowała się w podobną do greckiej sytuację. Skoro narzędzia polityki miękkiej zwiodły, Unia sięgnie po narzędzia polityki twardej, otoczy polskiego "psuja" parkanem, a za postawienie tego parkanu "psuj" będzie musiał zapłacić z własnej kieszeni.
Obawa przed polskim hydraulikiem
Warunkiem politycznym, by taką operację przeprowadzić, jest doprowadzenie do osamotnienia Polski w regionie Europy Środkowo-Wschodniej. Sądzę, że taką operację podjęto właśnie przy okazji sprawy dla nas bardzo ważnej, czyli nowelizacji dyrektywy unijnej o pracownikach delegowanych. Zapowiedzią są przewidziane w najbliższych dniach spotkania w tej sprawie prezydenta Francji Macrona z kanclerzem Austrii oraz premierami Czech, Słowacji, Bułgarii i Rumunii. Dwóch europejskich rozrabiaczy, czyli Polskę i Węgry świadomie pominięto. W następnych dniach w Paryżu prezydent Macron ma spotkać się z kanclerz Niemiec oraz premierami Włoch i Hiszpanii, co nasuwa skojarzenia z formatem "wersalskim" - czterech największych państw "starej Europy", które wspólnie zapowiedziały dążenie do ściślejszej integracji i zostawienie hamulcowych na poboczu.
Kwestia presji na rynek pracy i systemy zabezpieczeń społecznych "starej Europy" ze strony pracowników delegowanych i wewnątrzunijnych migrantów ekonomicznych z Europy Środkowo-Wschodniej (przede wszystkim Polaków, bo nas jest najwięcej) pojawiła się jako problem polityczny pierwszej ważności już kilkanaście lat temu. Jednym z głównych czynników, który sprawił, że w 2005 roku we Francji i Holandii odrzucono w referendach konstytucję europejską, była obawa przed "polskim hydraulikiem", który zabierze rodowitym Francuzom miejsca pracy. Obawa przed presją ze strony migrantów ekonomicznych z Polski była też jednym z głównych powodów zwycięstwa referendalnego zwolenników brexitu. Te obawy rozbudzają przede wszystkim partie populistycznej prawicy, ale trafiają z nimi do wielkich grup wyborców, więc partie proeuropejskie na Zachodzie także muszą podejmować tę kwestię, co sprawia, że zmienia się stanowisko Komisji Europejskiej. Tak stało się we Francji podczas ostatniej kampanii prezydenckiej.
Jeśli spojrzeć na kwestie pracowników delegowanych w świetle danych statystycznych, to na olbrzymim wewnątrzunijnym rynku pracy ma ona znaczenie marginalne. Według danych za 2015 rok było ich 1,9 mln, przy czym ponad połowa z nich to delegacje w ramach "starej Unii", które żadnych oporów nie budzą. Ale marginalny charakter zjawiska nie zapobiega temu, że odgrywa ono pierwszoplanową rolę polityczną. Lęki, niechęci i obawy nie liczą się z faktami. Jeśli większość Polaków uznała, ze przyjęcie choćby kilkudziesięciu uchodźców-muzułmanów oznacza straszliwe zagrożenie terroryzmem, to równie zrozumiałe jest, że większość Francuzów czy Belgów uznaje, że pracownicy delegowani z Polski zabierają im na masową skalę pracę. A sądzą tak dlatego, że pracownicy delegowani z "nowej Unii" mogą pod rządami obecnego prawa unijnego być zatrudniani za płacę minimalną w kraju, w którym ją wykonują.
Zjawisko to określane jest w Parlamencie Europejskim i w Komisji Europejskiej jako "socjalny dumping" i już w 2014 roku przewodniczący Juncker zapowiedział inicjatywę, która je wyeliminuje. W 2016 roku Komisja przedłożyła projekt zmiany nowelizacji dyrektywy o pracownikach delegowanych. W skrócie i uproszczeniu chodzi w nim o to, że pracownicy delegowani mieliby otrzymywać nie lokalną płacę minimalną, ale płacę taka samą, jak pracownicy lokalni; mieliby być także objęci całym systemem wypłat dodatków przewidzianych w zbiorowych układach pracy, a po określonym czasie zostać objęci pełna ochroną lokalnego prawa pracy, a nie prawa pracy kraju, z którego zostali delegowani.
W rezultacie przedsiębiorstwa z "nowej Unii" działające na rynkach "starej", przede wszystkim w sektorze remontowo-budowlanym i sektorze usług, straciliby swoją podstawową przewagę konkurencyjną – niższe koszty pracy – i zostaliby szybko wyparci z rynku. W polskim przypadku dotknęłoby to ponad 400 tysięcy pracowników i zatrudniające je firmy, a jeśli doliczyć kierowców w transporcie międzynarodowym, na których też czynione są zamachy – to ta liczba byłaby większa.
W odpowiedzi na inicjatywę ustawodawczą Komisji parlamenty "nowej Unii" uruchomiły tzw. procedurę "żółtej kartki" - zgłosiły zastrzeżenia co do złamania unijnej zasady pomocniczości, co zmusza Komisję do ponownego przemyślenia sprawy. Komisja sprawę przemyślała i zastrzeżenia oddaliła. Po objęciu prezydentury przez Emmanuela Macrona Francja zaczęła zgłaszać propozycje zaostrzające zmianę dyrektywy na niekorzyść "nowej Unii" i w rezultacie Rada Unii Europejskiej w czerwcu tego roku nie podjęła decyzji. Kolejne spotkanie Rady w tej sprawie wyznaczono na 23 października. Jednocześnie w Parlamencie Europejskim europosłowie z Francji, Niemiec i Belgii zaczęli zgłaszać poprawki do projektu dyrektywy zaostrzające jej postanowienia.
Ofensywa Macrona, Polski tu nie ma
W tym kontekście warto spojrzeć na ofensywę dyplomatyczną prezydenta Macrona. Do przyjęcia nowelizacji dyrektywy w ramach zwykłej procedury ustawodawczej w Radzie UE wystarczy większość kwalifikowana, czyli co najmniej 55 proc. państw członkowskich reprezentujących co najmniej 65 proc. ludności UE. "Stara Unia" mogłaby przegłosować "nową", ale to oznaczałoby głęboki podział wewnętrzny i podminowałoby całą unijną konstrukcję. Wydaje się zatem, że politycznym celem prezydenta Francji, działającego w porozumieniu ze "starą Unią" i Komisją jest złapanie Polski i ewentualnie Węgier na spalonym, wypchnięcie ich poza grono państw, które ze sobą negocjują i utworzą nową architekturę władzy w Unii.
Cel ten jest możliwy do realizacji. Po pierwsze, w kwestii pracowników delegowanych solidarność Grupy Wyszehradzkiej zaczęła się sypać. Jeszcze w maju tego roku V4 spotkała się i wydała oświadczenie krytyczne wobec projektu Komisji. 19 lipca doszło do ponownego spotkania czwórki, na którym miało dojść do wypracowania wspólnego stanowiska wobec propozycji francuskich. "Pan premier Orban został upoważniony przez nas do prowadzenia w tej sprawie negocjacji z Francuzami" - oświadczyła po spotkaniu Beata Szydło. Zgoda premierów Słowacji i Czech na spotkanie z prezydentem Francji z pominięciem Viktora Orbana oznacza tyle, że wspólnego stanowiska V4 nie ma i premier Węgier utracił de facto mandat negocjacyjny.
Po drugie, kwestia pracowników delegowanych istotne znaczenie ma wyłącznie dla Polski. Świadczą o tym liczby bezwzględne: Polska – około 460 tysięcy pracowników, Węgry - około 60 tys., Czechy – 30 tys. Jeśli chodzi o udział takich pracowników w sile roboczej ogółem, co lepiej pokazuje społeczne i gospodarcze znaczenie problemu, to w Polsce jest to 2,5 proc., na Węgrzech 1,6 proc., w Czechach 0,6 proc.
Wyższy odsetek niż w Polsce ma Słowacja (3,3 proc.), ale przyczyną jest lokalna specyfika: większość słowackich pracowników delegowanych z racji więzów gospodarczych, bliskości geograficznej i braku bariery językowej pracuje w Czechach. Oznacza to, że negocjując poza Polską z krajami Europy Środkowo-Wschodniej zgodę na propozycję nowelizacji dyrektywy, prezydent Francji może im zaproponować albo rekompensaty w innych sferach (np. wsparcie "starej Unii" dla ważnych dla tych krajów projektów w nowej perspektywie finansowej), albo takie rozwiązania, które złagodzą i tak niewielkie w porównaniu z polskimi kłopoty, które pojawią się po przyjęciu dyrektywy (np. ustalenie okresu przejściowego i wyznaczenie kilkudziesięciotysięcznego limitu na poziomie krajowym pracowników, którzy nie będą objęci nowymi regulacjami). Polska przy takim rozwoju sytuacji zostaje sama, a niewykluczone, że okaże się, iż to ona ma zapłaci za ulgowe potraktowanie jej wyszehradzkich sojuszników.
Po trzecie, słaba solidarność z Polską jest wpisana w logikę zabiegania o interes narodowy mniejszych krajów V4. Pula zasobów przydzielanych wewnątrz UE "nowej Unii", a węziej V4 stanowi określoną wielkość, a w ramach tej puli to Polska, z racji wielkości gospodarki i liczby ludności, jest największym beneficjentem. W ramach gry o sumie zerowej oznacza to, że nawet stosunkowo niewielkie uszczuplenie przydziału dla beneficjenta największego może przynieść efekt w postaci liczącego się wzrostu przydziałów dla krajów dużo mniejszych.
Nasi wyszehradzcy partnerzy zdają sobie z tego sprawę i w kluczowych momentach sporu Polski z najsilniejszymi partnerami w Unii, a zwłaszcza z szczególnie się dla nich liczącymi Niemcami, zawsze zostawiali Polskę na lodzie. Jeśli Polska była skonfliktowana z najsilniejszymi krajami Unii, to polskiego zająca psy dotąd zjadały wśród środkowoeuropejskich przyjaciół. Tak było w 2003 roku, gdy kraje Wyszehradu, wbrew wcześniejszym sygnałom, nie przyłączyły się do polsko-hiszpańskiego weta w sprawie konstytucji europejskiej; podczas wyborów przewodniczącego Rady Europejskiej Viktor Orban, mimo wcześniejszych zapewnień o solidarności, podniósł rękę za Donaldem Tuskiem. Tak może się stać i w sprawie pracowników delegowanych. Warto zwrócić uwagę, że wspólny front V4 ostatnio posypał się w sprawie fundamentalnej: Unii zróżnicowanych prędkości. Premier Słowacji szczerze oświadczył, że bardzo sobie ceni partnerów regionalnych, z którymi wspólnie deklarował oprotestowanie Europy zróżnicowanych prędkości, ale jego kraj chce należeć do twardego trzonu Unii.
Polska samotną wyspą?
Sukces dyplomatycznej ofensywy Macrona może się przenieść na inne pola. Obecny obóz władzy rozumuje chyba tak: skoro jesteśmy dużym narodem europejskim i jesteśmy położeni centralnie w swoim regionie, to bez nas nic nie da się zrobić i możemy pchać Niemcom i Francuzom kij w szprychy europejskiego wózka. W końcu i tak do nas przyjdą po prośbie. Na jesieni tego roku może powstać jednak zarys innej architektury europejskiej: Polska otoczona przez "starą" i "nową" Europę kordonem sanitarnym.
Może to mieć dwojakie konsekwencje: polityczną, a w ślad za tym finansową. Po pierwsze, Polska znajdzie się w bardzo niepewnej sytuacji, jeśli chodzi o procedurę stwierdzającą poważne i stałe naruszanie wartości Unii. Obóz władzy pociesza siebie i Polaków, że nic nam nie grozi, bo procedura wymaga jednomyślności, a Viktor Orban nas obroni. Niby prawda, ale to jest ust. 2 art. 7 Traktatu o Unii. A ust.1, który mówi o stwierdzeniu "poważnego ryzyka" takiego naruszenia wartości wymaga większości kwalifikowanej czterech piątych, czyli 22 krajów. Jeśli uda się doprowadzić do izolacji Polski także w "nowej Unii", to taka decyzja Rady Europejskiej staje się możliwa i realna: oznacza ona oficjalne uznanie naszego kraju za europejskiego pariasa; co prawda wciąż z prawem głosu, ale kto tam z pariasem będzie się umawiał na europejskie interesy. Nie jest zatem – po drugie – wykluczone, że w nowej perspektywie finansowej UE wszyscy w naszym regionie będą ze smakiem konsumować potłuściałe koperty narodowe mocno wypchane kosztem pocieniałej koperty polskiej. A jak się kijek raz pocienkuje, to pogrubasić później się go nie da.