- Zostaliśmy zwolnieni z dnia na dzień. Firma nie płaciła nam ZUS-u, a o pensji za ostatnie tygodnie mogliśmy pomarzyć - opowiada Justyna. Jak dziesiątki tysięcy Polaków pracowała w centrum outsourcingowym dużej zagranicznej firmy. Wydawało się, że to praca idealna. Do czasu.
– Usłyszeliśmy, że firma ogłasza upadłość. Wszyscy jesteśmy zwolnieni z pracy. Mamy natychmiast zabrać swoje rzeczy i opuścić budynek. Ryczałam całą drogę do domu. Nie wiedziałam, z czego zapłacimy następną ratę kredytu.
To słowa Justyny, która blisko dwa lata przepracowała w krakowskim oddziale brytyjskiej firmy Low Cost Travel. Zarząd turystycznego giganta w piątek 15 lipca ogłosił upadłość. Jak wspomina Justyna, to był zwykły dzień pracy. Około godz. 15 zwołano wszystkich pracowników, bo czekał na nich ważny komunikat.
Szok
– Dyrektor HR ogłosił, że firma ogłasza upadłość, a my możemy iść do domów. Byliśmy w szoku. Nie dostaliśmy nic na piśmie, więc okupowaliśmy budynek do wieczora. Wezwaliśmy policję, prawników i dziennikarzy. W końcu wieczorem przyszedł e-mail ze słowem "draft" w tytule (wersja robocza). Wszystko potwierdzał. Zostaliśmy zwolnieni z dnia na dzień. Firma nie płaciła nam ZUS-u, a o pensji za ostatnie tygodnie mogliśmy pomarzyć. Ryczałam całą drogę do domu. Kiedy wróciłam, mąż pocieszył mnie, że następna rata kredytu dopiero za trzy tygodnie – opowiada Justyna.
Tyle osób trafiło na bruk. Niektórzy dowiadywali się, że stracili pracę, będąc na urlopie, na zwolnieniu lekarskim. To bardzo stresująca sytuacja. Sama straciłam jedyne źródło utrzymania. Zostałam bez pieniędzy, a przecież każdy ma stałe opłaty
Justyna, była pracownica Low Cost Travel
Wspomina, że praca dla brytyjskiej firmy była najlepszą, jaką dotąd miała. Dobre zarobki, wysoka kultura przełożonych (nie to co w niektórych polskich firmach), a przede wszystkim stabilność.
– Nigdy nie było żadnych sygnałów, że firma ma kłopoty. Tak, zdarzały się kilkudniowe opóźnienia wypłat, ale w branży turystycznej to norma. Najgorsze było to, że nic nam nie powiedziano. Tyle osób trafiło na bruk. Niektórzy dowiadywali się, że stracili pracę, będąc na urlopie, na zwolnieniu lekarskim. To bardzo stresująca sytuacja. Sama straciłam jedyne źródło utrzymania. Zostałam bez pieniędzy, a przecież każdy ma stałe opłaty – czynsz, prąd, gaz, internet. Rachunki trzeba będzie jakoś zapłacić. Nie mówiąc o kredycie, który ma dziś większość. Niestety takie są czasy, że aby mieć mieszkanie, to trzeba mieć i kredyt – wspomina.
Justyna do dziś szuka pracy. Ale niektórym spośród zwolnionych dopisało szczęście. Choć na gorszych warunkach, to szybko znaleźli nowe zajęcie. Na bezrobociu i z kredytem na głowie nikt nie grymasi, kiedy dostaje o kilkaset złotych niższą stawkę na umowie. – Pracę straciło prawie 300 osób. To trochę trwa, zanim wszystkich wchłonie rynek – mówi z nadzieją Justyna.
Tak jest taniej
Krakowscy pracownicy biura Low Cost Travel zajmowali się m.in. sprzedażą wycieczek zagranicznym klientom czy obsługą internetowego systemu rezerwacji. Brytyjska firma była jedną z ponad setki, które w ostatnich latach przeniosły część swojej działalności do Krakowa. Taki proces nie jest niczym nowym. Międzynarodowe firmy działające globalnie decydują się na taki krok, bo wiele na tym oszczędzają.
Pracownikowi w Wielkiej Brytanii, który poprowadzi księgowość firmy albo będzie telefoniczne sprzedawał wycieczki, trzeba bowiem zapłacić kilkukrotnie więcej niż wykonującemu te same obowiązki Polakowi, Rumunowi czy Filipińczykowi.
Zagraniczne firmy, które przeniosły część swojej działalności do Krakowa, dają obecnie pracę ponad 45 tys. osób. Ta liczba każdego roku gwałtownie rośnie. Według danych stowarzyszenia ASPIRE zrzeszającego największe firmy sektora IT/SSC/BPO (Business Process Outsourcing – outsourcing procesów biznesowych, Shared Services Center – centra usług wspólnych) do stycznia 2017 r. liczba pracowników zatrudnionych w branży w stolicy Małopolski przekroczy 60,5 tys. osób.
Nic więc dziwnego, że Kraków reklamuje się jako "stolica europejskiego outsourcingu". Slogan potwierdza zresztą tegoroczny ranking "Tholons Top 100 Outsourcing Destinations". W zestawieniu najatrakcyjniejszych miast na świecie dla inwestycji z sektora outsourcingowego Kraków utrzymał 9. miejsce, czyli najwyższą pozycję wśród europejskich ośrodków. Wyżej w rankingu znalazły się jedynie te z Indii i Filipin, z którymi trudno będzie ścigać się pod względem niskich kosztów pracy.
Jednak stolica Małopolski to nie jedyne polskie miasto, które chlubi się tym, że masowo przyciąga zagranicznych inwestorów dających pracę mieszkańcom. Wysokie pozycje w corocznym rankingu zajęły też Warszawa (25. miejsce) oraz Wrocław (miejsce 58.). Oba znalazły się w czołówce miast, które awansują najszybciej. Warszawa skoczyła aż o pięć, a Wrocław o cztery oczka.
Poważne wsparcie
Zdaniem Marcina Budzewskiego z Instytutu Analiz Rynku Pracy największą korzyścią wynikającą z przenosin zagranicznych firm nad Wisłę są nowe miejsca pracy. – Często jest tak, że to praca, która być może nie jest najwyżej opłacana, ale w miejscach, gdzie jej brakuje, jest to jednak poważne wsparcie dla rynku pracy – mówi Marcin Budzewski.
Zdaniem analityka rynku pracy i nierówności społeczno-ekonomicznych Kamila Fajfera na zagranicznych inwestycjach zyskują też pracownicy. – W międzynarodowych korporacjach, które przeniosły część biznesu do Polski, pracownicy mogą liczyć na wyższe wynagrodzenia, stabilność zatrudnienia i cywilizowane procedury zarządzania, czego często brakuje w polskich, szczególnie małych firmach – mówi Kamil Fajfer.
Jednak z tworzeniem miejsc pracy przez zagranicznych inwestorów, których nad Wisłę przyciągnęły niskie koszty pracy, wiążą się także zagrożenia. Kiedy bowiem wynagrodzenia Polaków wzrosną, a to stały trend (w ostatniej dekadzie nasze zarobki według GUS powiększyły się o 55 proc.), to międzynarodowe firmy mogą poszukać tańszych miejsc i przenieść biznes.
– Uzależniliśmy nasz model gospodarczy od niskich kosztów pracy i kiedy oczekiwania płacowe będą rosnąć, to może się okazać, że nie jesteśmy już atrakcyjnym miejscem na lokowanie tutaj niektórych zakładów, zwłaszcza produkcyjnych, i pojawią się inne miejsca, do których firmy z dużym kapitałem powędrują – na przykład do Rumunia czy kraje Azji – twierdzi Fajfer.
Koszty rosną
Zgadza się z nim prof. Jacek Pasieczny z Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego. Podkreśla, że koszty działalności w naszym kraju są coraz większe, bo rosną wynagrodzenia – m.in. ze względu na mniejsze bezrobocie czy program Rodzina 500 plus, który częściowo wypycha ludzi z rynku pracy.
Uzależniliśmy nasz model gospodarczy od niskich kosztów pracy i kiedy oczekiwania płacowe będą rosnąć, to może się okazać, że nie jesteśmy już atrakcyjnym miejscem na lokowanie tutaj niektórych zakładów, zwłaszcza produkcyjnych, i pojawią się inne miejsca, do których firmy z dużym kapitałem powędrują – na przykład do Rumunia czy kraje Azji
Kamil Fajfer, analityk rynku pracy
– W efekcie może się okazać, że w momencie, kiedy zostanie przekroczony pewien poziom graniczny opłacalności, inwestorzy zaczną szukać tańszych miejsc. Nie są to bowiem najczęściej takie inwestycje, które wymagają ogromnego wkładu w technologie, mury, czyli elementy, które zakotwiczają inwestycję w danym miejscu. Im prostsza jest usługa, którą świadczą polscy pracownicy zatrudnieni w outsourcingu, tym bardziej jest mobilna i łatwiej ją przenieść – mówi prof. Pasieczny i dodaje, że to nie jedyny czynnik, którzy może skłonić inwestorów do opuszczenia polskich miast. Mogą oni również negatywnie reagować np. na pogarszający się klimat inwestycyjny.
– Splot czynników takich jak wzrost kosztów pracy ze względu choćby na demografię, obniżone ratingi, niepewność polityczna, zamieszkanie z Trybunałem Konstytucyjnym czy niespójność w tym, co mówi rząd z jednej strony o zachęcaniu zagranicznych inwestorów, a z drugiej o konieczności repolonizacji gospodarki, może spowodować odpływ firm, które zatrudniają obecnie tysiące Polaków nie tylko w outsourcingu – wyjaśnia prof. Pasieczny.
Nowe Indie
W zglobalizowanym świecie biznesu taki proces nie jest niczym nowym. To właśnie głównie ze względu na dostęp do taniej kadry sprawił, że Rumunia, w której koszty pracy są jednymi z najniższych w Europie, nazywana jest "nowymi Indiami". Wprawdzie tamtejsze miasta jeszcze nie królują w rankingach (najwyżej, na 41. miejscu jest Bukareszt), ale to właśnie tam swoje oddziały obsługi zagranicznych klientów czy pomocy technicznej otworzyły np. Microsoft, HP, Accenture, S&T czy Oracle.
Historia pokazała już zresztą, że działające w Polsce zagraniczne koncerny z łatwością i bez wyrzutów sumienia przenosiły działalność tam, gdzie jest taniej – w tym także do Rumunii. Tak było chociażby w 2009 r., kiedy firma Takata przeniosła produkcję kierownic do samochodów z Wałbrzycha do Rumunii. Pracę straciło wówczas ponad pół tysiąca osób. O decyzji Japończyków zdecydowały oszczędności, a konkretnie magiczna wartość 27 proc. – o tyle bowiem byli tańsi rumuńscy pracownicy.
Podobnie było w 2011 r., kiedy japoński koncern Sumitomo Electric Wiring Systems, który produkował w Polsce wiązki elektryczne dla fabryk samochodów, przeniósł się do Rumunii. Zatrudnienie straciło blisko tysiąc osób.
Przykładów na to, że zagraniczny inwestor przenosi działalność, a setki osób tracą zatrudnienie, nie trzeba wcale szukać w zamierzchłej historii. Wystarczy uważnie śledzić rynek, aby dostrzec, że poza głośnym upadkiem wspomnianego Low Cost Travel w tym roku z Krakowa wyprowadziła się firma Secro, a wraz z nią zniknęło 600 miejsc pracy.
Nie ilość, lecz jakość
Według GUS w 2014 r. w Polsce działało ponad 26 tys. firm z kapitałem zagranicznym, dając pracę przeszło 1,7 mln osób. Przedsiębiorstwa najczęściej zajmowały się handlem, naprawą samochodów i przetwórstwem przemysłowym. Profesjonalną działalność naukowo-techniczną prowadziło niecałe 9 proc. wszystkich firm. A to na miejscach pracy w takich przedsiębiorstwach powinno najbardziej zależeć państwu, które chce "wskoczyć na wyższy poziom rozwoju", o czym mówi wicepremier Mateusz Morawiecki i co ma nam umożliwić jego "Strategia na rzecz odpowiedzialnego rozwoju".
Zdaniem prof. Jacka Pasiecznego do Polski należy przyciągać raczej firmy badawcze, które pozwolą nam rozwinąć sektor wysokich technologii. – Laboratorium trudniej przenieść niż call center czy księgowość. Oczywiście obsługa telefoniczna zagranicznych klientów to ciężka praca, ale nie wiąże się z wielkimi kompetencjami pracowników – mówi prof. Pasieczny i dodaje, że to miejsca w sektorach wysokich technologii uczą i doskonalą naszych pracowników. – Pozwalają im się rozwijać. Dzięki takim inwestycjom ludzie o wysokich kwalifikacjach nie będą musieli wyjeżdżać, bo znajdą pracę w kraju – dodaje.
Miejsca pracy znikną?
Zdaniem Kamila Fajfera Polska, opierając model rozwojowy na niskich kosztach pracy, w krótkim terminie skorzystała, ale długoterminowo strzeliła sobie w kolano.
– Jesteśmy krajem, w którym bardzo wiele miejsc pracy jest zagrożonych robotyzacją. Wiele firm zagranicznych lokowało tutaj produkcję, przy której mamy do czynienia z wykonywaniem prostej pracy, dającej się łatwo zalgorytmizować. Za chwilę może się okazać, że w tak radośnie witanych przez polskich polityków sortowniach globalnego giganta nie będzie już, albo prawie nie będzie, polskich pracowników, ponieważ zostaną zastąpieni przez roboty – twierdzi Fajfer i dodaje, że jeżeli okaże się, że w Polsce wzrośnie rola związków zawodowych, płaca minimalna będzie rosnąć i wzrośnie kontrola pracy, to istnieje zagrożenie, że niektóre miejsca pracy (te, które się nie zrobotyzują) po prostu znikną.
Rząd ma rację, że trzeba tworzyć innowacyjną gospodarkę i inwestować w droższe, ale lepsze jakościowe miejsca pracy
prof. Jacek Pasieczny, Uniwersytet Warszawski
Dlatego jego zdaniem miasta, które przez lata ściągały inwestorów, muszą się zastanowić, jakie miejsca pracy chcą tworzyć i co będzie, kiedy główna przewaga (czyli koszty pracy) będzie znikać. – Co stanie się z tymi miastami za dwie-trzy dekady? Najbardziej ponurym i już nawet osadzonym w popkulturze przykładem miasta ducha, które nie potrafiło poradzić sobie z przekształceniem swojego rynku, jest Detroit – mówi Fajfer.
Aby uniknąć zrealizowania się czarnego scenariusza, trzeba działać już dzisiaj. Rząd i wicepremier Mateusz Morawiecki zdają się dostrzegać i dobrze diagnozować zagrożenia związane z tym, że jesteśmy obecnie krajem konkurującym głównie niższymi kosztami siły roboczej. To jest zaś, o czym mówił niedawno wicepremier, "droga donikąd".
Co zrobić?
– Rząd ma rację, że trzeba tworzyć innowacyjną gospodarkę i inwestować w droższe, ale lepsze jakościowe miejsca pracy – uważa prof. Jacek Pasieczny. Naukowiec nie jest jednak pewny, czy tzw. plan Morawieckiego przełoży się na odpowiednie akty prawne i właściwe działania władz. – Na razie to raczej częściowo trafna diagnoza oraz zbiór życzeń. Brakuje elementów operacyjnych niezbędnych do realizacji celów wyznaczonych w tym dokumencie – twierdzi prof. Pasieczny.
Zdaniem Michała Budzewskiego próbę przestawienia rynku pracy na wyższy poziom, taki, w którym miejsca pracy będą oparte na nowych technologiach - o czym mówi wicepremier Morawiecki - powinniśmy zacząć od edukacji. – Należy bowiem przygotowywać i na odpowiednim poziomie kształcić młodych ludzi do pracy w przemyśle i usługach wysokich technologii. Przy czym ważniejsza od liczby osób z dyplomem ukończenia studiów jest jakość ich wykształcenia – twierdzi Budzewski i dodaje, że powinniśmy też tworzyć przyjazne środowisko do powstania miejsc pracy w priorytetowych gałęziach i sektorach gospodarki.
– Należy również wprowadzić ułatwienia dla przedsiębiorców, ale to wszystko są działania długofalowe, nie da się zmienić systemu edukacji w ciągu roku i nie da się wymienić kadry w krótkim czasie – dodaje.
Artykuł powstał w ramach reporterskiego projektu o roboczej nazwie "Urobieni". Jego efektem będzie książka, zbiór reportaży o polskim kapitalizmie na rynku pracy. Jeśli chcesz opowiedzieć swoją historię dotyczącą twoich doświadczeń z pracą, pracodawcami czy też prowadzeniem firmy w Polsce, napisz do autora: m.szymaniak@tvn.pl
Zobacz materiał TVN24 BiS na temat zamknięcia przez brytyjską spółkę biura w Krakowie: