Cztery razy dożywocie. Na taką karę za cztery zabójstwa został skazany Mariusz B. Czy możemy go uznać za seryjnego zabójcę? A może Kajetana P. także, choć zabił "tylko" jedną ofiarę? O tym, ilu ich jest w Polsce i kim są seryjni mordercy mówi dr hab. Monika Całkiewicz.
Po raz pierwszy w historii Polski sąd skazał jedną osobę na cztery kary dożywocia za cztery kolejne zabójstwa. Taki wyrok, już prawomocny, usłyszał 38-letni Mariusz B. Zabił kolejno: męża swojej kochanki, ich 18-letnią córkę, partnera kochanki od tańca oraz znajomego księdza, u którego służył niegdyś do mszy.
Nigdy nie przyznał się do winy. Ciała żadnej z ofiar nie znaleziono do dziś.
Iga Piotrowska, Piotr Machajski: Czy w Polsce są seryjni mordercy?
Monika Całkiewicz: Są.
Ale jakoś o nich cicho.
Celowo się o nich nie mówi. Nawet jeżeli są prowadzone sprawy, gdzie policjanci czy prokuratorzy widzą, że jest jakiś łącznik wskazujący na prawdopodobnie tego samego sprawcę, nie informuje się społeczeństwa, żeby nie wzbudzać paniki. Nierzadko też jest to uzasadnione taktyką prowadzenia śledztwa - seryjny zabójca może czuć się bardziej pewnie, jeśli jest przekonany, że śledczy nie łączą spraw. A zbytnia pewność siebie to często działanie wręcz zuchwałe. Wtedy łatwo o błąd, który mogą wykorzystać organy ścigania. Czyli dopóki dziennikarze nie wygrzebią sprawy, trzyma się ją w tajemnicy. Zawsze tak było.
To uzasadnione do czasu zatrzymania sprawcy. Ale gdy przestępca zostaje zatrzymany i skazany, jak ostatnio Mariusz B., to te obawy już chyba nie są słuszne.
Zgoda.
Czy zatem Mariusz B., prawomocnie skazany na cztery dożywocia za cztery zabójstwa, jest pani zdaniem seryjnym mordercą?
Jest.
Kiedy dla eksperta przestępca zostaje seryjnym mordercą?
Kryminolodzy, przede wszystkim amerykańscy - a oni mają najwięcej doświadczeń z zabójcami seryjnymi, których w USA jest najwięcej - najpierw twierdzili, że seryjny zabójca to ktoś, kto zabił lub usiłował zabić co najmniej pięć osób.
Z czasem liczba ta była zmniejszana do czterech, a nawet trzech.
Obecnie twierdzi się, że to nie liczba zabójstw, ale skłonności do ich popełniania, trudny do zatrzymania "pęd zabójczy" decydują o tym, czy mamy do czynienia z zabójcą seryjnym, czy pojedynczym. Właściwie już po pierwszym czy drugim zabójstwie można mówić, że ktoś ma skłonności do serii, do popełniania zabójstw w cyklu.
Mówiło się tak o Kajetanie P. [oskarżony o zamordowanie lektorki języka włoskiego i obcięcie jej głowy - red.]. Chociaż zabójstwo było jedno, to sam sprawca podkreślał, że nie wyklucza powtórzenia tego, co zrobił.
Ale Mariusz B. byłby seryjnym, nawet gdybyśmy trzymali się wcześniejszej definicji trzech osób. Tu mamy cztery zabójstwa.
W potocznym rozumieniu, jakie znamy z amerykańskich filmów, seryjny zabójca wybiera przypadkowe osoby. Mariusz B. inaczej - znał wszystkie swoje ofiary.
Rzeczywiście, większość seryjnych wybiera osoby, których nie zna. Ale nie użyłabym słowa "przypadkowe". W większości przypadków ofiara musi mieć jakieś cechy - osobowości, wyglądu - żeby mogła zostać wybrana. Ted Bundy na przykład zabijał tylko brunetki z długimi włosami, które miały przedziałek pośrodku głowy.
Warto podkreślić, że seryjni zabójcy nie są jednolitą grupą. Wyróżniamy bardzo wiele ich typów.
Pierwszą typologią, która przychodzi na myśl, jest ta dotycząca motywów popełniania seryjnej zbrodni.
Zabójca, którego określa się mianem misjonarza, to osoba, która ma misję ulepszania świata, polegającą na eliminacji ze społeczeństwa grupy osób, która nie jest godna żyć, "chwastów". A "chwastem" może być każdy - gej, prostytutka, ksiądz, Żyd. Wszystko zależy od poglądów zabójcy.
Niezmiernie ciekawą (i niejednolitą) grupą są hedoniści. Wśród nich pojawiają się zabójcy seksualni, którzy za wszelką cenę dążą do zaspokojenia popędu seksualnego, a w skrajnych przypadkach zabójstwo jest ekwiwalentem aktu płciowego. Hedonistami nazwiemy też sprawców uzależnionych od adrenaliny, którą wywołuje pozbawienie życia oraz - w niektórych przypadkach - pozbywanie się zwłok. W każdym z tych przypadków sprawca zabija osoby obce, ale mające określone, pożądane przez zabójcę cechy. Kryminolodzy nazywają to IVT - Ideal Victim Type (idealny rodzaj ofiary - ang.).
Ale w grupie hedonistów wyróżnia się też zabójców dla wygody, którzy mają tylko jeden cel - żyć komfortowo. Przykładem może być tzw. czarna wdowa - kobieta, która wychodziła za mąż za bogatego mężczyznę. Potem tak "dobrze" mu gotowała, że on się czuł coraz gorzej. I w pewnym momencie umierał, a ona zostawała beneficjentką jego majątku. Po jakimś czasie znajdowała sobie następnego męża, cykl się powtarzał. W przypadkach zabójców dla komfortu zazwyczaj mamy do czynienia z zabójstwem ludzi, których sprawcy znają. Nie można więc powiedzieć, że tylko ktoś, kto zabija osoby obce, to zabójca seryjny. To w ogóle nie jest element definicji.
Co zatem decyduje, że akurat Mariusz B. jest seryjnym zabójcą?
Ewidentnie ma skłonności do rozwiązywania trudnych sytuacji poprzez eliminowanie niewygodnych osób, co oznacza, że w każdej kolejnej konfliktowej sytuacji, trudnej dla niego, zrobiłby dokładnie to samo - zabiłby człowieka. To oznacza, że ma skłonności do seryjnych zabójstw.
Charakterystyczne dla zabójcy seryjnego jest coś, co nazywa się okresem wyciszenia, czyli przerwy między kolejnymi zbrodniami. Czy w sprawie Mariusza B. to występuje?
Typowy schemat działania seryjnych zabójców to: pragnienie zabijania - zabijanie - wyciszenie, po czym cykl zaczyna się na nowo. W przypadku dłużej działających sprawców ten ostatni etap może całkowicie zaniknąć, bo potrzeba zabijania staje się coraz silniejsza.
Stan wyciszenia trwa dłużej, jeśli sprawca z miejsca zbrodni zabiera "przypominacz" tego, co się wydarzyło, souvenir, drobiazg, który pozwala przypomnieć sobie przyjemne chwile, trochę jak pamiątka, którą przywozi się z wakacji. To może być chociażby szminka, bo jest to coś osobistego, rzecz, z którą ofiara miała kontakt, dotykała nią erogennej sfery - ust.
Seryjny morderca może jednak potrzebować czegoś więcej - trofeum. A trofeum to nie pamiątka, ale zdobycz, bardzo często część ciała ofiary - na przykład odcięta pierś. Kontakt z nią pozwala sprawcy przeżywać ponownie to, czego dokonał, ale jest też czymś więcej - symbolem zwycięstwa, nagrodą. Zabójcą uwielbiającym trofea był Ed Gein, zwany "Rzeźnikiem z Plainfield". Udowodniono mu co prawda tylko dwa zabójstwa, jednak najprawdopodobniej pozbawił życia znacznie więcej kobiet. W czasie przeszukania w jego domu znaleziono makabryczne przedmioty: miski z czaszek ludzkich, abażury lamp i strój uszyty z ludzkiej skóry, pasek wykonany z sutków. Śledztwo w tej sprawie utrudniał fakt, że Ed Gein niektóre przedmioty wykonywał z fragmentów zwłok wykradzionych na cmentarzach.
Wracając do pytania o Mariusza B. - z pewnością on nie jest typowym zabójcą seryjnym, bo ci wybierają pojedyncze ofiary. Tymczasem on na początku dokonał zabójstwa dwóch osób naraz. Podwójnie zabijał na przykład "Zodiak", ale to wyjątek w historii kryminalistyki. Natomiast między kolejnymi zabójstwami dokonanymi przez Mariusza B. były długie przerwy, z pewnością dłuższe niż 30 dni - a takie minimalne okresy wskazywane są przez kryminologów amerykańskich jako stadia wyciszenia.
Mariusz B. nie był ani misjonarzem, ani hedonistą. Nie zabił też dla pieniędzy…
To prawda, nie zabił dla pieniędzy, ale zabił dla komfortu. Moim zdaniem on zabijał w sytuacji, w której jakaś osoba mu przeszkadzała. Czyli był hedonistą. W taki sposób rozwiązywał niekorzystne dla niego sytuacje.
Czy mogło być tak, że Mariusz B. za pierwszym razem zabił, bo czuł się zagrożony, ale zabójstwo przyszło mu z łatwością, co sprawiło, że kolejne były jeszcze łatwiejsze? Może nawet pojawiła się ta przyjemność, o której rozmawialiśmy?
Mogło tak być.
Sędzia Igor Tuleya, który skazał Mariusza B. w pierwszej instancji, powiedział w uzasadnieniu wyroku: "można odnieść wrażenie, że oskarżony rozsmakował się w tym, co robił".
Myślę, że każdy zabójca, w szczególności zabójca wielokrotny, ma zaburzenia osobowości o charakterze socjopatycznym i psychopatycznym. Te zaburzenia nie wyłączają poczytalności, czyli możliwości rozpoznania znaczenia swojego czynu, pokierowania swoim postępowaniem.
Zastanówmy się: ile osób jest nam nieżyczliwych? Mimo to nie decydujemy się na ułatwienie sobie życia poprzez ich eliminację. Trzeba mieć jakiś deficyt w cechach, które nas przystosowują do społecznego funkcjonowania, żebyśmy mogli sięgnąć świadomie po na przykład nóż (w Polsce to najczęściej używane narzędzie zbrodni - red.).
Być może w Mariuszu B. pierwsze zabójstwo wyzwoliło przekonanie: "jestem bezkarny". To też seryjnych morderców cieszy. "Jestem super, bo igram z policją; zginął człowiek, a oni nie potrafią znaleźć sprawcy; kto jest górą? Ja!". I stąd czasami takie świadome korespondowanie zabójców seryjnych z prasą, z funkcjonariuszami prowadzącymi śledztwo. Po to, aby pokazać: jestem lepszy od was.
Był taki moment, że B. wskazywał miejsca, gdzie rzekomo zakopał ofiary. Policjanci szukali, ale ciał tam nie było. Biegli sugerowali potem, że wodzenie śledczych za nos dawało mu poczucie kontrolowania sytuacji.
Pamiętam sprawę, w której sprawca, podejrzany o zabójstwo i ukrycie zwłok, co jakiś czas mówił, że dzisiaj on już pokaże, gdzie są ciała. Policjanci organizowali konwój, przewozili go w miejsce, które wskazywał. Kopali, szukali i nic nie znajdowali. Podejrzany robił strapioną minę, obiecywał, że jeszcze się zastanowi. Wracał do celi i za tydzień mówił: już teraz wiem, już teraz wam powiem. Policjanci podejrzewali, że chciał trochę się z nich pośmiać i może zorganizować sobie parę wycieczek w czasie, gdy był pozbawiony wolności.
Myśli pani, że Mariusz B. mógłby zabić znowu?
Myślę, że każdy, kto zabił więcej niż jeden raz, mógłby zabić znowu. Bez względu na to, co deklaruje.
Chciałabym wspomnieć dwie takie sprawy.
W jednej sędzia zadała seryjnemu mordercy pytanie podczas procesu: czy jeśli wyjdzie pan na wolność, zrobi pan to znowu? Odpowiedział: spróbowałbym nie.
Wyglądało na to, że odpowiadał szczerze, ale sam nie był pewny, na ile będzie w stanie się powstrzymać przed kolejnym zabójstwem. Jeśli dobrze pamiętam, to była sprawa Roberta W., zwanego Wampirem z Ochoty - 16-letniego chłopca, który atakował samotne starsze kobiety na terenie całej Warszawy. Jego celem było okradzenie ofiar, ale jeśli staruszka przyłapywała go na plądrowaniu mieszkania, nie miał żadnych skrupułów, żeby pozbawić ją życia. Wykorzystywał swój młody wiek i bardzo niewinny wygląd...
Druga sprawa to historia kobiety, która trafiła za kratki za zabicie męża. W więzieniu została okrzyknięta gwiazdą polskiej resocjalizacji. Była superaktywna, pomagała innym więźniarkom. W końcu zainteresowały się nią media, dziennikarze przeprowadzali z nią wywiady. Deklarowała ogromną przemianę i wielki żal z powodu tego, co się wydarzyło. Mówiła, że nigdy w życiu nie wróciłaby na drogę przestępstwa. Wyszła warunkowo przedterminowo na wolność. Poznała mężczyznę, z którym postanowiła być w konkubinacie.
I zabiła znowu.
Większość zabójstw to zdarzenia incydentalne, czyli możemy domniemywać, że sprawca nie powróci do przestępstwa. W tej grupie są m.in. takie, które potocznie nazywamy zabójstwami kuchennymi - kiedy kobiety, nad którymi przez lata znęcają się partnerzy, nie wytrzymują przemocy i zabijają swojego oprawcę. One zazwyczaj bardzo żałują, nie mogą sobie wybaczyć tego, co zrobiły. I raczej nie zabiją znowu.
Kilka lat temu sąd skazał na dożywocie Jerzego B., który zabijał w domach do wynajęcia. Nie znał swoich ofiar, wcześniej był zwykłym, porządnym obywatelem. Sędzia Paweł Dobosz w uzasadnieniu wyroku mówił, że ta sprawa to przykład tego, jak wielką tajemnicą jest ludzki umysł. Próbujemy wyobrazić sobie, w którym momencie następuje przekroczenie granicy, po której odbiera się komuś życie. Przecież na ogół ludzie wiedzą, że zabójstwo człowieka jest złem.
Zazwyczaj wiedzą. Ale to nie znaczy, że nie próbują badać, do jakiej granicy mogą się bezkarnie posunąć. Popatrzmy - już w przedszkolu dzieci obserwują, przy jakim zachowaniu wychowawczyni w ogóle nie zareaguje, przy jakim tylko pogrozi palcem, a przy jakim nastąpi dolegliwa kara. Dorośli też lubią przekraczać granice. Nie można kraść, a jednak kradzieże się zdarzają. Nie zawsze dlatego, że ludzie nie mają pieniędzy na jedzenie, tylko dlatego, że chcą mieć więcej, łatwiej, szybciej. Gdybyśmy byli uczciwi, to nie popełnialibyśmy przestępstw skarbowych, a słyszymy o tym, że obywatele próbują oszukać fiskusa na wszystkie możliwe sposoby.
Każdy z nas ma ustawioną granicę przyzwoitości - jedni bardzo wysoko, inni - bardzo nisko. W znacznej mierze ta granica zostaje ustawiona w procesie socjalizacji. Tu ogromne znaczenie ma wychowanie w rodzinie, która przekazuje dziecku wartości. Ale chodzi też o skłonności - osobnicze, genetyczne wręcz. Naukowcy dyskutują, na ile mamy w sobie gen przestępczości, a na ile czynniki zewnętrzne, środowiskowe, rodzinne, kształtują w nas potwory.
Gdybyśmy prześledzili historię seryjnych zabójców, okazałoby się, że w ich dzieciństwie, w procesie wychowania, zachodziły zazwyczaj nieprawidłowości, a nawet patologie. Ale znowu: jedni, nad którymi w dzieciństwie się znęcano, będą się znęcać nad innymi, a inni postanowią nigdy nawet nie dać dziecku klapsa.
Tak naprawdę nie wiemy, dlaczego ktoś staje się seryjnym zabójcą.
Historie seryjnych zabójców to najczęściej historie amerykańskie. Każdy, kto choć trochę interesuje się popkulturą, wymieni przynajmniej jedno nazwisko czy pseudonim.
Gdyby trzeba było wymienić zabójcę seryjnego z sąsiedniej Kanady, tobyśmy się zastanawiali.
Niech to wybrzmi: Stany Zjednoczone Ameryki to kraina, gdzie zabójców seryjnych jest dużo, bo w ogóle jest tam ogromne zbiorowisko ludzi o różnych korzeniach.
Ale często amerykańscy policjanci podkreślają: nie mówcie, że my mamy najwięcej seryjnych zabójców, bo my po prostu jesteśmy najbardziej skuteczni w ich typowaniu i szukaniu, nawet jeśli przemieszczają się między stanami. Za to wy macie naprawdę wielu seryjnych zabójców, ale nie potraficie łączyć spraw.
Myślę, że jest w tym dużo prawdy.
Ilu mamy w Polsce seryjnych morderców?
Moim zdaniem wielu.
Naszym polskim problemem jest brak przepływu informacji. Jest co prawda baza danych, gdzie gromadzi się wiadomości o najgroźniejszych przestępstwach, w tym zabójstwach, o modus operandi sprawców, czyli o ich sposobie działania, o souvenirach lub trofeach, które gromadzą.
I podpisach, które zostawiają?
To jest coś, co cudownie pozwala łączyć sprawy. Mieliśmy zabójcę, który wiązał ofierze kokardę z pończoch. Bardzo charakterystyczne działanie.
Ale?
Dla przykładu: parę lat temu w Warszawie znaleziono zwłoki dwóch kobiet. Obie były prostytutkami. Obie miały w bardzo charakterystyczny sposób okaleczone ciała. To nie było coś banalnego, jak odcięcie piersi. To było coś bardzo symbolicznego. Idealny podpis.
Dwie ofiary, dwie sprawy prowadzone przez dwie różne prokuratury, dwie różne komendy rejonowe i po wielu, wielu miesiącach ktoś się zreflektował: ojej, to można połączyć.
I teraz pytanie: jaka jest korzyść z połączenia tych spraw? W obu przypadkach zwłoki były znalezione w terenie otwartym. W jednej z tych spraw sprawca miał niesamowite szczęście - w nocy, kiedy dokonano zabójstwa, padał ulewny deszcz, zmył wszystkie ślady. W drugiej sprawie jakieś ślady się znalazły. Jeśli połączymy te sprawy, będzie to z korzyścią dla obu postępowań.
Ale uwaga! Można połączyć sprawy na etapie śledztwa na podstawie tego bardzo charakterystycznego sposobu działania sprawcy, podpisu. Ale to, że udowodnimy podejrzanemu, że zabił w jednej sprawie, to nie znaczy, że można automatycznie mu przypisać wszystkie sprawy z tym samym podpisem. To jest silny łącznik, ale nadal jest to tylko poszlaka, że on też dokonał innych zabójstw. Trzeba dalszej ciężkiej pracy, która jest o tyle łatwiejsza, że potencjalny sprawca jest wytypowany.
U nas, moim zdaniem, proces łączenia spraw, naprawdę kuleje, w szczególności jeśli sprawca jest mobilny. Podałam przykład sprawy, która działa się w dwóch różnych dzielnicach Warszawy. A jeśli podróżuje? Jeśli szukał ofiar na Śląsku, Pomorzu i w Warszawie? Kiedy policjanci połączyliby te sprawy?
A profilowanie? Pomaga w śledztwach, tak jak o tym czytamy w kryminałach?
Jeśli mamy sprawę, w której nie ma żadnych śladów, żadnych punktów odniesienia, to profiler, który przecież nie jest Duchem Świętym, nie odpowie na żadne pytania. Prokurator musi przekazać profilerowi wartościowe informacje, im wcześniej zresztą, tym lepiej.
Dobry profiler chce być i na miejscu przestępstwa, i tam, gdzie znaleziono zwłoki. Pójdzie tam, dokąd chodziła ofiara. Będzie pytał o jej tryb życia, o to, jakie ryzyko wiktymologiczne ponosiła, z kim się spotykała, jakie były jej pasje, czego nie lubiła, jakie były jej preferencje seksualne...
I dopiero kiedy ma pakiet informacji zebranych przez siebie i uzyskane od śledczych o tym, jak sprawca mógł się zachowywać na miejscu zdarzenia, co zrobił ofierze, czy ją śledził, czy wybrał ją przypadkowo, czy miał być może jakiś motyw, jaki tryb życia prowadziła ofiara, to wówczas może stworzyć profil mordercy.
Była taka sprawa - zginęła kobieta, mąż był poza podejrzeniem. Zamierzano umorzyć śledztwo, ale "żeby się nikt nie przyczepił" zamówiono profil. I z tego profilu wynikało bardzo jasno, że sprawcą powinna być osoba bliska ofierze, mająca z nią jakieś związki emocjonalne. Profiler stwierdził to po tym, że dłonie ofiary znalezionej na polnej drodze, były złożone jak do trumny. Policjanci wrócili do bliskich. Okazało się, że mąż ofiary miał fałszywe alibi, które wcześniej zostało bardzo pobieżnie sprawdzone.
A gdyby przyjąć założenie, że 10 procent niewykrytych spraw zabójstw to sprawka seryjnych zabójców?
Mamy obecnie ponad 90 procent wykrytych sprawców zabójstw. Jesteśmy cudowni.
Tyle że w moim przekonaniu istnieje coś takiego, jak manipulowanie statystykami. Sprawę dotyczącą zabójstwa wszczyna się wtedy, gdy nie ma innej możliwości. Nóż 10 razy wbity w serce. Biedni policjanci stoją wówczas i kombinują, że to nie będzie samobójstwo i nie będzie to nieszczęśliwy wypadek ani też wypadek samochodowy. I muszą wszcząć śledztwo w sprawie zabójstwa.
Pamiętam sprawę, gdzie wszczęto śledztwo z artykułu 155 Kodeksu karnego, czyli nieumyślnego spowodowania śmierci w sytuacji, gdy w czasie oględzin było widać, że ofiara miała wyraźnie widoczną poziomą bruzdę na szyi, co świadczyło o zadzierzgnięciu, czyli zaciśnięciu na szyi pętli. To w wyjątkowych przypadkach jest nieszczęśliwy wypadek czy samobójstwo, zazwyczaj takie obrażenie świadczy o zabójstwie. Nie wiem, dlaczego prokurator tak pobieżnie wykonał wówczas oględziny miejsca. Gdy przyszła opinia biegłego z zakładu medycyny sądowej stwierdzająca, że przyczyną śmierci było gwałtowne uduszenie, prawdopodobnie przez zadzierzgnięcie, policjanci wrócili na miejsce szukać sznura. Tyle że lokal został już zwrócony spadkobiercy, bo zgon nastąpił krótko po tym, jak uduszony przepisał na kogoś to mieszkanie.
Chyba nie dziwi fakt, że w trakcie powtórnych oględzin nie zabezpieczono żadnych śladów ani dowodów rzeczowych.
Jaki był finał?
Sprawca nigdy nie został wykryty. Sprawa trafiła do statystyk, ale oczywiście nie jako zabójstwo, tylko nieumyślne spowodowanie śmierci. W ten sposób naprawdę można cudownie statystykę poprawić.
Pytałam kiedyś policjantów, dlaczego - kiedy ślady bardziej wskazują na zabójstwo niż samobójstwo czy nieumyślne spowodowanie śmierci - nie wszczynają śledztwa z artykułu 148 Kodeksu karnego. A oni odpowiedzieli, że unikają 148, bo to jest szokujące dla rodziny. Nikt nie uwierzy, że doszło do samobójstwa czy nieszczęśliwego wypadku, jeśli śledztwo wszczęto w kierunku zabójstwa. Padną zarzuty o mataczenie, o nierzetelność. Rozumiem, że policjantom trudno się wtedy pracuje.
Ale skala tego rodzaju zachowań jest w moim przekonaniu za duża. Nie możemy powiedzieć, że w wykrywalności sprawców zabójstw jesteśmy mistrzami. Pogódźmy się z myślą, że manipulujemy statystykami.
Druga ważna kwestia: rzeczywista wykrywalność sprawców zabójstw to raczej banalne przypadki. Sprawca jest na tej samej wspólnej imprezie, na melinie albo to tak zwana familiada [czyli zabójstwo w rodzinie - red.]. Zabójca sam potem dzwoni na policję, sam się zgłasza, bo gniotą go wyrzuty sumienia.
To przestępstwa najczęściej nieplanowane, sytuacyjne. Alkohol, narkotyki, emocje. Czasem wszystko naraz.
Natomiast powstaje pytanie, na ile skuteczna w wykrywaniu sprawców jest policja, kiedy sprawca jest sprytny, potrafi przygotować się do popełnienia przestępstwa albo dokonuje "inscenizacji" miejsca zdarzenia. A zatem potrafi tak zmanipulować ślady, że ekipa oględzinowa, a potem osoba prowadząca śledztwo, nabiera przekonania, że zdarzenie nie miało przestępnego charakteru, na przykład doszło do nieszczęśliwego wypadku. Dzięki dobremu przygotowaniu do zabójstwa sprawcy czasami udaje się skutecznie ukryć zwłoki. W takich przypadkach zdarza się, że śledztwo w sprawie zabójstwa nigdy nie zostaje wszczęte. Prowadzone są wyłącznie czynności poszukiwawcze. A statystyki dotyczące osób poszukiwanych mogą budzić wątpliwości. Co dzieje się z ludźmi, których nigdy nie udało się odnaleźć? Jeśli wieloletnie poszukiwania nie dają rezultatów, to z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że oni nie żyją.
No właśnie. A czy orientuje się Pani, jaka to jest liczba?
Kilkanaście tysięcy osób ginie rocznie, z czego znaczna część się odnajduje. Ale pozostaje wciąż kilkaset osób, o których losach nic nie wiemy.
Wydaje się, że policja jest w stanie dosyć szybko ustalić, czy ktoś miał powód, żeby opuścić swoją rodzinę czy bliskich bezpowrotnie.
No właśnie.
Chyba że podejdzie do tematu jak w sprawie Kai. Policja uznała, że nic jej nie jest, że po prostu wyjechała z nowym partnerem z miasta. Jej ciało w wersalce znaleziono dopiero po 11 dniach od zabójstwa.
W tej sprawie było chyba tak, że wszyscy wierzyli sprawcy. Kaja miała nie odbierać telefonu, bo wzięła silne środki przeciwbólowe. Była po nich śpiąca - tak twierdził jej partner. Policjanci nawet nie weszli do mieszkania, w którym miała przebywać ofiara, mimo zgłoszenia o zaginięciu kobiety. W tej sprawie doszło do poważnych zaniedbań. Reguła jest taka - im szybciej znajdziemy zwłoki, tym większe szanse na znalezienie wartościowych śladów.
Świetnie radzimy sobie w sytuacjach nazywanych "świniobiciem", a słabo dajemy sobie radę w sytuacjach, kiedy sprawca jest przygotowany do popełnienia przestępstwa i je planuje.
Często mówimy, że seryjni mordercy są inteligentni, wyrafinowani, przebiegli, grający z policją. Nie do końca tak jest. Oni też zostawiają ślady. I też popełniają błędy. Wśród zabójców, jak w całym społeczeństwie, są ludzie o różnym ilorazie inteligencji. Pytanie tylko, jakie możliwości mają organy ścigania, żeby walczyć nie tylko z tymi prymitywnymi, ale i z tymi inteligentnymi zabójcami.
Czy nie powinno być tak, że każde zaginięcie osoby, które nie jest ucieczką z domu zbuntowanej nastolatki, które z jakiegoś powodu jest zaskakujące, powinno być przez policję traktowane jako porwanie albo zabójstwo?
Zabójstwo? Tu byłabym ostrożna. Trzeba coś mieć, żeby powiedzieć, że mamy do czynienia z zabójstwem.
Nie mówimy o paragrafie, raczej o stopniu zaangażowania w śledztwo.
Myślę, że trzeba udoskonalić i naprawdę realizować procedury poszukiwawcze. Co z tego, że wrzucimy do bazy danych informację, że dana osoba jest poszukiwana. To jest skuteczne wtedy, gdy poszukiwana osoba znajduje się na dworcu we Wrocławiu, jest legitymowana i policjanci mówią: Aaa... pani jest poszukiwana. Bo pani wyszła z domu i nikomu nie powiedziała, gdzie zamierza się udać.
Ale jeśli szukamy osoby, którą gdzieś się przetrzymuje albo która już nie żyje, wtedy potrzeba czegoś więcej.
Policjant powinien chcieć zobaczyć mieszkanie tej osoby, jej pokój. Jeśli ma jedną parę butów, a one stoją w przedpokoju, to w czym ona poszła? Może doszło do zabójstwa i ciało jest w domu? Jeżeli ktoś zostawił wszystkie dokumenty (dowód osobisty, paszport) w domu, to raczej nie wyjechał za granicę. Powinno się sprawdzić komputer, bo może akurat ofiara koresponduje z kimś na portalu randkowym i właśnie umówiła się na spotkanie? To są rzeczy, które stosunkowo szybko można sprawdzić, a one mogą uratować komuś życie albo, jeżeli jest już za późno, doprowadzić szybko do sprawcy. Im szybciej podejmiemy czynności, tym lepiej. Nawet wówczas, kiedy są one uciążliwe. Nikt nie lubi policjantów myszkujących po naszych mieszkaniach. Ale trzeba zrozumieć, że to jest ich praca.
Nie nazywamy ich po imieniu, nie nadajemy im przydomków. Może przez to mniej o nich się słyszy. Kto nadaje przydomki seryjnym?
Czasami policja, czasami społeczeństwo. Natomiast to nie jest do końca tak, że oni u nas nie są popularni.
Nasi są popularni, ale ci, którzy wyemigrowali.
Niekoniecznie. A Mariusz Trynkiewicz? Ile kobiet do niego napisało do zakładu karnego, deklarując oddanie, miłość, przywiązanie... To nie jest popularność?
Ale dla większości ich popularność jest podszyta wstrętem. W przypadku amerykańskich seryjnych, na przykład Icemana, można mówić wręcz o filmowej popularności.
Trynkiewicz zabijał dzieci, to najbardziej ohydna ze zbrodni, a dostał tyle deklaracji miłości. Żona go usprawiedliwia. Mówi, że gdyby dzieci, które zabił, były takie grzeczne, nie szłyby z nim w odludne miejsce.
Ale nie stałby się gwiazdą filmową?
Może u nas inaczej postrzegana jest popularność…
Ale zabójców celebrytów nie mamy.
Czy motywacją seryjnych morderców może być rozgłos, chęć zaistnienia w świadomości jak największej liczby ludzi?
Na pewno seryjni mają potrzebę czucia się ważnymi, bycia ważnymi w ich przekonaniu.
I dlatego zabijają?
Niezmiernie rzadko to jest dominujący motyw. Ale już w momencie, kiedy zabójca seryjny jest zatrzymany, dość często chętnie odcina kupony od sławy. Opowiada swoje wersje, czasami próbuje się tłumaczyć, czasami próbuje powiedzieć: jestem niewinnie skazany. Rzadko mówią: tak to ja i jestem winny. Ale i tego nie można wykluczyć.
Nie wszyscy seryjni pragnęli sławy. Ale i tak o nich wiemy dużo więcej niż o zabójcach masowych, którzy po dokonaniu masakry, zazwyczaj popełniają samobójstwo albo zmuszają policjantów, żeby oddali serię strzałów w ich kierunku. Nazywamy to "suicide by cop" ["samobójstwo przez policję" - red.].
Czy pani zdaniem zawodowy przestępca, gangster, zwany potocznie płatnym zabójcą, jest seryjnym zabójcą?
Trudne pytanie. W tym wypadku motywacja jest ewidentna: zarabiam w ten sposób na życie. Takie rzemiosło. Niektórzy uważają, że nie należy włączać tych zabójców do kategorii seryjnych zabójców.
Ja uznaję zabójców, którzy działają na zlecenie, jako seryjnych. Wpasowują się w grupę hedonistów dla komfortu. Nie widzę wielkiej różnicy między "czarną wdową" a Leonem Zawodowcem.
Dla mnie o seryjności decyduje skłonność psychiczna osoby do popełniania zabójstw, a nie liczba tych zabójstw czy motywacja. Zabójcy na zlecenie mogą nie mieć satysfakcji z zabójstw. Traktują to jako swój fach, sposób na zarabianie pieniędzy.
Ale mogą mieć satysfakcję z dobrze wykonanej pracy. No i mają łatwość zabijania.
Oczywiście, tak. I może nawet wieczorem czytają swoim dzieciom bajki na dobranoc. Nawiasem mówiąc fikcyjna postać - Leon Zawodowiec - sympatycznie jest przedstawiona w tym filmie. My go lubimy.
Wręcz jest nam smuto, gdy na końcu filmu ginie…
Bardzo smutno... Jeszcze w zestawieniu ze stadem skorumpowanych policjantów.
Czy o emocjach w zabijaniuświadczy zadawanie większej liczby ciosów, niż jest to niezbędne, by pozbawić kogoś życia?
To jest tak zwane nadzabijanie, które zazwyczaj świadczy o niekontrolowanym wybuchu emocji. Choć spotkałam się ze sprawami, w których nadmierna liczba ciosów skierowanych w twarz była spowodowana tym, że sprawca chciał odhumanizować swoją ofiarę. Jest to sposób usprawiedliwienia siebie. Sprawca, który pozbawia ofiarę twarzy, czyli części ciała, która jest najmocniej kojarzona z człowieczeństwem, zapewnia sobie pewien komfort psychiczny: Nie zabiłem człowieka, to nie człowiek.
Czasami widzimy takie odhumanizowanie ofiary, gdy twarz jest przykryta poduszką, kocem. Czasami zakrywanie twarzy wynika z emocji sprawcy, który po prostu nie jest w stanie patrzeć na to, co zrobił z drugim człowiekiem. Był też taki przesąd przestępczy, że jeśli nie zamknie się oczu ofierze albo nie przykryje ich czymś, to zostanie się szybko schwytanym, bo w oczach ofiary odbija się obraz zabójcy.
Czy, poza "czarnymi wdowami", są wśród kobiet seryjne morderczynie?
Kobiety w ogóle rzadziej popełniają zabójstwa niż mężczyźni, więc i seryjnych kobiet jest mniej.
Ale są?
W Polsce? To przede wszystkim seryjne zabójczynie własnych dzieci. Na przykład "Zimna Lucyna", która udusiła trójkę swoich dzieci, a ich ciała trzymała potem w lodówce.
A w USA?
Oczywiście, zdarzają się. Jedną z najbardziej znanych jest na przykład Aileen Wournos, prostytutka, która w latach 1989-1990 zabiła siedmiu mężczyzn. Jej historia opowiedziana została w głośnym filmie "Monster" z oscarową rolą Charlize Theron.
Coraz częściej obserwujemy tak zwane samobójstwa rozszerzone, popełniane zresztą zarówno przez kobiety, jak i przez mężczyzn. Tyle że to nie są zabójstwa seryjne, ale masowe. Zabójstwo masowe to zabójstwo w jednym miejscu, w jednym czasie więcej niż jednej osoby. Bywają popełniane przez osoby w bardzo specyficznej sytuacji motywacyjnej, często w depresji. Sprawca czy sprawczyni zabija wszystkich bliskich, a następnie odbiera sobie życie. Mamy wówczas do czynienia właściwie z "aktem miłosierdzia": ja już nie chcę żyć, a wy sobie beze mnie nie dacie rady. Albo: nie chcę już żyć i wy pewnie też nie chcecie, ale nie macie odwagi, żeby popełnić samobójstwo.
A kobiety cierpiące na przeniesiony zespół Münhausena? (Kobiety, które wywołują choroby u swoich dzieci, by uchodzić za kochające i opiekuńcze - red.)
Seryjne. Zabijają, żeby ludzie im współczuli. Są wtedy w centrum zainteresowania. Wszyscy litują się nad nimi, że znowu dziecko im umarło.
W Norwegii kilkanaście lat temu głośna była sprawa seryjnej zabójczyni własnych dzieci. Miała nawet polski akcent - opiniowali w niej polscy eksperci. Sposób działania sprawczyni polegał na tym, że wkładała dziecku do ust worek foliowy. Kiedy dziecko traciło przytomność, dzwoniła na policję i na pogotowie. Zgłaszała, że dziecko się dusi, prosiła o ratunek. Podejrzenia policjantów wzbudził zgon kolejnego, chyba trzeciego dziecka tej kobiety. Zrobili oględziny i w koszu na śmieci znaleźli torbę foliową zwiniętą w kulkę. Ujawniono na niej materiał biologiczny, który nadawał się do badań genetycznych. Ustalono, że to ślina dziecka. Ale prokurator bał się przedstawić ten dowód jako jedyny ze względu na to, że ta torba została zabezpieczona w koszu na śmieci. Do tego kosza ekipa próbująca ratować noworodka wrzuciła materiały opatrunkowe. Istniała obawa, że linia obrony będzie polegała na tym, że materiał na folii został przeniesiony z odpadów medycznych. W związku z tym próbowano wykonać badania cheiloskopijne, czyli ujawnić ślady ust dziecka na plastikowej torbie. Udało się polskim biegłym. Był to dowód wskazujący na to, że dziecko miało ten foliowy worek w ustach.
Kogoś, kto odstrzeliwuje komuś innemu głowę, która się rozbryzguje i on przechodzi nad tym do porządku, uważamy potocznie za osobę nienormalną. Ale wymiar sprawiedliwości rozróżnia niepoczytalność od zaburzonej osobowości. Czym jest właściwie ta niepoczytalność?
Opinię o niepoczytalności wydaje dwóch biegłych lekarzy psychiatrów. W niektórych przypadkach do udziału w wydaniu opinii powołuje się dodatkowo psychologa lub seksuologa.
Niepoczytalność jest stanem, w którym na skutek choroby psychicznej, upośledzenia umysłowego lub innego zakłócenia czynności psychicznych sprawca nie jest w stanie rozpoznać znaczenia swojego czynu albo pokierować swoim postępowaniem. Mówiąc krótko - ma dysfunkcje psychiczne czy umysłowe, na skutek których nie wie, co czyni albo nie jest w stanie przed określonym postępowaniem się powstrzymać.
Jeżeli biegli psychiatrzy stwierdzają, że sprawca to schizofrenik, który widzi osoby, słyszy głosy, a zatem cierpi na omamy wzrokowe i słuchowe, które towarzyszyły mu w trakcie czynu, to jest pewne, że stwierdzą wpływ psychozy na zachowanie oskarżonego.
W przypadku zaburzeń osobowości przyjmuje się, że - chociaż mamy do czynienia z dysfunkcjami - nie jest wyłączona możliwość pokierowania swoim postępowaniem, a sprawca rozumie znaczenie swojego czynu.
Natomiast w niektórych przypadkach w sposób naturalny rodzi się pytanie, na ile można wierzyć opiniom psychiatrycznym. To bardzo nieostra ekspertyza, oparta przecież w znacznej mierze na tym, co sam oskarżony mówi, na jego obserwacji. Ale biegli mają zadanie niezwykle trudne, bo muszą ocenić, czy stan poczytalności występował w chwili czynu. Muszą cofnąć się do zdarzenia będącego przedmiotem postępowania.
Wydaje mi się, że w Polsce biegli są bardzo ostrożni w stwierdzaniu niepoczytalności. A jest to ustalenie niezmiernie ważne, bowiem w przypadku ustalenia, że oskarżony w chwili czynu był niepoczytalny, nie można go skazać. Osoba niepoczytalna nie ponosi winy. Jedyne, co wobec niej można zrobić, to zastosować środki zabezpieczające, w tym internację, czyli umieszczenie w szpitalu psychiatrycznym.
Ma pani dobre zdanie o biegłych?
Myślę, że tak jak w każdej grupie mamy świetnych fachowców i takie osoby, co do których nie chciałabym, żeby kiedykolwiek opiniowały w mojej sprawie.