Dziesiątki miliardów złotych chce wydać Polska na amerykańską broń i technologie wojskowe. Same chęci, a nawet odpowiednie pieniądze mogą nie wystarczyć. Bo USA najbardziej zaawansowanym uzbrojeniem dzielą się wyjątkowo ostrożnie.
Zagraniczne wizyty prezydenta USA bywają okazją do ogłoszenia dużych zakupów zbrojeniowych. Tak właśnie było w maju podczas pobytu Donalda Trumpa w Arabii Saudyjskiej. Zadeklarowano wówczas chęć zawarcia umów na gigantyczną sumę 130 miliardów dolarów.
Podczas nadchodzącej wizyty amerykańskiego przywódcy w Warszawie coś takiego raczej się nie zdarzy. Krótki pobyt Trumpa nad Wisłą może być jednak okazją, by przedstawić mu przynajmniej część długiej listy życzeń polskiego wojska.
Sprzedaż pod kontrolą Waszyngtonu
Pierwszym i najważniejszym tematem do ewentualnego poruszenia będzie kwestia zakupu systemu obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej Patriot. Przedsięwzięcie nazywane w Polsce "Wisła" to najważniejszy z obecnie prowadzonych programów zbrojeniowych, co wielokrotnie podkreślali przedstawicie MON. Za około 30 miliardów złotych Polska chce kupić osiem baterii systemu Patriot, które znacząco zwiększyłyby możliwości naszej przestarzałej obrony przeciwlotniczej.
Negocjacje z Amerykanami w tej sprawie ciągną się już latami, a ich końca ciągle nie widać. Jeszcze za rządów PO w 2015 roku zdecydowano, że z punktu widzenia polskiego bezpieczeństwa najbardziej korzystne będzie kupienie systemów Patriot od firmy Raytheon. Od tego czasu trwają starania, żeby ustalić szczegóły umowy, która satysfakcjonowałaby obie strony.
Sprawę komplikuje fakt, że władze USA sprawują ścisły nadzór nad eksportem uzbrojenia, zwłaszcza tego zaawansowanego, a takim są Patrioty w wersji pożądanej przez Polskę. W celu wzmocnienia kontroli stworzono w latach 60. program Foreign Military Sales (ang. Zagraniczna Sprzedaż Uzbrojenia). Państwo, chcące kupić uzbrojenie od amerykańskich firm, ma wybór: może bezpośrednio negocjować z producentem na zasadach Direct Commercial Sales (ang. Bezpośrednia Sprzedaż Komercyjna) i kupić "gołe" uzbrojenie, ale może też skorzystać z programu FMS, który oznacza, że do całego procesu włączają się władze USA. W teorii to one najpierw kupują sprzęt od prywatnej firmy, a potem go odsprzedają państwu, na przykład Polsce. Nie robią tego za darmo - pobierają 3,5-procentową marżę.
Mogłoby się wydawać, że to zły pomysł, bo wprowadza do gry pośrednika - na dodatek chcącego dodatkowej opłaty. Jednak z drugiej strony władze USA kuszą szeregiem korzyści: zapewniają wsparcie negocjacyjne i organizacyjne, biorą na siebie odpowiedzialność za dotrzymanie terminów i jakości wykonania, oferują wsparcie ze strony swoich sił zbrojnych w szkoleniu i logistyce oraz stwarzają możliwość uzyskania interoperacyjności z oddziałami wojska USA korzystającymi z tego samego sprzętu. Waszyngton nazywa to "pakietem całościowym". Poprzez FMS kupuje się nie samo uzbrojenie, ale też całą "otoczkę" konieczną do wykorzystania go w pełni.
Co dodatkowo ważne, kupując sprzęt przy udziale władz USA, uzyskuje się ich wsparcie przy uzyskaniu zgodny na sprzedaż w Kongresie i Departamencie Stanu. Zgodnie z prawem obie instytucje mogą bowiem zablokować praktycznie każdą umowę na eksport uzbrojenia. Przy procedurze FMS Biały Dom i Pentagon wspólnie sponsorują wniosek o akceptację, dzięki czemu prawdopodobieństwo wystąpienia jakichś problemów jest minimalne.
Pakiet korzyści oferowany przez rząd USA jest na tyle atrakcyjny, że większość państw decyduje się na niego przy większych zakupach uzbrojenia. Polska nie jest wyjątkiem. Oznacza to jednak trudne i długie negocjacje. Zwłaszcza że amerykańskie władze nie są skłonne łatwo dzielić się swoimi najbardziej zaawansowanymi technologiami zbrojeniowymi. Co więcej, zgodnie z założeniami FMS Waszyngton nie powinien zgadzać się na sprzedaż uzbrojenia tam, gdzie może ono zdestabilizować sytuację międzynarodową, zmienić znacząco układ sił czy stworzyć ryzyko nakręcenia wyścigu zbrojeń. Sprzedaż nie może też szkodzić interesom USA.
Tak restrykcyjne podejście sprawia, że negocjacje w sprawie sprzedaży Patriotów ciągną się już drugi rok. Pod koniec marca MON ogłosił, że udało się dobrnąć do etapu wysłania Amerykanom "Letter of Request", czyli listu określającego, co dokładnie chcemy kupić. Wcześniej trzeba było ustalić, czego właściwie możemy chcieć. Zgodnie z zasadami FMS Polska nie może powiedzieć, że chce kupić systemy Patriot w takiej, a nie innej wersji, ale że chce systemy rakiet przeciwlotniczych mogących to i tamto. Formalnie to rząd USA określa, jakie uzbrojenie spełniające wymogi Warszawy może zaoferować. Choć to i tak fikcja, bo odpowiednio formułując wymogi faktycznie, wskazuje się na konkretny sprzęt.
Rozmów nie ułatwia fakt, że MON chciałoby, aby Patrioty dla Polski w połowie zbudował krajowy przemysł. Oznacza to konieczność przekazania mu wielu nowoczesnych technologii. To ma budzić największy opór Amerykanów, którzy woleliby nie tracić kontroli nad swoimi unikalnymi rozwiązaniami, tylko sprzedać gotowe uzbrojenie. MON deklarowało chęć podpisania ostatecznej umowy w tym roku, jednak nie wiadomo, czy uda się to zrobić.
Zapomniane rakiety
Kolejną pozycję na naszej liście życzeń są rakiety dalekiego zasięgu Tomahawk. Potencjalnie mogłyby one stanowić uzbrojenie nowych okrętów podwodnych Orka, gdyby Polska zdecydowała się je kupić od Niemiec lub Szwecji. Oba te państwa nie produkują bowiem własnych rakiet tej klasy.
Problem w tym, że Tomahawki to broń uznawana za wybitnie ofensywną i na dodatek o dużym potencjale, więc Waszyngton nie jest skłonny jej sprzedawać nawet zaufanym sojusznikom. Dodatkowo w grę wchodzi międzynarodowe porozumienie "Reżim kontroli technologii rakietowych", które zabrania handlu określonymi typami rakiet. Tomahawk formalnie nie jest nim objęty, ale znajduje się na granicy. Gdyby miał głowicę cięższą o 50 kilogramów (500 zamiast 450), Amerykanie nie mogliby go już eksportować.
Do tej pory zgodę na zakup tych rakiet otrzymała tylko Wielka Brytania, choć Tomahawki pojawiły się już w latach 80. Amerykanie mieli odmówić ich sprzedaży Izraelowi. Do zakupu przymierzały się też Holandia i Hiszpania, ale wycofały swoje prośby. Polska wysłała wstępne zapytanie w sprawie możliwości sprzedaży przez USA rakiet już w 2015 roku. Jednak od tego czasu w tej sprawie nie pojawiły się żadne nowe informacje. Nie wiadomo, czy Amerykanie jakoś się do naszego zapytania ustosunkowali. Na razie cały program zakupu okrętów podwodnych, wart około dziesięciu miliardów złotych, jest bardzo opóźniony.
Mniejsze sprawy warte miliardy
Jest też bardzo prawdopodobne, że polskie MON będzie chciało kupić w USA inne rakiety, choć o znacznie krótszym zasięgu niż Tomahawki. Chodzi o program "Homar". W jego ramach polskie wojsko ma zyskać możliwość precyzyjnego atakowania wroga na dystansie do 300 kilometrów. Ten zakup również jest określany przez MON jako priorytetowy. Zadeklarowano już podpisanie umowy w tej sprawie przed końcem tego roku, a w maju padło zapewnienie, że "w nadchodzących miesiącach zapadną kluczowe decyzje".
Poważnym kandydatem na polskiego "homara" jest amerykański system HIMARS firmy Lockheed Martin. To lekkie wyrzutnie precyzyjnie naprowadzanych rakiet ziemia-ziemia o zasięgu do 300 kilometrów. W ich przypadku także pojawi się problem przekazania technologii, bowiem MON chciałoby z zagranicy sprowadzić właściwie same rakiety, a całą resztę systemu (wyrzutnia i system dowodzenia) zbudować w Polsce. Gdyby MON zdecydował się na system HIMARS, to w grę też najpewniej weszłaby procedura FMS. Nie wiadomo, jaki może być koszt całego programu - prawdopodobnie kilka miliardów złotych.
Tematem rozmów z USA są też drony, zwłaszcza te największe i najdroższe. Takie produkują na Zachodzie właściwie tylko Amerykanie i Izraelczycy. Z tego powodu w polskim programie "Zefir" w grę wchodzą dwie maszyny z USA: MQ-9 Reaper i MQ-1C Gray Eagle. Wstępne rozmowy trwają już od ponad dwóch lat, jednak bez wyraźnych efektów. Gdyby MON zdecydowało się na opcję amerykańską, to też bardzo prawdopodobne byłoby następnie uruchomienie procedury FMS.
Poszukiwania tanich samolotów
Innym trudnym tematem w kwestii zakupu amerykańskiego sprzętu dla Polski są samoloty bojowe. W najbliższych latach trzeba się zdecydować, w jaki sposób zastąpić stare radzieckie Su-22 i MiG-29, które stanowią połowę polskich sił powietrznych. MON analizuje trzy opcje: zakup używanych i zmodernizowanych F-16, nowych F-16 albo nowych F-35, czyli maszyn piątej generacji.
Ostatnia opcja jest najdroższa (niecałe sto milionów dolarów za samolot) i MON jest zdania, że w najbliższych latach Polski na nią nie będzie stać. Priorytet nadano więc nabyciu nawet o połowę tańszych F-16. Problem w tym, że używanych i w dobrym stanie praktycznie nie ma na rynku. Przyznała to tydzień temu na targach lotniczych w Paryżu przedstawicielka Pentagonu. Waszyngton ma więc pracować jako pośrednik nad potencjalnymi umowami pomiędzy sojusznikami. Ci, którzy już kupili nowe F-35, mają przekazywać swoje starsze F-16 innym państwom NATO.
Walka o używane myśliwce najpewniej będzie zacięta, bo wiele państw jest nimi zainteresowane. Uzyskanie przychylności Waszyngtonu byłoby pomocne.
Po krótkiej wizycie Donalda Trumpa nie należy się spodziewać przełomu w kwestii zakupów amerykańskiego uzbrojenia. Nie można jednak wykluczyć, że padną deklaracje mogące przyśpieszyć negocjacje i rozmowy.
Choć sam prezydent USA nie bierze bezpośredniego udziału w sprzedaży uzbrojenia, to ma pośredni wpływ na cały proces. Jako faktyczny szef rządu USA, ma pod sobą szefa Pentagonu pełniącego ważną funkcję w ramach negocjacji FMS.
Wykorzystanie wizyty Trumpa do zwrócenia mu uwagi na wielkie znaczenie na przykład programu Wisła - nie tylko dla bezpieczeństwa Polski, ale też całej wschodniej flanki NATO - byłoby zatem mądrym ruchem.