Żołnierz pociągnął beznamiętnie za spust. Kula przebiła serce trzyletniemu Józkowi Dąbskiemu. Jego matka już nie żyła. Był 23 lipca 1944 roku. Tej nocy zabito prawie pięćdziesiąt osób, strzelali członkowie Ukraińskiego Legionu Samoobrony. Rozkaz pacyfikacji dwóch wiosek na Lubelszczyźnie miał wydać człowiek, który potem kilkadziesiąt lat przeżył spokojnie w USA, a mroczną przeszłość skrywał przed światem. Na jego trop wpadł przypadkiem historyk amator z Londynu, temat podjęli dziennikarze AP, a teraz o jego ekstradycję i postawienie przed sądem walczy Instytut Pamięci Narodowej.
Michael Karkoć ma 98 lat. Od prawie siedemdziesięciu mieszka w ukraińskiej dzielnicy Minneapolis w Stanach Zjednoczonych. Sąsiedzi dowiedzieli się o jego przeszłości dopiero w 2013 roku, gdy dziennikarze agencji AP opublikowali pierwszy z serii tekstów o nim. Nie zgodził się na rozmowę. Zdążył jedynie wydusić z siebie, zanim zatrzasnął drzwi przed reporterem, że "nie jest w stanie tego wytłumaczyć".
Lipiec '44, Lubelszczyzna
Kolumna wozów wjechała do Władysławina (woj. lubelskie) 22 lipca 1944 roku. Na jej czele znajdowało się czarne auto z niemieckim dowódcą legionu SS-Hauptsturmfuehrerem Siegfriedem Assmussem, który najprawdopodobniej nie wiedział, że w wiosce stacjonowali partyzanci sowieccy. Doszło do wymiany ognia. Assmuss zginął.
Wacław Kwieciński miał wtedy 17 lat. Zapamiętał każdy szczegół ze strzelaniny. Strzały, krzyki i krew. A później odwet, zemstę, ale nie na Sowietach, którzy zdążyli się ewakuować, tylko na polskich mieszkańcach dwóch wiosek: Władysławina i sąsiadującego z nim Chłaniowa. – Budziliśmy wszystkich po kolei. Kto uciekł, ten ocalał – wspomina. Niektórzy zostali. Chcieli pilnować dobytku. Zginęli.
Karkoć miał wtedy 25 lat. Dowodził jednostką służącego Niemcom Ukraińskiego Legionu Samoobrony. To on, zdaniem śledczych IPN-u, miał wydać rozkaz pacyfikacji wiosek. Nie ma jednak dowodu na jego bezpośredni udział w mordzie. – Możemy za to udowodnić, że polecił podległym mu żołnierzom dokonanie pacyfikacji. I to wystarczy, żeby go skazać - mówi dziś prokurator Dariusz Antoniak, śledczy z Instytutu Pamięci Narodowej w Lublinie, który od czterech lat zajmuje się sprawą Karkocia.
Ekstradycja do Polski
Prokuratura w Lublinie zwróciła się już do Amerykanów z wnioskiem o ekstradycję Karkocia. I zdaniem prokuratora Antoniaka jest duża szansa, że Ukrainiec stanie w końcu przed polskim sądem: - Jeżeli nam odmówią, to tylko ze względu na jego stan zdrowia. Jestem jednak w stałym kontakcie z Departamentem Sprawiedliwości USA i mam wrażenie, że chcą nam pomóc. Ale o tym zdecyduje amerykański sąd.
Karkoć, ubiegając się o pozwolenie na wyjazd do USA w 1949 roku, zataił, że działał w SS i Ukraińskim Legionie Samoobrony. Zdaniem doktora Marcina Majewskiego z IPN-u to dostateczny powód, żeby wydalić go z kraju i oddać w ręce polskiego wymiaru sprawiedliwości.
Michael Karkoć nie zgodził się na rozmowę z nami. Za to jego syn, Andriy, który urodził się już po pacyfikacji Chłaniowa i Władysławina, przekonuje, że jego ojciec jest niewinny i że nie było go 23 lipca 1944 roku na Lubelszczyźnie: - To wszystko jest spiskiem KGB i Putina, żeby skłócić nasze narody. Dziennikarze z AP dali się zmanipulować. Podalibyśmy ich do sądu, gdyby tylko mój ojciec był w lepszej kondycji. Nie rozumiem, dlaczego IPN popełnia tak wielki błąd?
Historyk amator, farmaceuta dr Ankier
Zanim David Rising, dziennikarz agencji AP, napisał pierwszy tekst o Karkociu w 2013 roku i zanim prokurator Antoniak otrzymał zadanie zebrania dowodów przeciwko niemu, nikt lub prawie nikt nie wiedział o jego wojennej przeszłości. Był – jak powiedzieli sąsiedzi reporterom AP – uprzejmym, starszym panem, który udzielał się w lokalnej społeczności i kościele. Czuł się bezpiecznie. Na tyle, że w 1995 roku wydał po ukraińsku książkę – pamiętnik, w której opisał wybiórczo swoją przeszłość. Trafiła ona kilka lat później w ręce Stephena Ankiera.
Z wykształcenia farmaceuta. Z powołania – jak sam o sobie mówi – badacz Holocaustu i tropiciel nazistów. Ankier urodził się w Londynie w czasie II wojny światowej. Jego rodzice – polscy Żydzi wyemigrowali do Wielkiej Brytanii w 1936 roku.
- Żyłem w wyjątkowych i smutnych czasach, w których zwykli ludzie dokonywali niezwykłych czynów. Chciałem zrozumieć okres, w którym dorastałem. Kiedy byłem trochę starszy, dużo czytałem i oglądałem filmy dokumentalne. W telewizji leciał program o Oskarze Schindlerze, który uratował około tysiąc dwieście Żydów przed zagładą. Wśród nich – Chaskiela Ankiera. To musiał być mój krewny. Znalazłem jego córkę w Izraelu. Chciałem spotkać się z Chaskielem, ale – jak usłyszałem – rozmowa o Holocauście sprawiała mu za dużo cierpienia. Zrezygnowałem.
W 1961 roku był w Izraelu. Na własne oczy śledził proces Adolfa Eichmanna, głównego koordynatora i wykonawcy planu ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej, który zakończył się wyrokiem skazującym – egzekucją. Ankier zapamiętał "łysiejącego mężczyznę w okularach, w średnim wieku z przytępionym wzrokiem".
Nie czuł litości. Raczej złość i rozczarowanie, bo Eichmann przez szesnaście lat od zakończenia wojny żył na wolności. Inni, którzy odpowiadali za masowe mordy, też unikali kary.
- Dzisiejsza i przyszła reputacja ludzkości zależy od tego, czy postawimy jasną granicę między tym, co było, a tym, co jest teraz. Innymi słowy: czy będziemy w stanie odszukać i skazać wszystkich, którzy dopuścili się ludobójstwa. Chcę, żeby mnie jasno zrozumiano: to nie jest rewanż. To tylko sprawiedliwość. Poszukuję tych, którzy muszą stanąć przed sądem i zapłacić za swoje zbrodnie - tłumaczy.
Polowanie na kata
Na trop Michaela, a dokładnie Mychajły Karkocia Ankier wpadł na przełomie 2012 i 2013 roku. Zajmował się wtedy grupą niemal ośmiu tysięcy osób należących do kolaboracyjnej ukraińskiej formacji - 14. Dywizji Waffen-SS Galizien, która dotarła po wojnie do Anglii z obozu jenieckiego we włoskim Rimini. Wśród nich byli członkowie Ukraińskiego Legionu Samoobrony.
Brytyjskie media opisały w 2003 roku historię Mychaiły Światomyra Fostuna, jednego z członków 14. Dywizji Waffen-SS Galizien. Mieszkał niedaleko Ankiera. W Londynie. Dziennikarze ujawnili, że przeszedł dodatkowo szkolenie pod okiem SS na strażnika obozów w obozie pracy w Trawnikach. Brał też udział w likwidacji białostockiego getta. Zginął w 2004 roku w wypadku samochodowym pod Londynem. Ankier nie zdążył się z nim spotkać. Ale był już bliżej Karkocia, o którego istnieniu jeszcze wtedy nie mógł wiedzieć.
- Fostun był dla mnie łącznikiem między obozem szkoleniowym SS w Trawnikach a 14. Dywizją Waffen-SS Galizien. Kolejne nazwiska – tym razem ujawnione przez Narodowe Archiwum w Kijowie – łączyły Galizien z Ukraińskim Legionem Samoobrony. Pętla się zaciskała. W 2007 roku otrzymałem anonimowy list od mężczyzny, który – jak zapewniał – miał dostęp do członków ULS. Przesłał mi listę z kolejnymi nazwiskami, które posuwały do przodu moje prywatne śledztwo.
Na przełomie 2012 i 2013 roku Ankier dowiedział się o książce Karkocia, w której autor przyznał się do współzałożenia Ukraińskiego Legionu Samoobrony i do dowodzenia jego drugą kompanią. I co najważniejsze – wyjawił swój pseudonim: "Wolf", który ułatwił później śledczym z IPN-u kompletowanie dowodów przeciwko niemu.
- Musiałem się dowiedzieć, czy Karkoć żyje. A później – gdzie się ukrywa. W marcu 2013 roku przygotowałem sześciostronicowy dokument – efekt mojej pracy, w którym zawarłem szczegółowe informacje na temat jego życia, z fotografiami, a także dużo faktów dotyczących samego Legionu.
Ankier doszedł do ściany. Potrzebował pomocy. Odszukał w notesie numer do dziennikarza agencji AP – Davida Risinga, z którym pracował już wcześniej przy tropieniu byłych strażników z Auschwitz. Zadzwonił. Ruszyło dziennikarskie śledztwo, w które byli zaangażowani korespondenci i współpracownicy AP na Ukrainie, w Polsce i Stanach Zjednoczonych.
Dziennikarskie śledztwo
Pierwszy tekst powstał w czerwcu 2013: "Dowódca nazistowskiej jednostki żyje w USA". Temat podchwyciły inne media. Zdjęcia Karkocia trafiły na okładki światowych gazet, były powielane na portalach internetowych.
Sprawą zajęła się niemiecka prokuratura w Ludwigsburgu. Ankier pomagał w zgromadzeniu materiału śledczego. Sprawa utknęła jednak w martwym punkcie. Rodzina Karkocia przedstawiła raport lekarski, z którego wynikało, że jego stan zdrowia jest zbyt poważny, żeby mógł być przesłuchiwany. Polscy śledczy nie dali mu wiary. I domagają się niezależnego badania.
Kara po latach
Oskar Groening ma 96 lat. Jest młodszy od Karkocia zaledwie o dwa lata. I najprawdopodobniej trafi na cztery lata do więzienia. Jest winny pomocnictwa w zamordowaniu co najmniej 300 tysięcy osób (w latach 1942-44 był strażnikiem w obozie Auschwitz-Birkenau). Wyrok zapadł w 2015 roku w Niemczech. W sierpniu 2017 roku prokuratura odrzuciła wniosek obrony o odsunięcie kary.
Biegły lekarz uznał, że Groening jest zdolny do odbycia kary. Musi mieć jedynie zapewnioną odpowiednią opiekę medyczną i pielęgnacyjną.
Tak jak w przypadku Karkocia, także w przypadku Groeninga nie ma dowodów świadczących o jego bezpośredniej winie. Do niedawna strażnicy obozów koncentracyjnych pozostawali bezkarni. Nikt nie potrafił udowodnić im zarzucanych czynów. Przełomowy okazał się proces w 2011 roku Johna Demjanjuka czy raczej Iwana Demianiuka, ukraińskiego strażnika w obozie w Sobiborze. Sąd w Monachium uznał go w 2011 roku za winnego współuczestnictwa w zamordowaniu ponad 28 tysięcy więźniów, pomimo braku dowodów na popełnienie konkretnych czynów. Skazany na pięć lat, zmarł jednak rok później. I nie w więzieniu, a w domu opieki. Odszedł z piętnem nazistowskiego mordercy, a sam wyrok stworzył nową sytuację prawną.
Groening odzyska wolność w wieku stu lat. Dla Karkocia - 25 lat więzienia, które mu grożą – to praktycznie kara dożywocia.