Awanturując się o Tuska i nie podpisując konkluzji brukselskiego szczytu, rząd z rozmysłem wszedł na kurs kolizyjny z najsilniejszymi graczami Unii Europejskiej. Naturalne więc, że teraz wypadniemy z procesu decyzyjnego i słono zapłacimy za znalezienie się w Unii drugiej prędkości. Kaczyńskiemu o to chodzi – ma zaboleć jak najbardziej, a wtedy kłamliwa propaganda będzie wciskać Polakom, że to wszystko "wina Tuska". I tak do 2020 roku, czyli kluczowych dla PiS wyborów prezydenckich, w których Tusk jest śmiertelnym zagrożeniem - pisze w analizie dla Magazynu TVN24 Ludwik Dorn.
Awanturując się o Tuska i nie podpisując konkluzji brukselskiego szczytu, rząd z rozmysłem wszedł na kurs kolizyjny z najsilniejszymi graczami Unii Europejskiej. Naturalne więc, że teraz wypadniemy z procesu decyzyjnego i słono zapłacimy za znalezienie się w Unii drugiej prędkości. Kaczyńskiemu o to chodzi – ma zaboleć jak najbardziej, a wtedy kłamliwa propaganda będzie wciskać Polakom, że to wszystko "wina Tuska". I tak do 2020 roku, czyli kluczowych dla PiS wyborów prezydenckich, w których Tusk jest śmiertelnym zagrożeniem - pisze w analizie dla Magazynu TVN24 Ludwik Dorn.
Trwają niekończące się, a w wielu przypadkach jałowe, rozważania nad tym, jaką przyczynę lub cel miało desperackie i nieracjonalne postępowanie polskiego rządu w głosowaniu nad wyborem przewodniczącego Rady Europejskiej. Padają wyjaśnienia natury psychologicznej – Jarosław Kaczyński nienawidzi Donalda Tuska. Padają wyjaśnienia wskazujące na cel strategiczny: Jarosław Kaczyński chce wyprowadzić Polskę Unii albo Unię z Polski, bo Polska w Unii i Unia w Polsce przeszkadza mu w dążeniach do maksymalizacji jak najmniej ograniczonej przez Konstytucję i ustawy władzy
Wskazuje się na to, że kierownictwo PiS oraz zależnego odeń rządu popełniło elementarne błędy w dziedzinie techniki dyplomatycznej i politycznej, gdyż akcję podgryzania kandydatury Donalda Tuska rozpoczęło w ostatniej chwili z paromiesięcznym opóźnieniem. W analizach tych psychologia od pana Zagłoby miesza się z podbudowaną napięciem emocjonalnym moralistyką, a utyskiwaniom na nieracjonalność działań PiS nie towarzyszy wysiłek zrozumienia ich sensu. Warto iść za sugestią Benedykta Spinozy z "Traktatu teologiczno-filozoficznego", który zalecał, że tam, gdzie o ludzkie sprawy chodzi, nie należy się śmiać, płakać lub oburzać, lecz rozumieć.
PiS jak chłop polski
Rozumienie to nie psychologizowanie, wszak człowiek, w tym Jarosław Kaczyński, to nie szklanka. Rozumienie to nie ocena innego podmiotu, działającego z punktu widzenia naszych (najczęściej przyjmowanych za oczywiste) kryteriów racjonalności celowo-instrumentalnej, bo podmiot, który oceniamy może inaczej postrzegać świat i kryteria racjonalności. W sławnej "Nocie metodologicznej" do pięciotomowego dzieła "Chłop polski w Europie i Ameryce" Thomas i Znaniecki sformułowali zasadę "współczynnika humanistycznego", zalecając: Powinniśmy postawić się na miejscu podmiotu, który próbuje odnaleźć drogę swojego życia na tym świecie, a przede wszystkim powinniśmy pamiętać, że to otoczenie, pod którego jest wpływem i do którego się dostosowuje, stanowi jego Świat. Spójrzmy zatem na kierownictwo PiS jak na chłopa polskiego i zrekonstruujmy jego świat, jego cele i jego uwarunkowania.
Najpierw jednak trzeba wskazać na to, że polski rząd na szczycie w Brukseli podjął nie jedną, ale dwie decyzje. Pierwszą było wyrażenie sprzeciwu wobec kandydatury Donalda Tuska. Rezultat: 27:1 - i na tej decyzji, i jej konsekwencjach skupiają się wszyscy komentatorzy. Ale to była mniej istotna decyzja. Przywódcy krajów europejskich mogą zrozumieć, że ze względów polityki wewnętrznej ich partner podejmuje działania ekstrawaganckie.
Drugą decyzją była odmowa podpisania konkluzji ze szczytu. To już było wystąpienie przeciwko regułom współpracy między przywódcami europejskimi i ono właśnie, a nie głosowanie nad kandydaturą Tuska, wywołało skrajne reakcje ("dziecinada" premiera Belgii i "wy macie zasady, a my fundusze strukturalne" prezydenta Francji). Trawestując Gogola: może Donald Tusk to straszna paskuda, ale po co od razu łamać krzesła. Polski rząd w Brukseli połamał krzesła.
Celem wybory 2020
A teraz zrekonstruujmy świat kierownictwa PiS i macierz decyzji, która mu się narzucała. Po pierwsze, tuż przed szczytem w Brukseli, a nie wcześniej, napłynęły informacje, że jeśli chodzi o poparcie społeczne, obóz władzy nie tylko stoi w miejscu, ale zaczyna się cofać. W publicznie znanych sondażach ujawnił się niepokojący trend: w trzech kolejnych pomiarach różnych ośrodków poparcie dla PiS zaczęło oscylować w przedziale 30-35 procent, a nie 35-45 procent, co jest istotnym statystycznie spadkiem w porównaniu do wyniku wyborczego w 2015 roku (37,58 procent), ponieważ w dziedzinie utrzymywania poparcia poprzez zwiększoną redystrybucję środków finansowych PiS doszedł do ściany (drugiego 500 plus nie będzie), a nie ma innych narzędzi oddziaływania na labilne około 10 procent własnego elektoratu, pod znakiem zapytania stanęły więc wyniki wyborów parlamentarnych w 2019 roku, a zwłaszcza prezydenckich w 2020.
Z punktu widzenia PiS, wybory prezydenckie mają kluczowe znaczenie. Jeśli obóz władzy wybory parlamentarne wygra, to jest mało prawdopodobne, by zdobył 276 mandatów lub więcej, a tyle potrzeba do odrzucenia weta prezydenta. Jeśli, co wysoce prawdopodobne, je przegra, to równie prawdopodobne jest to, że antypisowska koalicja rządowa będzie miała mniej niż 276 mandatów. A wtedy to utrzymanie stanowiska prezydenta jest dla PiS gwarancją bezpieczeństwa, że depisyzacji w mediach publicznych, Trybunale Konstytucyjnym, służbach specjalnych, sądach i prokuraturze nie będzie. Do tego potrzebne będą ustawy, które ich prezydent będzie wetował. To jest więc gwarancja, że niepisowski rząd będzie właściwie bezradny i nie będzie mógł rządzić.
Unia dwóch prędkości
Po drugie, w Wersalu (po decyzji Komitetu Politycznego PiS o sprzeciwie wobec kandydatury Tuska, a dzień przed zgłoszeniem kandydatury Saryusz-Wolskiego) cztery najsilniejsze państwa "starej" Unii zadeklarowały dążenie do Unii o zróżnicowanych prędkościach integracji. To była wisienka na torcie.
Sprawujące władzę elity narodowe "starej" Unii oraz kierownictwo unijnych instytucji (czyli w terminologii PiS "elity europejskie") musiały znaleźć odpowiedź na rozszerzający się w ich krajach populistyczny bunt. Jedną z zasadniczych przyczyn tego buntu okazało się rozszerzenie Unii w 2004 roku i pojawienie się na unijnym rynku wewnętrznym konkurentów do rywalizacji o miejsca pracy i beneficja polityki społecznej, czyli mieszkańców Europy Środkowo-Wschodniej, a przede wszystkim Polaków, bo ich jest najwięcej.
"Polski hydraulik", który wykończy francuskiego hydraulika, pojawił się we Francji w 2004 roku z okazji referendum w sprawie konstytucji dla UE, ale przyczyną jego pojawienia się nie były kwestie ustrojowe UE, ale tzw. dyrektywa Bolkesteina, liberalizująca rynek usług na wewnętrznym rynku unijnym. Nałożył się na to kryzys z 2008 roku, kryzys migracyjny i Brexit, a w czasie kryzysów rośnie znaczenie wspólnoty narodowej. W pierwszej kolejności do odstrzału są ci "bardziej" obcy, czyli muzułmanie i Polacy.
Mechanizmy pacyfikacji nurtów populistycznych są proste. Partie niepopulistyczne przejmują w złagodzonej i zmienionej formie część postulatów partii populistycznych, by utrzymać się u władzy. Jeśli przejmują te postulaty, to instytucje wspólnotowe UE, a przede wszystkim Komisja Europejska, także zaczynają dryfować w tym kierunku. Taki jest sens toczących się debat o "dumpingu socjalnym", stosowanym przez kraje "nowej" Unii, płacach kierowców w transporcie międzynarodowym i o pracownikach delegowanych. Porozumienie z krajami "nowej" Unii o łagodzeniu niekorzystnych dla nich rozwiązań jest możliwe, ale tylko wtedy, gdy włączają się one w projekt ściślejszej integracji. Jeśli nie, to zostają na peryferiach i wchodzą w rolę płatnika nowych rozwiązań.
Połamano krzesła
PiS-owski obóz władzy stanął zatem wobec następującego dylematu. Albo "przeprosić się" ze "starą" Unią i instytucjami unijnymi (co wymagałoby m.in. rozwiązania kwestii Trybunału Konstytucyjnego) w celu negocjowania od wewnątrz najmniej niekorzystnych dla Polski rozwiązań, albo też pójść na kurs kolizyjny z najsilniejszymi graczami w Unii, twierdząc, że to oni rozbijają Unię, a Polska walczy o zachowanie jej jedności. Żadne rozwiązania pośrednie nie miały sensu.
Wybrano rozwiązanie drugie, bo rozwiązanie pierwsze obciążone było zbyt dużymi kosztami na politycznym rynku krajowym. Obóz władzy musiałby na oczach całej Polski i ku satysfakcji opozycji zjeść, jak mawiają Francuzi, swój kapelusz. Dlatego w Brukseli połamano krzesła.
Wybór takiej drogi jest ryzykowny, ale niepozbawiony sensu i nadziei na sukces w wyborach prezydenckich 2020 roku. Podkreśla się, że Polacy w ogromnej większości (około 80 procent) popierają członkostwo naszego kraju w UE. Ale to jest tylko pozłotka. Analityczny raport Fundacji Batorego ("Polacy wobec UE: koniec konsensusu") pokazuje, że ta powszechna zgoda jest płytka i beztreściwa. Generalnie rzecz biorąc, olbrzymia większość Polaków jest zadowolona z takiej Unii, jaka jest teraz, i z zysków, jakie z tego dla Polski i dla nich płyną. Jest jednak oczywiste, że w ciągu najbliższego półtora roku Unia będzie się w sposób dramatyczny zmieniać. W sytuacji izolacji Polski zyski się zmniejszą, koszty zwiększą, a Polacy znajdą się w konfuzji poznawczej i staną się bardziej wrażliwi na zabiegi perswazyjne.
Obóz władzy dysponuje tu najsilniejszym na rynku wewnętrznym narzędziem. To najsilniejsza, centralnie sterowana machina kłamliwej propagandy i ogłupiania, jaka kiedykolwiek pojawiła się w III RP, czyli media publiczne obrosłe powiązanymi z PiS pismami i portalami. Użyto tego narzędzia tuż po szczycie unijnym. Okazało się, że na Polskę przypuściły atak "elity unijne" sterowane przez Niemcy, a chorążym prowadzącym wrogi hufiec jest "kandydat niemiecki" Donald Tusk.
Ta propaganda będzie trwała do wyborów prezydenckich, a napędzać ją będzie mechanizm sprzężenia zwrotnego. Skoro Polska sama wybrała kurs kolizyjny na najsilniejszych graczy unijnych, to naturalne, że wypadnie z procesu decyzyjnego, nic nie będzie mogła zablokować i będzie największym płatnikiem zmian. Skoro tak będzie, to propaganda obozu władzy będzie twierdzić, że to wszystko "Tuska wina". Ponieważ w 2020 roku Donald Tusk, który z całą pewnością będzie kandydować w wyborach prezydenckich, uzyska już w punkcie startu poparcie całej, zróżnicowanej i wewnętrznie skonfliktowanej Polski niepisowskiej, to w interesie obozu władzy leży zbudowanie dychotomicznego podziału i ostrego konfliktu.
Obóz władzy musi też brać pod uwagę rozkład preferencji w swoim zapleczu wyborczym (obywatele) i politycznym (posłowie, radni, działacze partyjni, ośrodki wspierające typu Rodziny Radia Maryja, itp.) Jeśli chodzi o stosunek do UE, to rozpięte jest ono między dwoma biegunami: rozciąga się od życzliwego krytycyzmu do wrogiego dystansu. Pozornie w elektoracie PiS życzliwy krytycyzm przeważa nad wrogim dystansem, ale trzeba brać pod uwagę dwa czynniki. Po pierwsze, UE jest chłodna emocjonalnie. Życzliwość wobec niej jest chłodna, ale wrogi dystans lub wręcz wrogość – gorąca. Po drugie, w zapleczu politycznym PiS wrogi dystans przeważa nad życzliwym krytycyzmem. Lech i Jarosław Kaczyńscy musieli naprawdę gwałcić swoją partię, by przeprowadzić ratyfikację Traktatu lizbońskiego.
Najbliższe trzy lata będą trudnym okresem. W wymiarze europejskim Polska w wyniku polityki obozu władzy będzie tracić, w wymiarze krajowym będzie budowany obóz Polski patriotycznej, broniący Ojczyzny przed Niemcem, Tuskiem i antypolskimi "elitami unijnymi", a uzasadnieniem będą te straty i być może nawet krzywdy, do których PiS swoją polityka walnie się przyczyni.