To były cztery lata nieudolnej, chwiejnej i jałowej polityki PO pod rządami Grzegorza Schetyny. Dziś widać, jak bardzo Platforma odstaje od PiS, a już jutro rok 2020 i wybory prezydenckie. Nie wygląda, żeby w PO był na nie jakiś pomysł. Prawdę mówiąc, nie wygląda, żeby był pomysł na cokolwiek. Dla Magazynu TVN24 pisze publicysta "Do Rzeczy" Łukasz Warzecha.
"Pasożyt, który zniszczył Platformę i który niszczy polską demokrację, bo doprowadził do tego, że będziemy mieli kolejne cztery lata rządów PiS" – w ten typowy dla siebie sposób kończący karierę polityczną Stefan Niesiołowski opisywał niedawno w rozmowie z "Super Expressem" Grzegorza Schetynę. Kiedyś Niesiołowski rezerwował takie słowa dla polityków PiS.
Niesiołowski jak to Niesiołowski – ale czy nie ma w gruncie rzeczy racji? Być może nie docenił tylko sytuacji, mówiąc zaledwie o czterech, a nie minimum ośmiu kolejnych latach PiS.
Spokojny PiS, wulgarna Platforma
Postacią symboliczną dla działań największej partii opozycyjnej przez ostatnie cztery lata nie jest dziś ani Donald Tusk, ani Grzegorz Schetyna, ani tym bardziej Małgorzata Kidawa-Błońska. Jest nią Klaudia Jachira, startująca na zaproszenie Schetyny z warszawskiej listy PO-KO.
Jachira to, według niej samej, aktorka, znana głównie z internetowych filmików, w których w mało subtelny, momentami otwarcie chamski sposób kpiła z przeciwników politycznych, ze szczególnym uwzględnieniem Jarosława Kaczyńskiego. Ten sam doskonale znany modus operandi przeniosła do obecnej kampanii wyborczej. Jej pierwszy sukces to zdjęcie pod pomnikiem AK niedaleko Sejmu przy transparencie z napisem "Bób, hummus, włoszczyzna", parodiującym hasło "Bóg, honor, ojczyzna", które Jachira określa jako "nacjonalistyczne". Drugi sukces to występ Jachiry, w którym mówiła między innymi, prezentując wymyślony program telewizyjny, o "bloku ekshumacyjnym" i quizie "czyja to kończyna". Wygląda więc na to, że Jachira żadnych zahamowań nie ma.
Problem Platformy z warszawską kandydatką, startującą z dalekiego miejsca, polega na tym, że netto może ona oznaczać nie zysk, ale stratę. Jej żarciki mogą przemawiać do wiernych kibiców profilu Sok z Buraka, ale dla pozostałych mogą być odstręczające – również dla umiarkowanych wyborców PO. Tymczasem to właśnie Jachira zdominowała przedwyborczy obraz PO, a nie któryś z poważnych liderów Platformy, a już na pewno nie Małgorzata Kidawa-Błońska, rzucona na linię frontu w ostatniej chwili. Największej partii opozycyjnej grozi, że na dwa tygodnie przed głosowaniem utrwali się jej wizerunek jako ugrupowania, którego jedyną racją bytu jest wulgarne zaczepianie PiS, na tym tle pokazującego się jako spokojne, pewne siebie i umiarkowane. Chyba nie o to chodziło.
Schetyna, choćby chciał, nic już dzisiaj z Jachirą nie może zrobić. Kandydatka jest na liście, nie zamierza się wycofać, nie zamierza najwyraźniej zmienić tonu – gra na siebie, nie na całość ugrupowania. I w Warszawie ma faktycznie szanse. Co więcej, może się okazać, że zabierze miejsce w Sejmie któremuś z prominentnych polityków PO ze stołecznej listy. Niewykluczone, że taki był cel Schetyny – w przededniu styczniowych wyborów na szefa PO lepiej mieć w Sejmie niesamodzielną, nieumiejącą robić dorosłej polityki Jachirę niż potencjalnego rywala. Ale ze strategicznego punktu widzenia to słabe rozwiązanie.
Cztery stracone lata
Nie wzięło się to jednak z niczego – to plon fatalnej, nieudolnej, chwiejnej i jałowej strategii PO pod rządami Schetyny. Z perspektywy czterech lat widać dobrze, jakie były kursy dwóch najważniejszych ugrupowań polskiej sceny politycznej i jak bardzo Platforma odstaje tu od PiS.
Co przez cztery lata robiła partia Kaczyńskiego? Bardzo konsekwentnie – acz nie bez potknięć – kreowała swój wizerunek oparty na kilku fundamentalnych przekazach (pomińmy tu ich prawdziwość czy sensowność). Po pierwsze – że dba o tych, o których dotąd nie dbano. Zwłaszcza ten wątek był podkreślany i wzmacniany do ostatniej dosłownie chwili. Po drugie – że spełnia obietnice i właściwie nie ma dla niej rzeczy niemożliwych. Po trzecie – że pod jej rządami kraj rozkwita, co nie jest tylko czczą retoryką, ale można to twierdzenie poprzeć danymi. To pokazuje, że PiS odrobił bolesną lekcję z lat 2005–2007, gdy gospodarka rozwijała się bardzo dobrze, ale PiS nie umiał się tym wówczas chwalić. Po czwarte – że jeśli ktoś z własnych szeregów złamie rażąco zasady, zostanie bez żalu poświęcony. Po piąte – że to PiS jest gwarantem stabilności i normalności. Ten ostatni punkt jest szczególnym osiągnięciem, bo to odwrócenie wizerunku z wcześniejszych lat, gdy za fundament stałości uchodziła PO, a PiS był partią obciachu i oszołomów. Dzisiaj jest odwrotnie. Ten kurs się PiS-owi opłacił i dzisiaj procentuje w sondażach, a zapewne zaprocentuje też w wyniku wyborczym.
Co w tym czasie proponowała Platforma? Trudno mówić o konsekwentnym tworzeniu wizerunku, przekazu, programu – czegokolwiek. Było po drodze kilka epizodów. Najpierw więc mieliśmy skupienie się na kwestii sądownictwa, początkowo w wersji Trybunału Konstytucyjnego, potem – Sądu Najwyższego. Z tym wiązało się intensywne i ostentacyjne wręcz szukanie poparcia dla opozycji w Brukseli. Następnie było przesuwanie się na lewo, także poprzez podłączanie się do względnie masowych protestów, takich jak "czarne parasolki", czego zwieńczeniem było nominowanie przez Rafała Trzaskowskiego Pawła Rabieja na wiceprezydenta Warszawy i podpisanie Karty LGBT. Na ostatnim etapie mamy próby podjęcia rywalizacji z PiS na polu socjalu, z nieśmiałymi ukłonami w stronę przedsiębiorców i dramatycznym wysiłkiem na rzecz złagodzenia wizerunku za sprawą Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Wisienką na torcie zaś okazuje się Klaudia Jachira, której popisy niczym klamra spinają koniec i początek kadencji w wykonaniu PO, kiedy to bliskim sojusznikiem był Komitet Obrony Demokracji na czele ze skompromitowanym później Mateuszem Kijowskim. Jachira orbituje w poetyce wczesnego KOD-u właśnie.
Platforma poległa podwójnie. Po pierwsze – nie umiała być konsekwentna w promowaniu jednego wiodącego przekazu, wskutek czego dzisiaj nawet jej najzagorzalsi zwolennicy mają problem ze zdefiniowaniem, za czym właściwie się opowiada, poza tym, że "trzeba obalić PiS". Po drugie – właściwie wszystkie wyżej wymienione wątki, może poza tym wprowadzonym chwiejnie i niezbornie w ostatniej chwili wraz z próbą wypromowania Kidawy-Błońskiej, oddalały PO od jej tradycyjnego wizerunku, który dawał jej dwukrotnie zwycięstwo i z którego korzystał przez lata Donald Tusk – wizerunku partii rozsądnej, liberalnej, promującej klasę średnią. Inna sprawa, że ten wizerunek nie miał wiele wspólnego z prawdą, ale był skuteczny. Taka Platforma mogłaby wiele razy celnie punktować PiS w czasie tej kadencji za kwestie związane z gospodarką, przedsiębiorczością, wolnością osobistą – ale nie mogła tego robić Platforma, żyrująca demonstracje pod wodzą Kijowskiego czy czepiająca się poły Timmermansowej marynarki.
PiS, tworząc swój obraz w opisany wyżej sposób, postawił na polaryzację i taką grę PO mogła podjąć. I ją podjęła, tyle że na innym polu, niż powinna. PiS skutecznie wykreował przeciwstawienie, którym już kiedyś się posługiwał: "Polska solidarna" pod obecnymi rządami kontra "Polska liberalna" pod ewentualnymi rządami opozycji. W ostatnim czasie zostało to jeszcze podbudowane wygłoszoną kilkakrotnie przez Kaczyńskiego tezą o trwającej wciąż walce z postkomunizmem.
Kto zapłaci za prezenty PiS
Platforma w momencie obejmowania w niej władzy przez Schetynę, po przegranej z kretesem kampanii 2015 roku i groteskowych wręcz rządach Ewy Kopacz, była już zbyt słaba, żeby narzucać własny podział sceny, musiała więc jakoś odnaleźć się w ramach stworzonych przez silniejszego gracza. Mogła to zrobić, przyjmując wyzwanie, czyli stwierdzając: "Tak, jesteśmy liberalni, wolnościowi, stoimy po przeciwnej stronie niż dążący do odgórnego uregulowania każdej sprawy PiS". Punktów zaczepienia dla takiej linii było mnóstwo – od ustaw antyterrorystycznej czy o policji, zwiększających kompetencje inwigilacyjne służb i naruszających prywatność obywateli, poprzez zakaz niedzielnego handlu, na pomysłach typu podatku od cukru skończywszy. Partia Jarosława Kaczyńskiego stawiała na wyborców, których można "kupić" obfitymi programami socjalnymi, więc Platforma mogła postawić wyraźnie na tych, którzy za te prezenty muszą płacić. Tak, jest ich mniej niż tych pierwszych. Ale też Schetyna powinien był sobie postawić pytanie, czy ma jakiekolwiek szanse ścigać się z PiS o tę pierwszą grupę wyborców, rywalizując z Kaczyńskim na hojność oraz wiarygodność obietnic. Oczywiście nie. Wszystkie zapewnienia, że "PO niczego nie odbierze", wszystkie obietnice dopłat do pensji i podobne pomysły to ze strony PO strzelanie w powietrze. Elektorat Platformy, w tym i ten tradycyjny, z czasów Tuska, nie tego oczekuje; elektoratu PiS-owi się w ten sposób nie odbierze.
Inna ślepa uliczka, w którą PO brnęła wielokrotnie, to obsesyjne skupianie się na problemach ludzi powiązanych z PiS. Był Bartłomiej Misiewicz, był majątek Morawieckiego, były wieże Kaczyńskiego, loty Kuchcińskiego, teraz jest Marian Banaś. Wydawałoby się, że to dobry pomysł – podkreślać każdą sytuację, gdy deklaracje PiS o oczyszczaniu życia publicznego wydają się sprzeczne z faktami. Tyle że ważne jest, kto o tych sprawach mówi. Wiarygodność Platformy – której rządy były naznaczone aferami Chlebowskiego, Amber Gold, nagraniami z Sowa & Przyjaciele – jako formacji wyznaczającej standardy, jest, najdelikatniej mówiąc, niska. W dodatku Kaczyński opanował doskonale sztukę gaszenia pożarów tego typu, choćby za pomocą populistycznych działań. Nagrody Szydło? Obniżka wynagrodzeń posłów i senatorów. Misiewicz? Poszedł do aresztu. Kuchciński? Przestał być marszałkiem. Los Banasia też nie jest pewny.
"Pancerny Marian i pokoje na godziny". Marian Banaś i jego finanse »
Zamiast brnąć w te ślepe zaułki Platforma mogła od początku pozycjonować się jako partia ludzi, którzy odnieśli względny sukces. Nie jakiś gigantyczny – ot, udało im się w III RP jakoś urządzić. Jako ci, którzy ciężko pracują na swoje kredyty, samochody czy wakacje w Grecji. Którzy prowadzą małe i średnie firmy, którzy mają wolny zawód albo którzy po prostu aspirują do czegoś więcej niż życie z socjalu. Owszem, dziś można odnieść wrażenie, że klientela na taki przekaz jest względnie mała i rozproszona po elektoratach PO, PSL, Konfederacji – ale byłoby to spojrzenie niejako ahistoryczne. Nie musiałaby taka być, gdyby PO od samego początku tworzyła w tych właśnie kwestiach opozycję wobec PiS i konsekwentnie budowała swój elektorat – tak jak PiS budował swój. Gdyby od początku pokazywała tej grupie wyborców, że mają swoją partię, że ktoś ich broni i o nich myśli. Że ma dla nich jakiś lepszy pomysł niż Kaczyński, a nie tylko przestrogi przed mroczną pisowską dyktaturą i wezwania, żeby przychodzić ze świeczkami pod Sąd Najwyższy.
Czy dzisiaj prawnicy, którzy nie są wściekłymi antypisowcami, mają swoją partię? Czy mają ją przedsiębiorcy, których nie urzeka przekaz Jachiry, ale irytuje i niepokoi ich bezprecedensowa płynność prawa za rządów PiS? Otóż nie. Nie jest nią w każdym razie na pewno Platforma Obywatelska.
PO postawiła na polaryzację innego rodzaju, angażując wszystkie środki i siły w "obronę demokracji". To prawda, trudno było od tych tematów uciec, będąc w opozycji, ale nie trzeba było robić z nich głównego motywu swoich poczynań. Sędziów jest w Polsce niewiele ponad 10 tysięcy. I nie wszyscy są zapiekłymi wrogami reform PiS. Sędziowie nigdy nie cieszyli się powszechną sympatią, co jednak ważniejsze, sprawy sądownictwa były na tyle hermetyczne i niszowe, że angażowały – poza bardzo krótkim momentem większych protestów latem 2017 roku – niewielką część typowo miejskiego elektoratu.
Przedsiębiorców jest w naszym kraju dobrze ponad 2,5 miliona i nawet jeśli odliczy się z tej grupy jednoosobowe działalności gospodarcze, będące na ogół substytutem etatu, wciąż pozostaje ogromna grupa docelowa. Grupa, której Prawo i Sprawiedliwość miało niewiele do zaoferowania poza pozornymi ułatwieniami w rodzaju obniżki CIT czy retorycznych pochwał, też zresztą rzadkich. Czy PO miała dla tych ludzi jakąkolwiek ofertę? Dlaczego przypomniała sobie o nich dopiero, kiedy tworzyła swój program tuż przed nadchodzącymi wyborami? Żeby było ciekawiej, wielu przedsiębiorców ma z polskimi sądami i sędziami jak najgorsze doświadczenia, angażując się więc bez reszty po stronie sędziów walczących z PiS, PO raczej odpychała od siebie tę grupę, niż ją przyciągała.
Wolne zawody? Dopiero dwa tygodnie temu politycy PO przypomnieli sobie o kosztach uzyskania przychodu przy umowach o dzieło i zapowiedzieli, że przywrócą ich wcześniejszą postać, czyli brak limitu. Tyle że do poziomu 42 tys. zł zredukował je wcześniej Donald Tusk. Czy którykolwiek z polityków PO do tego nawiązał? Czy powiedział, żeby choć trochę podnieść własną wiarygodność, że to była niepotrzebna, populistyczna i błędna decyzja byłego premiera? Nie. Więc jak wierzyć obecnym zapewnieniom?
Pomoc nie przyjdzie z Brukseli
Jakby mało było chaosu, na finiszu kampanii Platforma wraca do taktyki upominania się o pomoc od brukselskich czynników i to w formie, która wprost daje amunicję partii Kaczyńskiego. Deklaracja Schetyny, że PO jest za powiązaniem funduszy unijnych z przestrzeganiem praworządności przez kraje członkowskie, to kolejny prezent dla prezesa PiS, który już nazwał ją antypaństwową. Wyborcy mogą to posunięcie odczytać na dwa sposoby. Pierwszy: to szantaż – albo wybierzecie kogo innego i nie będziecie głosować na PiS, albo Polska nie dostanie pieniędzy. Drugi: Platforma jest tak słaba i nieefektywna, że sama nie jest w stanie poradzić sobie z PiS i musi się wspomagać brukselskimi urzędnikami lub członkami Komisji Europejskiej. W każdym wariancie wygląda to bardzo słabo.
Pomysł z Małgorzatą Kidawą-Błońską jako kandydatką na premiera sprawiał wrażenie rozpaczliwego manewru, którego głównym powodem może być chęć podzielenia się przez Schetynę odpowiedzialnością za porażkę PO 13 października i utrzymanie się przy władzy po wyborach. W dodatku był sprzeczny z powtarzanymi wielokrotnie przez liderów PO apelami, żeby odpowiedzialność za rządzenie wziął na siebie Kaczyński jako lider partii. Mógł też tworzyć wrażenie, że Schetyna jest słaby, nie radzi sobie, jest niepewny.
Nowego frontmana partii przed wyborami kreuje się kilka dobrych miesięcy wcześniej – i to z żelazną konsekwencją. Jeśli z badań wynikało, że Schetyna jest źle przyjmowany, powinien był wycofać się całkowicie, tak jak wielokrotnie robił to Jarosław Kaczyński. Ale nawet to Schetyna zrobił na pół gwizdka. Owszem, pojawiła się Kidawa-Błońska, ale – tu znów rację ma wściekły Niesiołowski – Schetyna wcale się nie schował i co chwila wyskakuje zza jej pleców. Teraz właściwie zza pleców Klaudii Jachiry, bo można odnieść wrażenie, że to ona została twarzą Platformy, nadając jej znowu rys mało subtelnego awanturnictwa.
Platforma kończy zatem kampanię wyborczą w stanie kompletnego wizerunkowego chaosu, daleko za PiS, miotając się między różnymi wątkami z różnych momentów mijającej kadencji, nie umiejąc wykreować jednego spójnego i jasnego komunikatu, sprzedać dwóch czy trzech najważniejszych pomysłów, nie będąc w stanie wykorzystać możliwości, jakie stwarzało PiS. Schetyna przegrał, co było do przegrania, choć ocalił własny stołek i pewnie ocali go w wyborach partyjnych. Jeśli jednak nie zdarzy się coś na pograniczu cudu, pozostanie na czele PO jako lider nieefektywny, bez pomysłu, symbol stagnacji, człowiek w gruncie rzeczy przegrany. Ciągnąc Platformę w dół.
Tymczasem przed jego partią rok 2020 i wybory prezydenckie. Nie wygląda, żeby w PO był na nie jakiś pomysł. Prawdę mówiąc, nie wygląda, żeby był pomysł na cokolwiek.