W australijskim Roebourne niemal każdy w rodzinie ma wujka, brata, kuzyna, któremu przedstawiono zarzuty molestowania seksualnego dzieci. Statystycznie niemal 90 procent uczniów doświadczyło przestępstw seksualnych. W Roebourne seks traktowany jest przez nieletnich jako sposób na przetrwanie - oddają swoje ciała znacznie starszym mężczyznom w zamian za pieniądze, narkotyki, alkohol, papierosy. Problem narasta od lat. Niegdysiejsze ofiary dzisiaj molestują młodszych.
W Roebourne gra się w monety. Na szkolnym boisku, po szkole w parku, nawet do późna w nocy na ulicy. Zwinny dziecięcy hazardzista może dziennie wygrać nawet 90 dolarów australijskich. To wystarczy, by kupić "gandzię", czyli marihuanę, albo "narbi", jak tutaj nazywa się metamfetaminę. Dzieci z Roebourne poznały jeszcze inny sposób płacenia za narkotyki i alkohol: usługi seksualne.
Taki ponury obraz tego zachodnioaustralijskiego niewielkiego miasta wyłania się z reportażu Victorii Laurie z dziennika "Australian", która serią swoich ostatnich tekstów nagłośniła palący problem tego miejsca.
Laurie twierdzi, że aż 90 procent dzieci było tutaj wykorzystywanych seksualnie. Pedofilia okazała się czymś tak powszednim, że przeszła do porządku dziennego, a sprzedawanie ciał przez dzieci stało się formą zapłaty dla narkotyki, alkohol, papierosy. Zaniedbane przez rodziców robią, co chcą.
W Roebourne mieszka około półtora tysiąca ludzi, z których ponad połowa to rdzenni mieszkańcy Australii: Aborygeni, głównie z plemienia Ngarluma, ale także z Banyijima i Yindjibarndi. Jest jedna szkoła, jeden basen i jeden dom kultury.
"Nie jesteśmy aż tak oburzeni"
Nie mogę pojąć, dlaczego jako naród nie jesteśmy bardziej wstrząśnięci (...). Kiedy spojrzy się na procenty, to w historii śledztw prowadzonych w zachodniej Australii nie było takiego odsetka (skrzywdzonych) dzieci w 1,5-tysięcznym mieście. To fenomen.
Karl O’Callaghan, były komisarz policji
We wrześniu 2016 roku do szpitala w Roebourne trafiła poraniona dziewczynka. Miała obrażenia sugerujące, że została zgwałcona. Nastolatka opowiedziała policji, co ją spotkało i - jak piszą australijskie media - to właśnie dzięki niej ruszyło intensywne, trwające dziewięć miesięcy śledztwo.
We wrześniu 2017 roku australijska policja poinformowała, że do czerwca postawiła zarzuty pedofilskie 36 mężczyznom z miasteczka i okolic. Ich ofiarami padło aż 184 dzieci. To więcej niż każdego dnia uczy się w jedynej w mieście szkole.
Domniemani sprawcy usłyszeli w sumie ponad 300 zarzutów, w tym obcowania płciowego z nieletnimi. Na jednym z podejrzanych ciąży aż 46 zarzutów. Najmłodsza ofiara miała zaledwie dziewięć lat.
Dziennik "West Australian" pisał, że oskarżeni to w większości Aborygeni, bardzo często lokalni liderzy. Są w różnym wieku: od nastolatków po 70-letnich mężczyzn. Dochodzenie jest trudne o tyle, że część rzekomych sprawców występuje w śledztwie w podwójnym charakterze - w jednych sprawach są ofiarami, w innych - oprawcami.
"WA" pisze, że deprawacja stała się tak powszednia, iż za normalne uważa się to, że dziewczynki sprzedają się za alkohol lub narkotyki.
17-latka opowiedziała policji, że pewnego razu odwiedziły ją trzy młodsze koleżanki. Po pół godzinnej wizycie zapukały do jej sąsiada, który mieszka sam. Nastolatka zauważyła, że wyszły od niego z pieniędzmi, a kiedy zapytała, skąd je mają, odpowiedziały, że "dostały je od cioci". Dziewczyna opowiedziała o tym policji.
W toku śledztwa wytypowano ponad 120 podejrzanych pedofilów. Dochodzenie zostało przedłużone.
- Nie mogę pojąć, dlaczego jako naród nie jesteśmy bardziej wstrząśnięci - powiedział dziennikowi "The Australian" były komisarz policji Karl O'Callaghan, który nadzorował pierwsze śledztwo w sprawie wykorzystywania seksualnego dzieci w Roebourne w 2011 roku. Choć wówczas policja natrafiała głównie na mur milczenia i niechęci ze strony Aborygenów, którzy zwykle bardzo niechętnie współpracują z białymi Australijczykami i władzami państwowymi, to i tak udało się oskarżyć kilkunastu mężczyzn. - Kiedy spojrzy się na procenty, to w historii śledztw prowadzonych w zachodniej Australii nie było takiego odsetka (skrzywdzonych) dzieci w 1,5-tysięcznym mieście. To fenomen.
Jego zdaniem, gdyby do takiej fali przemocy dochodziło na przykład na przedmieściach Perth, to "byłoby znacznie większe zamieszanie". - Ale ponieważ to społeczność aborygeńska, i to są dzieci Aborygenów, nie jesteśmy aż tak oburzeni - dodał były komisarz.
Miasto Zła
Zła sława Roebourne to po części wina błędnej polityki rządu centralnego, który po II wojnie światowej zdecydował o grupowaniu rdzennej australijskiej ludności i umieszczaniu jej w rezerwatach. Tam skazano ją na wegetację w izolacji, życie z rządowej pomocy, bezrobocie.
Do lat 60. Roebourne wcale nie było aborygeńską osadą. Miasto ściśle kontrolowało napływ rdzennej ludności, która mieszkała w oddalonych o kilka kilometrów obozach i rezerwatach. Dopiero w latach 60. w związku ze zmianą podejścia do ludności tubylczej i stworzeniem przez przemysł górniczy innych ośrodków, Aborygenom pozwolono z przepełnionych rezerwatów przenieść się Roebourne. Aborygeni australijskie obywatelstwo nabyli dopiero w 1967 roku.
Przyznanie obywatelstwa łączyło się także z tym, że od tej pory mogli legalnie kupować alkohol. Na to nałożył się boom górniczy, który sprawił, że w mieście masowo pojawili się biali robotnicy z dużą ilością gotówki do wydania. Jak tłumaczyła w filmie dokumentalnym z 2005 roku o Aborygenach "Exile and the Kingdom" pracownica socjalna Carol Lockyet, górnicy nie mieli na co wydawać wysokich wypłat, więc zaczęli płacić za seks aborygeńskim kobietom i nastolatkom. W tym samym czasie ich mężowie, synowie i ojcowie oddawali się uzależnieniu od alkoholu, a potem narkotyków. - Tak aborygeńska społeczność się posypała, wszystko się posypało - powiedziała Lockyet.
Dziennik "The Australian" zwraca uwagę, że całkowicie nieproporcjonalna skala przemocy seksualnej wobec nieletnich może mieć także związek z bliskością więzienia, które jest zaledwie 10 minut jazdy samochodem od miasta.
Wielu aborygeńskich więźniów po wyjściu na wolność woli zamieszkać w pobliskiej miejscowości niż wrócić do siebie, gdzie czeka ich kolejna kara z rąk lokalnej starszyzny. Takie skupiska zarejestrowanych przestępców są w Wickham, Karratha, a trzecie - w Roebourne. Zdaniem ekspertów przed wyjściem z państwowego więzienia sprawa każdego z przestępców powinna zostać rozpatrzona przez aborygeńską starszyznę.
Alkohol, narkotyki, codzienność
Przyznanie Aborygenom obywatelstwa miało im dać nowe szanse w edukacji, zatrudnieniu, równej płacy, poprawić warunki mieszkaniowe i dostęp do opieki medycznej. Dzisiaj, równo 50 lat później, Aborygeni żyją w znacznie gorszych warunkach niż reszta australijskiego społeczeństwa: umierają o około 10 lat wcześniej niż biali Australijczycy, panuje wśród nich o wiele wyższe bezrobocie, są znacznie gorzej wykształceni, mają wyższy współczynnik umieralności niemowląt, gorzej się odżywiają.
W regionie Pilbara trzykrotnie wyższa niż średnia krajowa jest konsumpcja alkoholu. Ostatnio emerytowany komisarz policji Karl O'Callaghan wezwał na łamach "The West Australian" do całkowitego zamknięcia sklepów alkoholowych w regionie, co - jego zdaniem - pomogłoby w rozwiązaniu ogromu problemów.
Starszyzna Roebourne już w 2005 roku zdecydowała o zamknięciu jedynego w mieście baru.
Eksperci zwracają uwagę na to, że ostatnio to narkotyki popychają nastolatków do sprzedawania się. Karmią swój nałóg tym, co dostaną od sponsorów. - Problem leży tutaj bardziej w robieniu sobie samemu krzywdy, szczególnie przez młode dziewczyny, niż bezpośrednio w pedofilii - ocenił Michael Woodley, dyrektor Yindjibarndi Aboriginal Corporation, organizacji, która broni praw ludności rdzennej. - Przerażająca liczba młodych ludzi głęboko popada w narkomanię. Młode dziewczyny idą do (dorosłych) mężczyzn i sprzedają się.
W czasie śledztwa jedna nastolatka przyznała, że niemal każdego dnia pali marihuanę, a potem czuje się zbyt zmęczona, by iść do szkoły. "Szkoła pozwalała nam przychodzić, nawet jeśli byliśmy naćpani, ale teraz odsyłają cię do domu" - zeznała.
W niespełna 200-osobowej szkole w Roebourne frekwencja jest porażająca. Na lekcje przychodzi średnio co drugi uczeń najstarszych klas. W ubiegłym roku szkolnym frekwencja wyniosła 48,9 procent.
We wrześniu społeczność uruchomiła tak zwane Patrole Jamanu, w czasie których starsi patrolują ulice od godziny 21 do północy: odsyłają nietrzeźwych do domów, wyłapują z ulicy wałęsające się dzieci. Aborygenka Tootsie Daniel w rozmowie z "The Australian" powiedziała, że w czasie jednego z patroli spotkała dziewczynkę, która chciała wejść do domu obcego mężczyzny. - Podeszłam do nich i w kulturalny sposób powiedziałam: "Nie tędy do domu".
Piesze patrole to jedno z osiągnięć Postępowego Planu 6718 - opracowanej przez Aborygenów strategii pomocy najmłodszym członkom społeczności. "6718" to kod pocztowy Roebourne.
"Mekka marnotrawstwa"
W Roebourne działa nowe centrum kultury Ngurin, w którym organizacja Big hART prowadzi zajęcia dla dzieci. Sztuka ma odciągnąć młodych ludzi od podejrzanych znajomych. W ciągu ostatnich siedmiu lat działania około 80 procent dzieci w wieku od siedmiu do 17 lat brało udział w tworzeniu filmów i komiksów, uczyło się tańczyć, nagrywało tradycyjne piosenki ze starszyzną. Niektóre z projektów zostały docenione przez społeczność międzynarodową. W ubiegłym roku dziewczynki z Roebourne pojechały do Korei Południowej, bo wygrały konkurs rysowania komiksów.
Program Big hART ma jednak działać tylko do końca roku, bo za sprawą skandalu kończą się fundusze.
Rząd centralny próbował różnice w statusie Aborygenów a innych Australijczyków zasypać pieniędzmi. Co roku na pomoc około 800 mieszkańcom Roebourne australijski rząd wydaje około 52 milionów dolarów australijskich, co sprawiło, że miasto zyskało sławę "mekki marnotrawstwa".
Kontrola wydatkowania funduszy zachodnioaustralijskich władz w tej sprawie wykazała, że na jednego Aborygena wydano niemal 68 tysięcy dolarów i nie przyniosło to żadnych skutków, a wręcz pogłębiło podziały. Zrealizowano zaledwie 13 z 34 założonych celów. Z kolei aż 21 z nich albo stało w miejscu, albo uległo pogorszeniu.
Pieniądze wypłacono 63 podmiotom na 206 różnych inicjatyw, z których część realizowała te same cele, a inne w ogóle nie przyniosły żadnych efektów.
- Dokąd poszły te pieniądze? - pytał David Walker, lokalny działacz. - Jeśli mamy tak dużo usług, to skąd mamy tyle problemów z naszymi dziećmi?
Wyjście z mroku?
W 2011 roku magnat górniczy Andrew Forrest powiedział publicznie, że na ulicy Roebourne podeszły do niego "małe dziewczynki" i w zaoferowały usługi seksualne w zamian za równowartość paczki papierosów. On sam - choć w swoim mniemaniu działał w dobrej wierze, gdyż chciał zwrócić uwagę na problemy społeczności - został wściekle zaatakowany przez mieszkanki Roebourne, które nazwały go rasistą i zagroziły zgłoszeniem tej sprawy do Australijskiej Komisji Praw Człowieka. Wówczas sprawa przycichła.
W czerwcu australijska policja postawiła zarzuty 36 mężczyznom, ale śledztwo nadal trwa. Policja nie wyklucza, że przed sądem stanie więcej mieszkańców miasta, którzy wykorzystywali dzieci. Coraz chętniej o swoich problemach mówią także same Aborygenki. Nadal jednak nie wiadomo, czy Roebourne wyłoni się z mroku.