Gdy na początku marca w Polsce potwierdzono pierwszy przypadek zakażenia koronawirusem, przez kraj lotem błyskawicy przebiegła wiadomość – brakuje masek dla lekarzy. Tak, jakby dopiero wtedy uświadomiono sobie, że epidemia, z którą walczyły już Chiny i Włochy, jednak nie ominie naszego kraju. Dlaczego rząd nie zabezpieczył zapasów środków jednorazowej ochrony? Dlaczego wcześniej nie przystąpił do unijnych przetargów? Dlaczego państwo nie zacznie produkcji maseczek, tak jak produkuje już płyn do dezynfekcji?
- Problem z maskami – podobnie jak z koronawirusem - zaczął się w Chinach. A dokładnie w mieście Wuhan. Jak na ironię, to światowe zagłębie produkcji masek ochronnych. Codziennie wytwarza się ich tam kilkanaście milionów. Swoje fabryki ma tam większość koncernów farmaceutycznych i ich chińscy kooperanci - wyjaśnia w rozmowie z Magazynem TVN24 Paweł Ossowski, dyrektor zarządzający firmy Zarys International Group, jednego z największych dostawców sprzętu medycznego w Polsce.
Zasadnicze znaczenie miał czas, w którym wybuchła epidemia. To był początek chińskiego Nowego Roku. Wtedy zawsze produkcja i dostawy zamierają. W tym roku przerwa trwała półtora miesiąca. Chińskie władze, walcząc z wirusem, nie tylko zamknęły fabryki, ale też zakazały wywozu środków jednorazowej ochrony. Co więcej, zaczęły skupować je na całym świecie.
Europejski deficyt
Gdy zaledwie półtora miesiąca później wirus dotarł do Europy, skutki chińskich działań stały się oczywiste i odczuwalne. Maski, rękawiczki i fartuchy wszędzie stały się towarem deficytowym. Wiele europejskich krajów, jak na przykład Niemcy, natychmiast zakazało wywozu takiego sprzętu, a koncerny farmaceutyczne wstrzymały dostawy między innymi do Polski.
Dotarliśmy do pisma w tej sprawie, które trafiło do jednego ze szpitali. Pochodzi z 5 marca, a więc zostało wysłane dzień po tym, jak w Polsce pojawił się pierwszy pacjent z koronawirusem. Nadawca, koncern farmaceutyczny, informuje w nim, że w związku z decyzją niemieckiego rządu o zakazie eksportu produktów ochronnych, dostawy mogą okazać się niemożliwe.
Podobne pismo dostały w tym samym czasie także firmy handlujące sprzętem medycznym. Właściciel jednej z nich zdradza, że problemy z dostawami zaczęły się już wcześniej, bo na początku lutego, czyli wtedy, gdy z epidemią walczono tylko w Azji.
Tak oto, u progu epidemii i w obliczu rosnącego światowego popytu, nasze szpitale i firmy je zaopatrujące niemal z dnia na dzień zostały pozbawione regularnych dostaw, zarówno z Chin, jak i z krajów europejskich.
Maseczki potrzebne na gwałt, ale ich nie ma
Na rodzimą produkcję nie mogliśmy liczyć, ta niemal nie istnieje, a uruchomienie jej z dnia na dzień jest niemożliwe. - Profesjonalna maszyna produkująca maseczki kosztuje pół miliona euro i, podobnie jak surowiec, trzeba by ją sprowadzić z Chin, a dokładnie z Wuhanu, który na początku marca był z powodu epidemii zamknięty - mówi Paweł Ossowski.
Jednocześnie zużycie masek, rękawiczek czy fartuchów zaczęło gwałtownie rosnąć. Sprzęt dotąd używany na salach operacyjnych i podczas niektórych zabiegów, nagle zaczął być wykorzystywany masowo i przez cały personel. - Wraz z koronawirusem zużycie wzrosło kilkudziesięciokrotnie – szacuje dyrektor Nowodworskiego Centrum Medycznego Jacek Kacperski. O tym, że w szpitalach brakuje tego podstawowego zabezpieczenia, dyrektorzy zaczęli głośno mówić zaledwie kilka dni po tym, jak potwierdzono pierwszy przypadek zakażenia koronawirusem w Polsce.
Najpierw apel o pomoc pojawił się ze szpitala w Zielonej Górze, gdzie trafił pierwszy chory pacjent. Okazało się, że w placówce nie ma jednorazowych masek i kombinezonów ochronnych. Podobne informacje napływały codziennie z kolejnych szpitali: z Kielc, Szczecina, Ciechanowa czy Krakowa. Dziś stan ten obejmuje niemal cały kraj.
Jak to możliwe, że zapasy stopniały w kilka dni? Dyrektor szpitala w Nowym Dworze Mazowieckim tłumaczy to tak: - Nikt nie trzyma wielkich zapasów, bo to koszty i mrożenie pieniędzy. Szczególnie w przypadku materiałów, których zużycie jest mniej więcej stałe. Wiemy przecież, ile operacji przeprowadzamy i sukcesywnie otrzymywaliśmy dostawy - mówi Jacek Kacperski.
W połowie marca sytuacja diametralnie się jednak zmieniła. - Zużycie dramatycznie wzrosło i to, co w normalnych warunkach starczyłoby na miesiąc, zniknęło w kilka dni, a do tego dostawca wypowiedział nam umowę, informując, że nie jest w stanie jej zrealizować - opisuje Kacperski.
Rezerwa bez rezerwy
Dyrektorzy szpitali, szukając sprzętu, słali błagalne pisma do Agencji Rezerw Materiałowych. W grupie proszących był między innymi dyrektor Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego WUM Robert Krawczyk. On swój pierwszy wniosek wysłał jeszcze w lutym i ten został w pełni zrealizowany. Kolejne - albo w części, albo wcale. Podobnie relacje z Agencją opisywali inni nasi rozmówcy. Co ważne - w tym samym czasie premier zapewniał, że Agencja sprzęt ma. - To nie była prawda - mówi mi proszący o anonimowość przedstawiciel branży medycznej. Magazyny Agencji świeciły pustkami, a nieliczny sprzęt trafiał głównie do szpitali zakaźnych. Dyrektor Agencji właśnie stracił pracę, ale puste magazyny to nie jego wina. Agencja jedynie wykonuje zadanie zlecone przez polityków. Jak widać, ktoś uznał, że pieniądze potrzebne są gdzie indziej – uważa mój rozmówca. "Gazeta Wyborcza" ustaliła, że w lutym Agencja kupowała… węgiel, by ugasić górnicze protesty. Na maski najwyraźniej nie starczyło.
Chcieliśmy ustalić, co i kiedy Agencja kupiła w ostatnim czasie. Dyrektor Biura Organizacyjnego ARM Dariusz Zawadka poinformował mnie, że "z uwagi na przeznaczenie rezerw strategicznych (…) informacje dotyczące asortymentu, ilości oraz miejsc przechowywania rezerw stanowią informacje niejawne".
Jeszcze na początku marca rząd próbował ratować sytuację i podniósł dotację dla Agencji. Jak poinformowała posłanka KO Izabela Leszczyna, plan finansowy ARM został dwukrotnie zmieniony przez sejmową komisję finansów. Na pierwszym posiedzeniu zwiększono dotację z budżetu państwa o 100 milionów złotych, na drugim o 250. Z kolei 8 marca wojewodowie dostali 100 milionów złotych na walkę z koronawirusem. Wszystko to nastąpiło jednak o wiele za późno. Przypomnijmy - w połowie marca transporty z Europy już nie docierały, chińska produkcja jeszcze stała, a ceny szybowały.
12 marca w "Faktach po Faktach" profesor Robert Flisiak, prezes Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych, mówił: W mojej klinice sprzętu jest na trzy dni. Dyrekcja szpitala jest bezsilna, wojewoda jest bezsilny, listy do ministra, premiera, GIS-u pozostają bez odpowiedzi.
Maska na wagę złota
W grudniu, gdy o koronawirusie jeszcze mało kto w naszym kraju słyszał, zwykłą maskę chirurgiczną można było kupić bez problemu i za grosze, a dokładnie za około 30 groszy. W połowie marca cena wzrosły 40-krotnie, do ponad 11 złotych!
Wykorzystując słabość państwa, kłopoty czekających na dostawy pośredników i decyzje koncernów, które zajęły się zaspokajaniem rodzimych rynków - do akcji w Polsce weszli prywatni przedsiębiorcy. W większości tacy, którzy z branżą medyczną nigdy nie mieli styczności, jak Michał z Warszawy (imię zmienione, chce pozostać anonimowy). Przed pandemią handlował samochodami – teraz sprowadza z Meksyku, Turcji i Indii maski, przyłbice i rękawiczki. W ofercie ma też testy na COVID-19. - Zdecydował przypadek. Ktoś znajomy miał kontakt do Polaka, który pracuje w Meksyku w firmie produkującej maski, i ruszyliśmy – tłumaczy w rozmowie z Magazynem TVN24. Teraz w ofercie ma maski zarówno te chirurgiczne, jak i te bardziej specjalistyczne - z filtrem HEPA. Te pierwsze teraz sprzedaje za około 3,30 złotego plus 8 procent VAT, ale jeszcze dwa tygodnie temu było drożej. Cena to jednak nie tylko kwesta popytu – wyjaśnia pan Michał. Wiele zależy od sposobu dostawy, miejsca odbioru i formy płatności. Minimalne zamówienia, jakie przyjmuje, to pół miliona sztuk. Towar do niedawna był dostępny w ciągu siedmiu dni. Teraz Chiny wznowiły produkcję, ale na samolot trzeba czekać półtora tygodnia. Niebawem transport między innymi dla niego pojawi się we Wrocławiu. Przyleci z Chin tym samym samolotem AN124 Rusłan, który kilka dni temu przywiózł sprzęt do Czech.
Jak opisuje przedsiębiorca, odbiór takiego transportu przypomina sceny z filmów o narkotykowych gangach. Na lotnisku pojawiają się uzbrojeni ochroniarze. Ostrożność to konieczność, bo ładunek potrafi być wart nawet 15 milionów euro. Zapłata odbywa się na miejscu, na tak zwanym kole. W ruch idą laptopy i przelewy on-line albo metoda Escrow, w której pieniądze trafiają do pośrednika (banku), a ten przekazuje je sprzedającemu dopiero wtedy, gdy ten wywiąże się z wszystkich warunków umowy.
Towar trafia do aptek i hurtowni. Szpitale stawiają na sprawdzonych dostawców. Ich dyrektorzy codziennie z telefonami przy uszach i z oczami wpatrzonymi w ekrany komputerów ruszają na polowanie i kupują - co się da i ile się da. Takie łowy są konieczne, bo stali dostawcy są w stanie realizować zamówienia jedynie na poziomie jednej czwartej "normalnych" – czyli sprzed pandemii – ilości. Rozbieżność potrzeb i oczekiwań jest więc ogromna. - Na tym nie koniec problemów – mówi mi dyrektor Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego Robert Krawczyk. - Są tacy, którzy zrywają kontrakty, bo albo nie mają towaru, albo chcą go sprzedać drożej komuś innemu. Są też takie sytuacje, gdy firma wypowiada umowę, a potem wraca, ale z ofertą dziesięciokrotnie wyższą. To jest czysta spekulacja! - podsumowuje sytuację.
To cenowe szaleństwo jest niebezpieczne nie tylko dla lekarzy i pielęgniarek. Także dla pacjentów. Rzeczniczka krakowskiego Szpitala Uniwersyteckiego Maria Włodkowska przyznaje, że gdyby jej szef zgodził się na niedawną ofertę 4,3 złotego za jedną maskę chirurgiczną, to doprowadziłby szpital do bankructwa. Szpital nie kupił tak drogich masek - wstrzymał za to planowe zabiegi. Podobnie postąpiły szpitale niemal w całej Polsce.
Stan krytyczny w swoim magazynie osiągnął także w pewnym momencie szpital w Nowym Dworze Mazowieckim i to jeszcze zanim pojawił się tam pacjent zarażony koronawirusem. Jego dyrektor Jacek Kacperski zaapelował o społeczną pomoc i dzięki temu dostał sporo sprzętu, a za ofiarowane środki kupił maski i respirator. Był więc gotowy na konfrontację z COVID-19.
W walce o sprzęt liczą się nie tylko pieniądze. Na rynku pojawiło się bardzo dużo masek nieznanego pochodzenia. - Nie wiadomo kto je wyprodukował, gdzie były przechowywane, jak transportowane i z czego są zrobione – mówi dyrektor Nowodworskiego Centrum Medycznego Jacek Kacperski, a Paweł Ossowski z firmy dostarczającej sprzęt wyjaśnia: - W masce najważniejsze jest to, by miała odpowiednie certyfikaty, a filtr przeszedł testy. Jeśli tego nie ma, to można sobie założyć na twarz kawałek papieru toaletowego na gumce – skuteczność podobna.
Ossowski dodaje, że maski takie mogą pochodzić na przykład z Chin. Tam, gdy tylko wybuchła pandemia, zaczęła się masowa produkcja w garażowych manufakturach. Tylko że taka maska nie jest wyrobem medycznym, więc szpital kupić jej nie może.
W poszukiwaniu certyfikowanego towaru oferty przeglądają też pracownicy Ministerstwa Zdrowia, którzy w tej kryzysowej sytuacji wspierają między innymi Agencję Rezerw Materiałowych. W ministerstwie działa sztab, który monitoruje światowy rynek. - Gdy trafia się pełnowartościowy towar, decyzję musimy podjąć w ciągu godziny. Jak nie kupimy my, to kupią Austriacy, Szwedzi albo Szwajcarzy, i wezmą wszystko, co jest – mówi rzecznik resortu Wojciech Andrusiewicz.
Sytuacja służby zdrowia już na początku walki z pandemią byłaby zapewne znacznie lepsza, gdyby wspomniana Agencja Rezerw Materiałowych, na polecenie rządu, kupiła odpowiednio wcześniej sprzęt pomocny w walce z koronawirusem. Przypomnijmy: pierwsze przypadki COVID-19 w Chinach odnotowano w grudniu. Pod koniec stycznia kraj ten już walczył z epidemią. To wtedy, jak donosi "Gazeta Wyborcza", polski wywiad miał ostrzegać rząd, że zagrożenie jest realne i że trzeba się na nie przygotować. W odpowiedzi - zamiast działania - były słowa. 2 lutego premier Mateusz Morawiecki uspokajał: "Trzymamy rękę na pulsie i monitorujemy sytuację".
Mimo tego monitoringu rząd nie zauważył jednak tego, o czym mówią nasi rozmówcy – że dostawy traciły już płynność. Problem dostrzegli natomiast nasi sąsiedzi. Czesi powołali sztab kryzysowy i ruszyli na zakupy. Mimo wszystkich opisanych wyżej światowych problemów transport 12 milionów masek ochronnych, 200 tysięcy testów i 120 tysięcy kombinezonów już dotarł do naszych południowych sąsiadów i, jak zapewniają czeskie władze, każdy obywatel dostanie maskę.
Polska mogła także kupić maski, przystępując na czas do istniejącego od 2014 roku europejskiego mechanizmu zamówień sprzętu medycznego. Nie zrobiła tego poprzednia ekipa rządząca, a także w obliczu pandemii obecny rząd. Rzecznik Ministerstwa Zdrowia wyjaśnił mi, że powodem była „terminowość dostaw". Inaczej postąpiło 25 unijnych krajów i one już niebawem dostaną rękawiczki, maski, okulary ochronne i kombinezony. Ostatecznie rząd dostrzegł, że z bycia w "wyimaginowanej wspólnocie" - jak twierdził niedawno prezydent Andrzej Duda - jednak coś wynika i zdecydował się na wspólne zakupy. Nastąpiło to jednak dopiero 6 marca, czyli dwa dni po stwierdzeniu w Polsce pierwszego przypadku zarażenia koronawirusem.
Na sprzęt, który zostanie kupiony w ramach europejskich zakupów musimy jeszcze poczekać. Na razie dotarł do Polski pierwszy transport, który sfinansował KGHM i choć to cieszy, to jednocześnie obnaża słabość polskiego państwa. Bo nie zrobiły tego rządowe instytucje, których obowiązkiem jest monitorowanie sytuacji na świecie i zaopatrywanie szpitali w potrzebny sprzęt z odpowiednim wyprzedzeniem.
Od ponad trzech tygodni polska służba zdrowia – zamiast skupić się wyłącznie na leczeniu chorych – poświęca dużo czasu i energii na organizowanie najbardziej podstawowego sprzętu i prowadzenie cenowych negocjacji pod presją życia i zdrowia.
Na szczęście w tych trudnych chwilach na wysokości zadania – jak zawsze – stanęli zwykli ludzie. Harcerze, emerytki, krawcowe szyją maski, które choć nie zawsze dają pełną ochronę – bo nie wszyscy mają dostęp do odpowiednich materiałów, to z pewnością dają mnóstwo nadziei i wiary, że znowu damy radę. Oby.