Jest paradoksem, że w Polsce ci sami politycy równocześnie Niemcami straszą, jak i przekonują, że chcą z nimi współpracować. Na dłuższą metę tych sprzeczności nie da się pogodzić, a na polsko-niemieckich napięciach możemy wiele stracić.
Na zamku u Merkel
Do barokowego zamku, gdzie Angela Merkel przyjmuje specjalnych gości, trudno się dostać. Od strony jeziora odgradza go solidny mur, zaś od szosy oddzielają wysokie drzewa i liczne zabudowania. Jadąc wśród brandenburskich pól, trzeba dobrze wiedzieć, gdzie zjechać z drogi krajowej oraz że we wiosce Meseberg, tuż za kamieniem ku czci poległych w I wojnie światowej, trzeba skręcić w lewo.
Rok temu tę trasę przejechał Jarosław Kaczyński. Było to niecały miesiąc po tym, jak Brytyjczycy zdecydowali o wyjściu z Unii Europejskiej. Zdaniem dziennikarzy agencji Reutera, którzy opisali niektóre z kulisów spotkania, prezes PiS wprosił się do szefowej niemieckiego rządu, by omówić nowy układ sił w Unii. Brexit oznacza bowiem, że rząd w Warszawie traci partnera, który miał być strategicznym sojusznikiem Polski. By ocieplić klimat rozmów z Merkel, Kaczyński wręczył jej bardzo szczególny upominek. Był to olejny obraz przedstawiający dom w Gdańsku-Wrzeszczu, w którym w 1928 r. urodziła się matka gospodyni. Atmosfera spotkania miała się jeszcze dodatkowo poprawić podczas kolacji przy niemieckim i włoskim winie oraz długiego spaceru w ogrodach przypominających te w Wersalu.
Szczegóły tych rozmów przez prawie rok pozostawały tajne, a miały istotne znaczenie dla stosunków polsko-niemieckich. Jak zauważają dyplomaci, po tym wspólnie spędzonym dniu lider PiS przez dłuższy czas nie atakował Niemiec i nawet publicznie życzył Angeli Merkel zwycięstwa w jesiennych wyborach parlamentarnych. Wiele jednak zmieniło poparcie, jakiego niemiecki rząd udzielił reelekcji Donalda Tuska jako przewodniczącego Rady Europejskiej. Jarosław Kaczyński i inni polscy politycy znów zaczęli krytykować niemiecką dominację w Europie, a Tuska oskarżać o to, że jest "przyjacielem Merkel".
W tym tonie wypowiedział się niedawno w wywiadzie dla regionalnej gazety "Neue Osnabrücker Zeitung" także ambasador RP w Berlinie Andrzej Przyłębski, który zarzucił Merkel błąd w sprawie wyboru Tuska i winą za pogorszenie relacji polsko-niemieckich obarczył władze RFN. W podobnie mało dyplomatyczny sposób wypowiada się jego przełożony, czyli Witold Waszczykowski. Szef polskiego MSZ najpierw zapewniał, że Niemcy są sojusznikiem gospodarczym Polski, by potem publicznie zarzucać im prowadzenie egoistycznej polityki i organizowanie kampanii medialnych przeciw Polsce. Czy koncentrując się na personaliach i publicystycznych polemikach można prowadzić efektywną politykę zagraniczną?
Jak na razie w Niemczech dominuje przekonanie, że stosunki z Polską są tak ważne, że władze w Berlinie muszą ignorować werbalne ataki i zabiegać o możliwie dobre relacje z elitami PiS. Widać to nie tylko w działaniach Angeli Merkel. Stara się o to także m.in. minister finansów Wolfgang Schäuble, regularnie zapraszając wicepremiera Mateusza Morawieckiego, czy finansowana przez MSZ stacja Deutsche Welle, z uporem szukająca współpracy z polskimi mediami narodowymi.
Trudne tematy i kwitnący handel
W relacjach między Berlinem a Warszawą istnieje kilka problemów, który wymagają zaufania, współpracy i przede wszystkim normalnych rozmów. Jesienią 2016 r. Komisja Europejska ogłosiła tzw. pakiet zimowy, czyli projekt dalszego ograniczania emisji CO2 w Europie. Zdaniem polskiego rządu uniemożliwia on rozwój polskich elektrowni, które korzystają z węgla, a tym samym jest groźny dla bezpieczeństwa energetycznego kraju. Z kolei niemieckie firmy energetyczne, które od dawna inwestują w fermy wiatrowe i pozyskiwanie energii z innych odnawialnych źródeł, widzą szanse w nowych regulacjach.
Nadal nierozstrzygnięty jest los gazociągu Nord Stream 2, w którego budowę zaangażowały się niemieckie koncerny e.on i BASF. Krytykują go niektórzy politycy bliscy Angeli Merkel, zaś wspiera część liderów SPD, w tym wicekanclerz Sigmar Gabriel.
W najbliższych tygodniach powróci temat relokacji uchodźców w ramach Unii i politycy w Berlinie będą chcieli pokazać wyborcom, że polityka imigracyjna Niemiec jest mimo wszystko wspierana przez pozostałe kraje UE. Do tej pory Mariusz Błaszczak i inni politycy PiS wskazywali, że otwarcie granic Niemiec na uchodźców z Bliskiego Wschodu było całkowicie błędne i zwiększyło zagrożenie terrorystyczne w Europie. Czy w tych sprawach możliwe są jakiekolwiek kompromisy? Albo przynajmniej czy polskim i niemieckim politykom uda się utrzymać rzeczowy ton tych rozmów? Czytelnicy w Polsce z łatwością mogą sobie wyobrazić, jak może wyglądać nacjonalistyczna retoryka w każdej z tych kwestii.
Do tego dochodzi jeszcze wielka debata o przyszłości UE, w tym jej finansów. Wątpliwe, by po 2020 r. udało się utrzymać dotychczasowe reguły wydania środków z unijnej kasy, z czego najbardziej korzysta Polska. Zapewne przedwczesne są zapowiedzi Martina Schulza, który chce powiązać otrzymywanie środków na rozwój biedniejszych regionów Unii ze współpracą w dziedzinie polityki migracyjnej. Wiadomo już jednak, że wspólnych pieniędzy będzie mniej, bo za dwa lata zabraknie składki Brytyjczyków, którzy po Niemcach są największym płatnikiem netto w UE. Polski rząd stanowczo sprzeciwia się tzw. Europie wielu prędkości, podczas gdy w Berlinie ta koncepcja cieszy się sporym poparciem. Już w 2015 r. ówcześni ministrowie gospodarek Niemiec i Francji, czyli Emmanuel Macron i Sigmar Gabriel, zaproponowali głębszą integrację strefy euro. Miałaby ona posiadać własny budżet, a jej członkowie prowadziliby zharmonizowaną politykę społeczną i ekonomiczną. W kontekście niedawnych oskarżeń Macrona wobec Polski, która jego zdaniem stosuje dumping socjalny i "narusza wszystkie zasady Unii", jest oczywiste, kto byłby głównym przegranym w tym scenariuszu.
W takiej sytuacji coraz więcej Polaków zaczęłoby zadawać sobie pytanie o sens bycia we wspólnocie, która nas karze i marginalizuje. Z pewnością powróciłoby hasło Polexitu, które rok temu rzucił europoseł PiS prof. Zdzisław Krasnodębski i które szybko zniknęło po reprymendzie ze strony Jarosława Kaczyńskiego. Ograniczanie pozycji Polski w UE, czy w ostatecznej wersji jej wypychanie ze wspólnoty szkodliwe byłoby również dla samych Niemiec. W ich interesie jest bowiem posiadanie za wschodnią granicą silnego i stabilnego partnera.
Poza argumentami politycznymi istnieją również przesłanki gospodarcze, które powinny zachęcić rządzących do współpracy. W 2016 r. obroty handlowe między Polską a Niemcami po raz pierwszy przekroczyły 100 mld euro, czyli były niemal dwa razy wyższe niż niemiecko-rosyjska wymiana gospodarcza. W Polsce działa ponad sześć tysięcy niemieckich firm, które zatrudniają 300 tys. polskich pracowników. O tym, że polsko-niemiecka współpraca w tej dziedzinie będzie kontynuowała, zapewniły podczas otwarcia Targów w Hanowerze, których Polska była w tym roku gościem honorowym, Beata Szydło i Angela Merkel.
Targi w Hanowerze »
Nie tylko na zdjęciu
Wspólne przecinanie wirtualnej wstęgi media prorządowe w Polsce fetowały jako wielki zagraniczny sukces rządu PiS, podczas gdy niemiecki dziennik gospodarczy "Handelsblatt" zwracał uwagę na rutynowy charakter wydarzenia i brak chemii między niemiecką kanclerz a polską premier. Te interpretacje nie miałyby znaczenia, gdyby obydwa rządy współpracowały w kluczowych kwestiach. Tymczasem ich współpraca zaczyna się ograniczać tylko do spraw niezbędnych i wspólnych zdjęć dla prasy.
"Może jednak na przyszłość powinniśmy unieść się honorem i darować sobie takie bywanie 'gościem honorowym' na jakichś dętych niemieckich imprezach, skoro bez pouczeń obejść się jednak nie mogło" – pisał jeden z komentatorów "Tygodnika Solidarność". Chodziło mu o to, że podczas uroczystej inauguracji z udziałem szefowych obydwu rządów przewodniczący Związku Przemysłu Niemieckiego (BDI) Dieter Kempf zwrócił uwagę, że wolność słowa i mediów jest w takim kraju jak Polska "nieodzowna". Niestety, istnieje ryzyko, że ważniejsze od wspólnych interesów narodowych i Realpolitik będą partyjne kalkulacje po obu stronach granicy.
"Co za oburzenie lewicowców przeciw Kaczyńskiemu i Orbanowi. Chcą im 'zabrać pieniądze', a nawet 'wywalić z UE'. Tymczasem obydwaj – w przeciwieństwie do naszego rządu – działają w sprawach azylowych w interesie swoich obywateli" – komentował jeden z czytelników dziennika "Tagesspiegel". Rzeczywiście, części niemieckiej opinii publicznej przypadła do gustu polityka rządu PiS w sprawie uchodźców, ale rzadko wyrażają to wpływowi niemieccy politycy. Równocześnie istnieją też środowiska, którym nie podoba się nadchodząca z Polski antyniemiecka i antyeuropejska retoryka. W ostatnich miesiącach kampanii przed wrześniowymi wyborami do Bundestagu mogą chcieć to wykorzystać politycy partii lewicowych. Nie mają oni żadnych relacji z PiS, a Emmanuel Macron pokazał już, że nawet politycy centrowi mogą sobie pozwolić na antypolskie hasła.
Antypolska retoryka w kampanii
Kiedy pod koniec stycznia Martin Schulz odbierał nominację SPD na lidera partyjnej listy wyborczej, piętnował polityków, którzy prowadzą do "desolidaryzacji Europy". - Jeśli w niektórych państwach członkowskich solidarność rozumie się jako ulicę jednokierunkową i przy finansowaniu rolnictwa i projektów strukturalnych mówi się 'Tak, poproszę', natomiast przy solidarności z ludźmi mówi się 'Nie, dziękuję', to przyszły rząd federalny musi połączyć kwestię solidarności w sprawie polityki wobec uchodźców z kolejnym planem finansowym UE – mówił kandydat socjaldemokratów na urząd kanclerza RFN. W tym kontekście Schulz wymienił z nazwiska tylko premiera Węgier Viktora Orbana, ale jest oczywiste, że na myśli miał także polityków z Polski. Jako przewodniczący Parlamentu Europejskiego Martin Schulz wielokrotnie krytykował PiS i może to zrobić także w nowej roli. Stanie się to wtedy, gdy tylko uzna, że będzie to sprzyjało jego kampanii wyborczej, która ostatnio sporo utraciła z początkowego impetu.
W podobnej sytuacji są także niemieccy Zieloni i przedstawiciele postkomunistycznej Lewicy. Nie utrzymują oni żadnych kontaktów z liczącymi się siłami politycznymi w Polsce, zaś sprawy programowe całkowicie ich różnią z głównymi polskimi partiami politycznymi. Kwestie obyczajowe, polityka energetyczna i klimatyczna, wydatki na obronność, czy relacje z Rosją i USA to tylko część dłuższej listy problemów, co do których nie byliby się w stanie porozumieć – pod warunkiem, że w ogóle by ze sobą rozmawiali. - Od ponad roku dochodzi w Polsce do masowego łamania europejskich zasad państwa prawa, a rząd w Berlinie nic w tej sprawie nie robi – mówiła niedawno Franziska Brantner, posłanka Zielonych do Bundestagu. Jej zdaniem rządy państw UE nie są zainteresowane wzajemnymi rozliczeniami i dlatego w ramach Unii trzeba stworzyć nowe instytucje, które będą lepiej chronić podstawowe wartości.
Świadomość tragicznej wspólnej historii sprawiała jak dotąd, że te polsko-niemieckie różnice nie były w Niemczech praktycznie eksploatowane. Mimo politycznych napięć nie powróciły również na razie narodowościowe stereotypy i resentymenty. Niestety, może się to zmienić, bo publiczne spory trwają już wystarczająco długo, by opinia publiczna w Niemczech gotowa była na realny kryzys w relacjach z Polską.
Doprowadzić do tego mogą nawet nie planowe działania, lecz przypadkowe incydenty. Jak może wyglądać taka eskalacja, pokazuje niedawna wizyta szefa niemieckiego MSZ Sigmara Gabriela w Izraelu. Podczas inauguracyjnej podróży do tego kraju Gabriel spotkał się z przeciwnikami osadnictwa żydowskiego na terenach palestyńskich, chociaż wcześniej odradzali to izraelscy dyplomaci. Ten fakt rozsierdził premiera Izraela Benjamina Netanjahu, który krótkoterminowo odwołał spotkanie z szefem niemieckiej dyplomacji. Późniejsze tłumaczenia obydwu stron tylko pogłębiły skandal. Wywołało to reakcje w Niemczech, które dowodzą, że maleje liczba tych, którzy zdają sobie sprawę z historycznej wagi stosunków niemiecko-żydowskich. Równocześnie przybywa Niemców, którym wcale tak bardzo nie zależy na strategicznych relacjach z Izraelem. "Wreszcie pokazaliśmy rządowi w Jerozolimie, że dłużej nie damy się szantażować holocaustem" – napisał z gorzką ironią komentator tygodnika "Der Spiegel" Jan Fleischhauer. Czy taka sytuacja może powtórzyć się z Polską?
Dialog, choć trudny, jest konieczny
Intensywny dialog miedzy Warszawą a Berlinem nie jest oczywiście gwarancją, że uwzględniane będą wszystkie polskie interesy. Bez niego jednak nie da się ich zrealizować w ogóle - tym bardziej w sytuacji konfliktu z instytucjami UE i sporach z Paryżem. Do rozmów z niemieckimi partnerami polskich polityków powinien ponadto zachęcać fakt, że Niemcom również zależy na współpracy. Zdają sobie oni bowiem sprawę, że nadmierna dominacja i oskarżenia o hegemonię w Europie są w dłuższym terminie szkodliwe także dla nich.
Dziś Polaków i Niemców łączy wspólnota interesów, do których należą przede wszystkim zachowanie pokoju i bezpieczeństwa w Europie oraz stabilny rozwój gospodarczy i społeczny. Z tego powodu polscy i niemieccy politycy powinni czuć się zobowiązani do współpracy. Tylko czy można współpracować z kimś, kogo się wcześniej demonizowało? Jak przyjmie to elektorat, który uwierzył, że sąsiedzi są naprawdę straszni? Być może częściowo wyjaśni się to już niedługo, kiedy 19 maja z pierwszą wizytą do Warszawy jako prezydent RFN przyjedzie Frank-Walter Steinmeier. Rok temu będąc szefem niemieckiej dyplomacji ostro krytykował on ćwiczenia wojsk NATO w Polsce i nazywał je „potrząsaniem szabelką” i prowokowaniem Rosji. Teraz z pewnością Steinmeier dobierze bardziej stosowne słowa i być może wykaże więcej zrozumienia dla polskich interesów. Tak też powinni zrobić również jego polscy gospodarze. Mogliby mu nawet podarować jakiś obraz z panoramą Wrocławia, gdzie urodziła się jego matka i skąd w styczniu 1945 r. uciekła z rodziną przed Armią Czerwoną. Polacy i Niemcy mają dość innych problemów i nie potrzebują, by jeszcze wzajemnie się straszyć.