PiS dostał serię ciosów, po których zamgliły mu się oczy, zaczął się słaniać na nogach, a przede wszystkim spadać w sondażach. Co zrobi w drugiej połowie kadencji, by minimalizować te straty? Mając służby, prokuraturę, sądy czy komisje śledcze skupi uwagę wyborców na walce ze złodziejstwami, patologią i korupcją rządów PO.
Ponad pół roku temu pisałem w Magazynie TVN24: "Za chwilę miną dwa lata od utworzenia przez PiS jednopartyjnego rządu, najwyższy czas na kryzys połowy kadencji, a tu nic. To niewątpliwie fenomen: PiS-owi sondażowe słupki rosną, jak nigdy po wyborach, a spada na pysk poparcie dla głównej opozycji, czyli Platformy".
Dziś, po serii sondaży pokazujących wyraźny spadek PiS-u można zadawać pytanie: Czy to jednorazowe wydarzenie, czy też początek długotrwałego trendu spadkowego?
Powszechna opinia dziennikarska i komentatorska przypisuje te spadki sondażowe sprawie nagród dla ministrów. Jestem wobec tego wyjaśnienia sceptyczny. Afera z nagrodami należy do kategorii ciosów na korpus, które zawodnika nie nokautują (sprawa ta toczy się zresztą już od dwóch miesięcy), choć w dłuższej perspektywie osłabiają jego siły żywotne.
Takich ciosów w okresie ponad dwuletnich rządów PiS otrzymał sporo, a niekiedy sam sobie je zadawał: głosowanie przeciw kandydaturze Donalda Tuska w Brukseli, skandaliczna reakcja po śmierci Igora Stachowiaka, opieszałość w reakcji na wichury w Borach Tucholskich, niemrawa walka z afrykańskim pomorem świń, uruchomienie art. 7 przez Komisję Europejską.
Ostatnie miesiące przyniosły nową serię: wspomniane nagrody, nowelizację ustawy o IPN, zawetowaną przez Prezydenta "ustawę degradacyjną" oraz – co paradoksalne – zapowiedź ustępstw wobec Komisji Europejskiej. Oddziaływanie tych wszystkich ciosów kumuluje się, organizm słabnie, a jedno potężne uderzenie, które PiS przyjął ostatnio, sprawiło, że zamgliły mu się oczy i zaczął się lekko słaniać na nogach.
Cios między oczy
Tym ciosem był wywołany przez PiS i Kościół powrót sprawy aborcji, a szerzej - bo uchwalono też zakaz handlu w niedzielę – powrót sporu o to, na ile nauczanie moralne Kościoła ma mieć wpływ na obowiązujące prawo. Wydawało się, że koniec tego sporu nastał wraz z ratyfikacją konkordatu w 1998 roku, a rozwiązanie – zwłaszcza w sprawie aborcji – przybrało formę kompromisu.
Ten kompromis został jednak w 2016 roku zakwestionowany przez PiS poprzez poparcie obywatelskiego projektu całkowicie zakazującego aborcji. Reakcją na to był masowy Czarny Protest. PiS się wtedy cofnął, ale sprawa powróciła teraz. W wymiarze politycznym po jednej stronie mamy większość opozycji, po drugiej partię rządzącą i Kościół katolicki. W moim przekonaniu to właśnie kwestia aborcji – i wpływ Kościoła na państwo - jest najistotniejszą przyczyną sondażowego osłabienia PiS.
Kierownictwo partii stoi przed niełatwym rozstrzygnięciem. Jeśli przegłosuje projekt ustawy, odejdzie od nich istotna część umiarkowanych wyborców. Jeżeli ustawy nie uchwali, narazi się na ostrą krytykę ze strony Kościoła, potężne napięcie w partii i klubie i nieprzejednaną wrogość ze strony środowisk antyaborcyjnych, które już dwukrotnie zostały przez prezesa Kaczyńskiego wymanewrowane. Wiadomo, że do trzech razy sztuka.
Środowiska antyaborcyjne są mocno ideologicznie zmotywowane, wykazują się aktywnością zarówno przykościelną, jak i w mediach społecznościowych, śledzą głosowania i nie wybaczają, czemu dają wyraz podczas kampanii wyborczej, piętnując na ulotkach odstępców i prowadząc negatywną szeptaną propagandę.
Dla kandydatów PiS, zwłaszcza z dalszych miejsc na listach, wymogiem reelekcji jest to, by przynajmniej nie mieć tych środowisk przeciwko sobie.
Koszmarny sen prezesa
Prezes ma jeszcze inny duży ból głowy. Od wyborów w 2007 roku, gdy PiS przejął ogromną większość wyborców Ligi Polskich Rodzin, kamieniem węgielnym strategii Kaczyńskiego jest to, by na prawo od PiS nie powstała formacja, która będzie miała szanse na to, by zdobyć w wyborach ponad 1 procent głosów.
Dotychczasowe doświadczenia pokazują, że środowisko antyaborcyjne, w którym nie brak osób o pewnym doświadczeniu politycznym, byłoby w stanie, wystawiając własną listę, osiągnąć taki wynik. W wyborach prezydenckich w 2010 roku antyaborcyjny kandydat, były marszałek Sejmu Marek Jurek zdobył 1,06 procent głosów. Od tego czasu środowiska antyaborcyjne okrzepły, wzrosła ich polityczna samoświadomość i poczucie własnej siły. Dwukrotnie przeprowadziły akcje zbierania podpisów pod obywatelskimi projektami ustaw, zbierając za każdym razem kilkaset tysięcy podpisów.
Z drugiej strony PiS jako partia jest kontestowany przez środowiska narodowe. Ewentualny sojusz narodowców i rozgoryczonych PiS-em środowisk antyaborcyjnych byłby spełnieniem koszmaru ze snów prezesa Kaczyńskiego. Nie przekroczyliby oni najpewniej progu 5 procent uprawniającego do podziału mandatów sejmowych, ale można szacować, że zdobyliby około 3 procent głosów, które nie padłyby na PiS, a to znaczy, że po wyborach w 2019 roku partia ta utraciłaby bezwzględną większość w Sejmie i nie byłaby w stanie powołać rządu.
Prezes Kaczyński stoi zatem przed diabelską alternatywą: albo przeforsowanie zakazu aborcji ze względu na ciężkie i nieodwracalne uszkodzenie płodu, co oznacza odpływ paru procent umiarkowanie konserwatywnego elektoratu i wzmocnienie partii opozycyjnych, albo zamrożenie ograniczenia aborcji w Sejmie i poważne ryzyko powstania listy wyborczej na prawo od PiS oraz otwarty konflikt w samym klubie poselskim tej partii. Rozstrzygnięcia tego dylematu nie da się uniknąć i pozostaje tylko oszacowanie, wybór której alternatywy łączy się z mniejszymi stratami.
Zminimalizować straty
Straty, tak czy owak, trzeba będzie ponieść i wydaje się, że prezes PiS wpadł na pomysł, jak je zminimalizować. Wyjściem jest ucieczka w bok i do przodu, czyli przeniesienie uwagi na walkę z zadekretowanymi przez siebie złodziejstwami, patologią i korupcją. Chodzi oczywiście o patologie rządów PO.
Dotychczasowe wyniki działań na tym froncie nie były oszałamiające. Owszem, komisja weryfikacyjna formułowała skrajnie negatywną ocenę karygodnych zaniechań prezydent Gronkiewicz-Waltz przy reprywatyzacji. Ale pani prezydent przestaje być podmiotem politycznym – nie będzie ubiegać się o reelekcję w wyborach samorządowych. Dotychczasowe dociekania sejmowej komisji śledczej w sprawie afery Amber Gold nie doprowadziły do odkrycia jej mocnych politycznych wątków. Polowanie na syna Donalda Tuska pozostawiło po sobie uczucie niesmaku i nie przyniosło nic, na czym PiS w sposób mocniejszy mógłby oprzeć swoje zarzuty. W takiej sytuacji pozostaje wskazać na froncie walki ze złodziejstwem Platformy Obywatelskiej nowe cele ataku.
Tym nowym celem jest ministerstwo finansów, na co wskazują dwie ostatnie decyzje. Pierwsza - o postawieniu zarzutów prokuratorskich byłemu wiceministrowi finansów i szefowi Służby Celnej Jackowi Kapicy. Nie tylko kontekst, ale też treść tej decyzji jest związana z walką PiS z PO i nic nie wskazuje na to, by miała ona ściślejszy związek z materiałem zgromadzonym podczas dotychczasowego śledztwa.
Już samo sformułowanie zarzutu jest dziwaczne – "niedopełnienie obowiązków służbowych w celu osiągnięcia korzyści majątkowej dla innych osób, w łącznej kwocie ponad 21 mld zł". Kwota 21 mld złotych robi wrażenie, ale kwalifikowane przestępstwo niedopełnienia obowiązków służbowych mówi o korzyściach majątkowych lub osobistych sprawcy, a nie innych osób. Równie dziwaczne wrażenie robi następująca wypowiedź prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobry: "Nie wykluczamy, że na pana wiceministra rządu PO były wywierane naciski, aby w taki sposób postępował, aby wycofywał się z pewnych decyzji racjonalnych, które w tym czasie podejmował, wskazujących na to, że on chciał właściwie zareagować na tę patologię wyprowadzania pieniędzy na ogromną skalę kosztem polskiego budżetu państwa".
Wypowiedź ta pozwala na sformułowanie hipotezy, że mamy do czynienia z "zarzutami wydobywczymi", to znaczy wywieranym przez prokuraturę naciskiem na Jacka Kapicę, by ujawnił tych, którzy na niego "naciskali".
Ponadto wypada przypomnieć, że postępowanie w sprawie Jacka Kapicy zostało umorzone w marcu 2017 roku, dokładnie w rok potem, gdy minister Ziobro został z mocy ustawy prokuratorem generalnym. Wydaje się, że później pojawiła się pilna polityczna potrzeba i dlatego śledztwo wznowiono.
Drugim tropem wskazującym na wybór nowego celu ataku jest zapowiedziany przez PiS wniosek o powołanie sejmowej komisji śledczej ds. wyłudzeń podatku VAT za rządów PO-PSL. Poza postępowaniami wobec sprawców wyłudzeń żadne inne, dotyczące polityków, się nie toczą, co wskazuje na to, że do dziś nawet bardzo usłużni prokuratorzy nie znaleźli przesłanek, by takie śledztwa rozpocząć. Z postępowaniami prokuratorskimi jest jednak pewien kłopot. Po sformułowaniu aktu oskarżenia są one weryfikowane przez sąd. Co innego komisja śledcza. Tu można powiedzieć wszystko, urządzać spektakl, a jeśli ma się w komisji większość, to można przegłosować dowolny raport, nie bardzo przejmując się rzeczywistością.
Z kalendarza wynika, że – jeśli komisja ma mieć jakikolwiek polityczny sens – PiS zechce sfinalizować jej prace wczesną jesienią 2019 roku, tuż przed wyborami, bo komisje śledcze funkcjonują tylko w tej kadencji Sejmu, w której trakcie zostały powołane. Jeśli komisja w sprawie wyłudzeń VAT zostanie powołana w kwietniu bieżącego roku, to na jej obrady, przesłuchania przez nią prowadzone i sporządzenie raportu pozostaje niewiele ponad półtora roku. Dla porównania, komisja ds. Amber Gold ma zakończyć swe prace po prawie dwóch i pół roku działania (czyli pod koniec tego roku).
Nie ulega wątpliwości, że stopień złożoności wyłudzeń podatku VAT, karnej i politycznej odpowiedzialności za nie polityków, jest o rząd wielkości bardziej złożony niż afera Amber Gold. Czasu zabraknie więc na pewno, ale jeśli chodzi o kompetencje jej członków, to gdyby przewodniczącym miał zostać szykowany na tę funkcje poseł Horała lub też nieznany dotąd poseł Buda, także można mieć daleko posunięte obawy.
Ataki na "złodziejstwo PO" przeprowadzane więc będą w sposób prostacki. Nie oznacza to, że muszą okazać się nieskuteczne. Bo założonym celem nie jest "zatopienie Platformy", ale minimalizacja nieuniknionych strat własnych, sprawienie, by wyniki PiS najmniej odbiegały w dół od wyniku w 2015 roku ( 37,6 proc.). Czyli nie tyle przekonanie do "dobrej zmiany" cudzych, ale zatrzymanie przy niej jak najwięcej wahających się swoich.
Obrona przez atak
PiS zacznie atakować opozycję, bo na innych obszarach nie ma już paliwa.
Na dalej idące kroki w polityce społecznej, typu 500 plus, nie ma środków. Program Mieszkanie plus natrafia na istotne trudności. Innowacyjne elementy "planu Morawieckiego" wciąż pozostają w fazie slajdów i projektów i nie ma czasu na to, by przyniosły efekty przed wyborami parlamentarnymi. Asertywna polityka międzynarodowa „wstawania z kolan” kończy się odwrotem na z góry upatrzone pozycje. W możliwość udowodnienia "zamachu" w Smoleńsku zwątpił sam Jarosław Kaczyński.
Przy takiej ocenie własnych możliwości polityczne ustawienie drugiej połowy kadencji jako czasu ataku na złodziejstwo PO jest klasycznym obronnym zwrotem zaczepnym. Jak pisał Carl von Clausewitz, pruski generał i wybitny teoretyk wojny, "szybkie, mocne przejście do natarcia jest najświetniejszym punktem obrony".
To przygotowanie do natarcia na "złodziejstwo PO" przebiega w momencie, kiedy stworzone są już polityczne przyczółki w systemie sądów powszechnych, które mogą wypełnić się słuszną pisowską treścią. Najistotniejszym politycznym faktem świadczącym o tym był niedawny wyrok w sprawie cywilnej z powództwa PiS przeciwko redaktorowi Wojciechowi Czuchnowskiemu i wydającej "Gazetę Wyborczą" spółce Agora. Dziennikarz w jednym z tekstów stwierdził: "Tak nie działa państwo demokratyczne. Tak działa państwo mafijne". W sierpniu 2016 roku Sąd Okręgowy w Warszawie oddalił pozew, uznając, że stwierdzenie mieści się w ramach swobody wypowiedzi i uprawnionej krytyki. Sąd Apelacyjny jednak wyrok uchylił i uznał powództwo PiS. Tego rodzaju orzeczenie nie dziwiłoby specjalnie w Rosji czy Turkmenistanie, ale w Polsce stanowi rzucające się w oczy odstępstwo od normy. Oczywiście redaktor Czuchnowski i Agora złożą kasacje do Sądu Najwyższego, który, po opanowaniu go przez PiS, najpewniej ją oddali...
Nie wiemy, czy zwrot zaczepny broniącego się PiS-u w postaci "walki ze złodziejstwem PO" przyniesie tej partii wyborcze korzyści. Wiemy natomiast, jakie przyniesie ryzyko. Jeśli faktycznie dojdzie do takiej wojny ze "złodziejstwem", to z pisanych małą literą "prawa" i "sprawiedliwości" kamień na kamieniu może nie pozostać.