Od zupełnie fantastycznych scenariuszy do bardzo realnych trudności: przygotowaliśmy listę pięciu przeszkód, jakie niebawem mogą stanąć przed kontrowersyjnym miliarderem. O ocenę ich skuteczności w ewentualnym powstrzymaniu biznesmena, który chce zostać politykiem, poprosiliśmy amerykanistę dr. hab. Radosława Rybkowskiego z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Od zupełnie fantastycznych scenariuszy do bardzo realnych trudności: przygotowaliśmy listę pięciu przeszkód, jakie niebawem mogą stanąć przed kontrowersyjnym miliarderem. O ocenę ich skuteczności w ewentualnym powstrzymaniu biznesmena, który chce zostać politykiem, poprosiliśmy amerykanistę dr. hab. Radosława Rybkowskiego z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Jeszcze 2 października publicysta "Washington Post" Dana Milbank zarzekał się, że jeśli Donald Trump otrzyma nominację z ramienia Partii Republikańskiej, zje papier, na którym wydrukowano tamte słowa. "Amerykanie są lepsi niż Trump" – oceniał optymistycznie. Siedem miesięcy później na oczach internautów spełnił swoją obietnicę.
Milbank nie był jedynym, który nie docenił kontrowersyjnego miliardera. O tym, że nie ma on realnych szans na zgarnięcie nominacji, przekonywali całymi miesiącami dziennikarze, eksperci i politycy.
Lista grzechów Trumpa jest naprawdę imponująca, podobnie jak zestaw jego kuriozalnych wypowiedzi. Jest stale oskarżany o populizm, rasizm i antagonizowanie społeczeństwa. Eksperci ostrzegają, że wprowadzenie się biznesmena z Nowego Jorku do Białego Domu miałoby katastrofalne skutki dla globalnej polityki, a analitycy tygodnika "The Economist" uznali taki scenariusz za jedno z największych zagrożeń dla świata. Trudno sobie bowiem wyobrazić, jakie konsekwencje przyniosłaby realizacja ogłaszanych przez niego pomysłów, takich jak zabronienie muzułmanom wjazdu do Stanów Zjednoczonych, rozpoczęcie wojny handlowej z Chinami czy wybudowanie wielkiego muru na granicy z Meksykiem. Wraz z hucznym wkroczeniem gwiazdora reality show do świata polityki standardy, którymi kierowano się w czasie poprzednich kampanii, okazały się nieaktualne. Dla Trumpa nie jest bowiem istotne, czy posługuje się faktami czy sfabrykowanymi danymi.
Te wszystkie argumenty nie przemawiają jednak do zwolenników miliardera, których – jeśli wierzyć najnowszemu sondażowi Reuters/Ipsos – wcale nie ubywa. Z badania wynika, że ze starcia z Hillary Clinton Trump niekoniecznie musiałby wyjść przegranym, co jeszcze niedawno wieszczono. 40 proc. ankietowanych zadeklarowało, że oddałoby głos na biznesmena, 41 proc. natomiast wybrałoby byłą sekretarz stanu. Podobnie niekorzystny jest dla Clinton ostatni sondaż Quinnipiac University, badający poparcie dla prawdopodobnych kandydatów dwóch głównych partii w kluczowych swing states (czyli stanach, w których żadne z czołowych ugrupowań nie ma tradycyjnie znaczącej przewagi): Ohio, Florydzie i Pensylwanii. Okazuje się, że choć była pierwsza dama z bardzo niewielką przewagą prowadzi w Pensylwanii i na Florydzie (43 proc. do 42 proc.), to już w Ohio wyprzedza ją Trump (43 proc. do 39 proc.).
Czy zatem coś może jeszcze zatrzymać ekscentrycznego miliardera? Przedstawiamy listę przeszkód, które, choć może niekoniecznie uniemożliwią mu wygraną, mogą uczynić jego ostatnią prostą do Białego Domu znacznie trudniejszą do pokonania:
1. Knujący delegaci i "opcja nuklearna"
Tegoroczny proces wyłaniania kandydata z ramienia Partii Republikańskiej był wyjątkowo burzliwy. Ostatnie tygodnie upłynęły pod znakiem snucia elektryzującej wizji równie gwałtownego zakończenia cyklu prawyborów. Senator z Teksasu Ted Cruz i gubernator Ohio John Kasich, którzy najdłużej utrzymali się w wyścigu, zapowiadali bowiem, że choć Trump gładko wygrywa prawybory w kolejnych stanach, zrobią wszystko, by pozbawić miliardera szans na zdobycie większości 1237 delegatów przed lipcową konwencją w Cleveland. W takim scenariuszu pierwsze głosowanie na konwencji, w czasie którego delegaci zobligowani są poprzeć tego kandydata, za którym opowiedzieli się wyborcy w ich stanach, nie przyniosłoby rozstrzygającego rezultatu. W kolejnych zaś delegaci mogliby już zagłosować wedle własnego sumienia i na taką właśnie opcję liczyli Cruz i Kasich.
Wszystko zmieniło się jednak na początku maja, kiedy za sprawą Hoosiers, czyli mieszkańców Indiany, Trump zapewnił sobie siódme zwycięstwo w prawyborach z rzędu. Cruz i Kasich wycofali się z wyścigu, a miliarder stał się "prawdopodobnym kandydatem" Partii Republikańskiej. Gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwości, rozwiał je jeszcze tego samego dnia Reince Priebus, przewodniczący Narodowego Komitetu Partii Republikańskiej (RNC), który zaapelował o zjednoczenie i skupienie się na pokonaniu Hillary Clinton.
Trump zapewnił sobie do tej pory poparcie 1134 delegatów ( w tym 49 tzw. unbound delegates, niezwiązanych wynikami prawyborów, ale deklarujących poparcie dla miliardera) a proces wyłaniania kandydata formalnie wciąż trwa. Przed nami jeszcze prawybory m.in. w Kalifornii (7 czerwca) – najliczniejszym stanie kraju – w której do zgarnięcia jest 172 delegatów. Choć system ich rozdziału określany jest jako "hybrydowy", w rzeczywistości faworyzuje zwycięzcę.
Niezadowoleni z wyniku prawyborów republikanie wciąż mają szansę, żeby delikatnie skomplikować Trumpowi życie i próbować sprawić, by jego pomysły nie wpłynęły zasadniczo na kierunek, w jakim podąża partia. Zacięta walka może się stoczyć o partyjny program, który przed oficjalnym namaszczeniem kandydata muszą przyjąć delegaci. Nawet ci, którzy zgodnie z wynikiem prawyborów w danym stanie będą zobligowani poprzeć Trumpa, w czasie głosowania nad programem mogą podążyć za swoim sumieniem. Szczególnie aktywni są w tej kwestii zwolennicy Teda Cruza, którzy zapowiadają walkę o wprowadzenie do programu bardzo konserwatywnych postulatów, takich jak ostre stanowisko w sprawie aborcji czy obowiązek korzystania z publicznych toalet zgodnie z płcią wpisaną w akcie urodzenia. Senator z Teksasu od dawna pracowicie "urabiał" związanych z miliarderem delegatów, mając na uwadze scenariusz spornej konwencji. Teraz może ich wykorzystać do wywołania zażartej walki o partyjne wartości.
Trump może być zmuszony do pójścia na duże ustępstwa, bowiem przed republikanami nie tylko walka o Biały Dom, ale też m.in. o utrzymanie większości w Senacie. Przedstawicie GOP będą się więc zapewne starać, by uspokoić wyborców, że mimo wybryków Trumpa wciąż mają do czynienia ze stateczną partią z tradycjami. Być może z Cleveland wyjedzie uładzona, "prezydencka" wersja miliardera, w której zresztą – jak sam zapowiada – odnajdzie się na pewno doskonale.
Najbardziej zagorzali przeciwnicy Trumpa na konwencji mogą także utrudnić wybór wiceprezydenta, który będzie towarzyszył biznesmenowi w wyścigu. Podobnie jak w przypadku głosowania nad partyjnym programem i tutaj nie są zobligowani wynikiem prawyborów. W szeregach zwolenników Teda Cruza na razie wciąż panuje mobilizacja, którą delegatka z Georgii Kay Godwin tak podsumowała w rozmowie z ABC News: dużo myślenia, modlitw i rozmów.
Nie wiadomo, czy republikańskie elity bardziej boją się tego, że Trump przegra z Clinton, czy raczej tego, że pokona byłą sekretarz stanu. Otwarte pozostaje więc pytanie, jak daleko byłyby się gotowe posunąć, by zablokować nominację niewygodnego miliardera. Jak pisze Politico, gdyby ktoś wpadł na taki śmiały pomysł, mógłby wykorzystać w tym celu Erlinga "Curly'ego" Hauglanda – biznesmena i członka komisji ds. reguł Narodowego Komitetu Partii Republikańskiej, ciała, które zajmuje się zasadami rządzącymi konwencją i może znacząco wpłynąć na jej przebieg. Haugland zasłynął kilka miesięcy temu stwierdzeniem, że prawybory to strata czasu i proces działający na szkodę partii. Teraz przeciwnikom Trumpa mógłby się spodobać jego pogląd, zgodnie z którym skomplikowane reguły rządzące konwencją wcale nie wykluczają "uwolnienia" delegatów już w czasie pierwszego głosowania od obowiązku poparcia kandydata wybranego w ich stanach. Niezwykle mało prawdopodobne wydaje się jednak, by republikanie zdecydowali się na taką "opcję nuklearną". Uzależnienie decyzji o wyłonieniu kandydata od ustaleń dokonywanych w zamkniętych gremiach, bez wzięcia pod uwagę woli wyborców, wywołałoby zapewne burzę, której skalę trudno nawet przewidzieć. Wiele wskazuje więc na to, że choć na lipcowej konwencji może być nerwowo, jej przebieg nie będzie na tyle dramatyczny, by Trump nie wyjechał z Cleveland jako oficjalny kandydat Partii Republikańskiej.
dr hab. Radosław Rybkowski, Instytut Amerykanistyki i Studiów Polonijnych Uniwersytetu Jagiellońskiego: Jeśli tylko Donald Trump zdobędzie wystarczającą liczbę głosów delegatów, to nie ma szans, by nie został kandydatem Partii Republikańskiej w wyścigu o prezydenturę. Cała idea primaries (prawyborów) została wprowadzona do amerykańskiego systemu politycznego w celu udemokratycznienia procesu wyłaniania kandydatów na prezydenta. Chodziło o to, by nie było wrażenia (choć nie tylko o wrażenie chodzi), że kandydat jest wskazywany jedynie przez establishment, przede wszystkim po to, by spełniać oczekiwania tegoż właśnie establishmentu. Oczywiście – Trump może się wielu osobom nie podobać, ale podoba się wyborcom. Partia Republikańska przeżywa obecnie kryzys przywództwa i na pewno nie jest w stanie sobie pozwolić na działanie sprzeczne z oczekiwaniami swoich wyborców, bo po prostu straci posiadane obecnie zdobycze.
2. #NeverTrump
Ruch tworzony przez wpływowych republikańskich konserwatystów przed prawyborami w Indianie stawiał sobie za cel zablokowanie nominacji Trumpa. Teraz, gdy ta opcja przepadła, nie zamierza się poddawać i chce się skupić na zminimalizowaniu szkód, jakie nieprzewidywalny kandydat może wyrządzić partii. Wśród tych najbardziej zagorzałych przeciwników miliardera znajdują się prominentni specjaliści ds. komunikacji i stratedzy GOP, tacy jak Rory Cooper czy Liz Mair. Znają media i umiejętnie je wykorzystują, tak więc ich postulaty mogą narobić trochę szumu, ale raczej nic poza tym. Najnowszy plan zakłada przekonanie któregoś ze znanych polityków Partii Republikańskiej do startu pod szyldem kandydata niezależnego. Na liście pojawiają się nazwiska m.in. Mitta Romneya, który mógłby liczyć na poparcie w Utah, czy Scotta Walkera i jego ewentualny dobry rezultat w Wisconsin. Choć Romney wielokrotnie zapowiadał, że nie zamierza kandydować, ostatnio kusił go bardzo wpływowy w środowiskach konserwatywnych William Kristol, redaktor naczelny "Weekly Standard".
W najbardziej fantastycznym scenariuszu, gdyby ktoś taki zgodził się na start, a następnie zdobył dobry rezultat np. w kilku ważnych swing states, żaden z kandydatów głównych partii mógłby nie zgromadzić wystarczającej liczby głosów w Kolegium Elektorów. Wtedy o wyborze prezydenta zdecydowałaby Izba Reprezentantów. Trudno sobie nawet wyobrazić, jak wielkie wzburzenie społeczne wywołałby taki rozwój wypadków.
dr hab. Radosław Rybkowski, Instytut Amerykanistyki i Studiów Polonijnych Uniwersytetu Jagiellońskiego: Ten szalony pomysł jest oczywiście tylko próbą zaklinania rzeczywistości. Gdyby nawet pojawił się taki kandydat republikański, ale przedstawiany jako niezależny – to podstawowym problemem ponownie jest działanie wbrew woli wyborców. Republikanie nie mają wyrazistej osoby, która mogłaby skupić wokół siebie i polityków, i wyborców (co naprawdę było widać w przebiegu prawyborów). Wystawienie takiego kryptorepublikanina oznaczałoby dla wyborców jasną deklarację – Partia Republikańska udaje się na emeryturę. Taki pomysł jest możliwy, ale oznaczałby polityczne samobójstwo republikanów.
3. Bez poparcia establishmentu
Pojawienie się na scenie politycznej Donalda Trumpa bardzo podzieliło Partię Republikańską. Można oczywiście zarzucać GOP, że sama wyhodowała na swoim łonie takiego kandydata, przez lata pozwalała radykalizować się frakcji Tea Party, nie hamowała oratorskiego zapału swoich wrogo nastawionych do imigrantów przedstawicieli i z partii władzy stała się ugrupowaniem buntu. Teraz nadszedł jednak czas deklaracji, a obecnej sytuacji trudno pozazdrościć.
Przewodniczący Izby Reprezentantów Paul Ryan jeszcze jakiś czas temu "nie był gotów, by w tym momencie" udzielić poparcia miliarderowi. Jego niedawne spotkanie z Trumpem pozwala jednak biznesmenowi nieco bardziej optymistycznie patrzeć w przyszłość. Niewykluczone, że po konwencji w Cleveland Ryan udzieli poparcia uładzonej wersji kandydata, za którym w dodatku będzie stał wypracowany w bólach kompromisowy program.
Wiadomo na pewno, że miliarder nie będzie mógł liczyć na poparcie jedynych żyjących amerykańskich prezydentów z ramienia republikanów, czyli Bushów. Wpływowy senator John McCain, który w listopadzie będzie się starał o reelekcję, załamywał ręce, że przez Trumpa ma przed sobą "wyścig życia". Startuje bowiem z Arizony, w której ważną rolę odgrywa niechętny biznesmenowi latynoski elektorat. Od czasu prawyborów w Indianie pojawia się jednak coraz więcej dobrych dla Trumpa wieści: poparcie dla niego zadeklarowali np. Ed Rollins, który prowadził kampanię Ronalda Reagana w 1984 r., były gubernator Luizjany Bob Jindal czy hojny darczyńca Teda Cruza, Toby Neugebauer.
dr hab. Radosław Rybkowski, Instytut Amerykanistyki i Studiów Polonijnych Uniwersytetu Jagiellońskiego: Niezależnie od obecnych deklaracji o niepopieraniu Trumpa w tym momencie, niekoniecznie oznacza to brak takiego popierania w trakcie wyborów prezydenckich. Dla establishmentu republikanów Hillary Clinton i tak oznacza przecież większe zło niż Donald Trump. Poza tym Trump doskonale sobie dotychczas radzi bez tego poparcia. Co więcej – jego brak jest nawet niemałym atutem w jego przypadku. Myślę, że ten tzw. establishment musi przeżywać przykre chwile, bo okazuje się, że ktoś może działać wbrew niemu i zdobywać tak ogromne społeczne poparcie. A to z kolei oznacza, że establishment już dawno temu "odkleił się od rzeczywistości", czyli przestał dostrzegać to, co stanowi największy problem dla jego wyborców.
4. Miliarder bez pieniędzy?
Ewentualny brak poparcia może mu jednak utrudnić pozyskiwanie funduszy, a pieniądze już niedługo mogą stać się problemem.
Miliarder szczycił się, że do tej pory samodzielnie finansował swój wyścig, jednak ogólnokrajowa kampania to wysiłek nieporównywalnie większy. Zgodnie z kwietniowymi danymi Federalnej Komisji Wyborczej na promowanie Trumpa przeznaczono do tej pory 49,2 mln dolarów, jednak aż 36 mln pochodziło z kieszeni samego kandydata. Oznacza to, że udało mu się zebrać jedynie nieco ponad 12 mln dolarów. Dla porównania Hillary Clinton udało się pozyskać od darczyńców 167,7 mln. Biznesmen już zapowiedział, że zmienia model finansowania kampanii i zamierza teraz walczyć o datki, jest jednak daleko w tyle za byłą sekretarz stanu. Czasu nie ma zbyt wiele: do wyborów zostało zaledwie pół roku, a Trump zapowiada, że chce pozyskać co najmniej miliard dolarów.
dr hab. Radosław Rybkowski, Instytut Amerykanistyki i Studiów Polonijnych Uniwersytetu Jagiellońskiego:Teoretycznie lepiej jest finansować kampanię z własnych funduszy, bo nie trzeba jej potem rozliczać (czyli podawać do publicznej wiadomości wpływów oraz wydatków). Jednak koszty prowadzenia są tak wielkie, że i Trumpowi tych pieniędzy nie wystarczy. Wprawdzie Donald Trump deklarował na początku kampanii co innego (niezależność od lobbystów na przykład), ale do tej pory dokonywał on już takich wolt, że i publiczna zbiórka przejdzie niemal niezauważona. Pewną przewagę ma tutaj Hillary Clinton, która gromadziła pieniądze od dłuższego czasu, więc na samym początku wyścigu już nie o nominację, lecz o prezydenturę rzeczywiście może to działać na jej korzyść. Nie sądzę natomiast, by republikanie nie zwarli swoich szeregów i nie zaczęli wspierać chcianego czy niechcianego kandydata.
5. Demografia
Eksperci oceniają, że tegoroczni wyborcy będą najbardziej zróżnicowani pod względem etnicznym i rasowym w historii. Zgodnie z szacunkami Pew Research Center aż jedną trzecią będą stanowić przedstawiciele mniejszości etnicznej. Wśród nich prym wiodą Latynosi. Deportacja 11 mln osób nielegalnie przebywających na terenie Stanów Zjednoczonych i budowa wielkiego muru na granicy z Meksykiem to tylko niektóre pomysły Trumpa, które sprawiają, że przedstawicieli tej grupy przechodzą ciarki na myśl o miliarderze jako gospodarzu Białego Domu. Nie pomogło mu na pewno nazwanie Meksykanów "gwałcicielami" czy publiczna kłótnia z Jorge Ramosem, jednym z najbardziej wpływowych hiszpańskojęzycznych dziennikarzy w USA. Według kwietniowego badania Latino Decisions 87 proc. wyborców z tej grupy ma o Trumpie niepochlebną opinię.
Wszystko wskazuje na to, że Latynosi zagłosują w tym roku wyjątkowo licznie. Chętniej niż do tej pory rejestrują się jako wyborcy, o czym rozpisują się ostatnio amerykańskie media. Jak szacuje City University of New York, liczba latynoskich wyborców może wzrosnąć z 3,9 proc. w 1992 r. do nawet 10 proc. w czasie tegorocznego wyścigu prezydenckiego. Dodatkowym niekorzystnym czynnikiem dla Trumpa jest fakt, że społeczność ta skoncentrowana jest przede wszystkim w stanach o największym znaczeniu w Kolegium Elektorów. Latynosi stanowią więcej niż 10 proc. elektoratu w Arizonie, Kalifornii, Kolorado, Connecticut, Florydzie, New Jersey, Nowym Meksyku, Nevadzie, Nowym Jorku i Teksasie.
Nie wiadomo, jak stratedzy Trumpa zamierzają obejść ten problem. Trudno potraktować poważnie zabiegi takie jak niedawny wpis na Twitterze, w którym z okazji Cinco de Mayo, święta upamiętniającego rocznicę pokonania wojsk francuskich pod meksykańską Pueblą, a w USA przede wszystkim celebrującego latynoską kulturę, Trump sfotografował się z "taco bowl", dodając przy okazji, że "kocha Latynosów". Ci nie odwdzięczyli się tym samym, a wpis wywołał oburzenie i zażenowanie.
Bardziej prawdopodobne wydaje się, że miliarder, zgodnie ze swoimi oczekiwaniami, przyciągnie niezadowolonych białych wyborców, którzy do tej pory niechętnie głosowali. Pozwoliłoby to być może w jakimś stopniu zrekompensować wrogość elektoratu latynoskiego.
Ci, którym nie podoba się wizja Donalda Trumpa w Białym Domu, mogą się pocieszać również tym, że do tej pory nikomu nie udało się zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych bez zdobycia co najmniej 43 proc. głosów kobiecego elektoratu – a znany z mizoginicznych komentarzy miliarder w tej grupie wypada wyjątkowo źle. W każdych wyborach od 1964 r. głosowało więcej kobiet niż mężczyzn, a od 1980 r. ich udział systematycznie rośnie.
Z sondażu CNN/ORC wynika, że 73 proc. kobiet ma o biznesmenie złe zdanie.
dr hab. Radosław Rybkowski, Instytut Amerykanistyki i Studiów Polonijnych Uniwersytetu Jagiellońskiego: Za sprawą Trumpa kampania prezydencka (nawet na etapie prawyborów) osiągnęła nowy, mocno niespodziewany wymiar. Zamiast programu, rzeczowej dyskusji, zbijania argumentów przeciwnika mamy personalne ataki i kabaret. W tej sytuacji również demografia może nie odegrać żadnego znaczenia. Co więcej – Donald Trump swoim sposobem prowadzenia kampanii wyborczej wytrącił argumenty z rąk Hilary Clinton. Jak będzie miała uczestniczyć w merytorycznej debacie, skoro popierający Trumpa wcale nie oczekują argumentów merytorycznych?
8 listopada dowiemy się, czy "Amerykanie są lepsi niż Trump", choć maleje liczba tych, którzy gotowi byliby się o to założyć.
Katarzyna Guzik