Poranne godziny szczytu w Mediolanie. Włosi spieszą się do pracy. Tłumy w metrze i tramwajach. Korki na ulicach i wszechobecny dźwięk klaksonów. Zatłoczone bary serwujące pierwsze poranne espresso. Tak to wygląda na co dzień. Nie tym razem. Tym razem jest cicho i pusto. Pojedyncze osoby przemykają ulicami, część w maseczkach na twarzy. Koronawirus zatrzymał tętniące życiem miasto, a ja znalazłam się w samym środku strefy zagrożenia. Dla Magazynu TVN24 pisze reporterka Justyna Sieklucka.
Piątek
Czas na podjęcie ostatecznej decyzji – lecieć czy nie lecieć do Mediolanu. Koronawirus jest już obecny w wielu miejscach na świecie, ale w Europie jak dotąd jest spokojnie. We Włoszech jest łącznie 20 przypadków zakażenia. Nie ma co ulegać panice, to nie Azja Południowo-Wschodnia. Lecę!
Zupełnie nie spodziewam się tego, że dwa dni później północne Włochy staną się strefą zagrożenia, a sytuacja zacznie przypominać tę z filmów katastroficznych - brak maseczek i środków dezynfekujących, tłumy w sklepach i puste półki, opustoszałe ulice i zamknięte atrakcje turystyczne.
Sobota
W ciągu dnia na ulicach jest jeszcze normalny weekendowy ruch, szczególnie że cały czas trwa Tydzień Mody. Do miasta na ten czas zjeżdżają się osobistości z całego świata, a w najbardziej popularnych lokalach trudno znaleźć wolny stolik. Sytuacja zaczyna się zmieniać wraz z kolejnymi podawanymi przez media informacjami. Wieczorem jest już nie 20 osób zakażonych, ale ponad 100. Są też dwie ofiary śmiertelne.
Koronawirus powoli staje się tematem numer jeden, ale nie ma jeszcze paniki. Jest mniej ludzi w restauracjach i barach. Nie wygląda to jak sobotni wieczór w rozrywkowym mieście. Trochę mnie dziwi, że bardzo popularna restauracja, do której idziemy ze znajomymi na kolację, jest prawie pusta. Zazwyczaj stolik rezerwuje się tam z kilkudniowym wyprzedzeniem.
Pojawia się też informacja, że dwoje czołowych projektantów, Giorgio Armani i Laura Biagiotti, zdecydowało o niewpuszczaniu publiczności na swoje pokazy podczas Tygodnia Mody. Wszystko ma się odbyć za zamkniętymi drzwiami, a miłośnicy mody propozycje na nowy sezon zobaczą w Internecie. Kłopot mają też kibice piłki nożnej, bo odwołano sobotni mecz na stadionie San Siro.
Niedziela
Pierwsza informacja po przebudzeniu - we Włoszech jest już ponad 150 przypadków zakażenia koronawirusem, większość w Lombardii, czyli dokładnie tam, gdzie jestem. Od najnowszych danych zaczynają się wszystkie serwisy informacyjne. Służby zaczynają działać naprawdę szybko i podejmują kolejne decyzje, żeby uniemożliwić, a przynajmniej spowolnić, dalsze rozprzestrzenianie się wirusa.
Dziesięć gmin w Lombardii i jedną w Wenecji Euganejskiej objęto kwarantanną ze względu na potwierdzone tam przypadki zachorowań. Przez najbliższych 14 dni nikt nie może stamtąd wyjechać ani tam wjechać. Do pilnowania porządku przysłano wojsko i policję, a za złamanie zakazu wprowadzono kary grzywny.
- Zamarłam, kiedy o tym usłyszałam – opowiada mi Sylwia, znajoma Polka mieszkająca w Mediolanie od kilkunastu lat. - W piątek byliśmy z mężem na obiedzie u jego rodziców. Wszystko wyglądało normalnie, ludzie na ulicach, ruch jak zwykle. Tyle że teraz okazało się, że dokładnie ta miejscowość została objęta 14-dniową kwarantanną. Strach jest tym większy, że spodziewamy się dziecka. W tej sytuacji każda, nawet drobna infekcja jest problemem. Teraz co chwilę mierzę temperaturę i obserwuję, czy nie mam jakichś objawów zakażenia. Na szczęście rodzice Stefana czują się dobrze.
Stefano, mąż Sylwii, Włoch, poza informacją o kwarantannie rodziców dostaje też wiadomość od pracodawcy. Przez najbliższy tydzień biuro jest zamknięte, wszyscy pracują z domu i powinni zachować szczególną ostrożność, unikać dużych skupisk ludzi i dbać o higienę.
Sylwia i Stefano poważnie potraktowali ostrzeżenie i postanowili, że w najbliższym czasie zostaną w domu. Najpierw chcieli się oczywiście dobrze przygotować i zrobić zakupy. Wieczorem Stefano opowiada mi, że to, co zastali w supermarkecie, przypominało sceny z filmu.
- Tłumy ludzi, większe niż przez Bożym Narodzeniem, część osób w maseczkach i rękawiczkach, ale przede wszystkim puste półki. To naprawdę robiło wrażenie. Wzięliśmy to, co jeszcze się udało dostać, resztę mieliśmy nadzieję dostać następnego dnia – opowiada i pokazuje zdjęcia opustoszałych półek.
Podobne sceny miały też miejsce w innych sklepach. Włosi udostępniali relacje z zakupów w mediach społecznościowych.
Poniedziałek
Jest już ponad 200 osób zakażonych. Poniedziałkowe godziny szczytu nie wyglądają tak jak zwykle. Wyglądam przez okno i widzę pustą ulicę. Wiele osób zostało w domach. Władze zdecydowały o zamknięciu przedszkoli, szkół i uniwersytetów. Przełożono też niektóre rozprawy w sądach. Upiekło się na przykład Silvio Berlusconiemu. Ze względu na dużą liczbę osób, które miały się pojawić na sali, sąd odroczył rozprawę, w której jednym z oskarżonych o korupcję jest właśnie były premier Włoch.
Główne pytanie, które zadają sobie Włosi i które pada w mediach to: dlaczego wirus rozprzestrzenia się tak szybko? Na pierwszych stronach gazet widać nagłówki takie, jak "Zakażenia we Włoszech to zagadka", "Gdzie jest pacjent zero", "Nie zachowano procedur". W jednym z wywiadów szef włoskiej agencji ochrony ludności Angelo Borrelli mówił o szpitalu, w którym najprawdopodobniej nie zachowano szczególnej ostrożności i to mogło być początkiem epidemii.
Wszystko wskazuje, że chodzi o szpital w Codogno, na południe od Mediolanu - informuje prasa. Tam był leczony pierwszy zakażony pacjent. Nikt nie podejrzewał, że jego stan zdrowia może być związany z koronawirusem. Nie był w Chinach ani w żadnym azjatyckim kraju. Nie wiadomo, od kogo się zaraził, nie wiadomo, kto był pacjentem zero. Wiadomo, że w szpitalu w Codogno zachorowało pięć osób, w tym lekarz i pielęgniarki. Oni zarazili kolejne osoby.
Kiedy trwa ta medialna debata, w Mediolanie pojawiają się już pierwsze utrudnienia dla turystów. Od dziś nie można zwiedzać najsłynniejszego zabytku Mediolanu, czyli pięknej gotyckiej katedry, jednej z największych na świecie. Zamknięto też operę La Scala, słynną Pinakotekę Brera i inne muzea. Władze nakazały właścicielom barów, żeby zamykali je o godzinie osiemnastej. Odwołano wszystkie duże imprezy. Na szczęście nie miałam typowo turystycznych planów, bo w tym momencie dalszy pobyt przestałby mieć sens.
Pojawiła się za to niepewność, co może mnie czekać po powrocie do Polski. Do Włoch zaczęły docierać pogłoski o możliwych kontrolach, przymusowych kwarantannach, a nawet zamknięciu przejść granicznych czy odwoływaniu lotów.
Włoskie media informowały, że Austria zablokowała na kilka godzin ruch pociągów z południa ze względu na podejrzane osoby w jednym z nich. Kiedy okazało się, że pasażerowie są zdrowi, ruch przywrócono. Później odbyło się spotkanie ministrów zdrowia Włoch i krajów sąsiadujących, a po nim komunikat, że ufają Rzymowi i granic nie zamykają. To nieco uspokoiło nastroje wśród przyjezdnych.
Wtorek
We wtorek jest już prawie 300 osób zakażonych, siedem ofiar śmiertelnych. Wśród miejscowych zaczyna się robić coraz bardziej nerwowo. W obliczu informacji o kolejnych zakażonych i ofiarach śmiertelnych Włosi zaczynają masowo wykupywać maseczki ochronne i środki dezynfekujące. W poniedziałek w większości aptek już ich nie ma, a ceny w Internecie przyprawiają o zawrót głowy. Cena zwykłej maseczki chirurgicznej, za którą zwykle płaciło się około jednego euro, w sieci potrafi być nawet 20 razy wyższa.
- Ja mam swoją maskę antysmogową, której używam, jeżdżąc na rowerze. Chciałem natomiast zapewnić jakąś dobrą ochronę Sylwii. Niestety, we wszystkich aptekach, w których byłem, zastałem wywieszone na drzwiach kartki z informacją, że maseczek nie ma i nie wiadomo, kiedy będą – opowiada mi Stefano. – Przypomniałem sobie, że jeden z moich kolegów ma firmę budowlaną. Oni używają takich specjalnych masek z naprawdę dobrymi filtrami. Stwierdziłem, że to dobre rozwiązanie. Musiałem pojechać do niego na drugi koniec miasta i poprosić o pomoc. Cóż, udało się, ale to nie powinno tak wyglądać.
Wiele osób zaczęło też doszukiwać się u siebie objawów zakażenia i najróżniejsze symptomy przypisywać właśnie koronawirusowi. Coraz trudniej było się dodzwonić pod numery alarmowe.
- Podczas moich poszukiwań maseczek w okolicznych aptekach byłem świadkiem wypadku. Starsza pani została potrącona, leżała na ulicy i nie wyglądało to najlepiej – opowiada dalej Stefano. – Pod numer alarmowy próbowałem się dodzwonić przez osiem minut, z zegarkiem w ręku. Dopiero po takim czasie ktoś odebrał. Ratownicy mają teraz mnóstwo zgłoszeń w związku z wirusem i niestety czas oczekiwania się wydłużył.
- Numer, pod który dzwoniłeś, to ten ogólny, alarmowy, dla wszystkich i tam rzeczywiście zgłoszeń jest mnóstwo w różnych sprawach, ale problem jest też z tymi liniami dotyczącymi tylko koronawirusa – dodaje Sylwia. – Moja koleżanka obudziła się z gorączką 38 stopni i kaszlem, od razu zaczęła dzwonić, żeby się dowiedzieć, co ma robić. Po kilkunastu minutach poddała się. Albo był zajęty sygnał, albo ktoś odkładał słuchawkę.
Panika sprawia, że zagrożeni czują się mieszkający we Włoszech lub odwiedzający ten kraj Azjaci. Wielu Mediolańczyków podchodzi do nich z nieufnością, czasem nawet z agresją. Panuje przekonanie, że to Chińczycy przywieźli koronawirusa do Włoch. W mediach społecznościowych pojawiło się nagranie z pobicia, do którego doszło w supermarkecie. Ofiara ataku krzyczy na cały głos, że nie jest Chińczykiem, tylko Filipińczykiem. Nie było za bardzo chętnych, żeby mu pomóc. Takich rasistowskich zachowań z koronawirusem w tle było w ostatnim czasie więcej.
Są też tacy, którzy na panice chcą "zarobić". Policja poinformowała dziś o nowej metodzie okradania domów. Dzwoni telefon, ktoś podaje się za przedstawiciela służb sanitarnych i zaprasza do placówki na badanie na obecność koronawirusa. W tym czasie mieszkanie jest okradane. Policja ostrzega też, żeby nikogo do domu nie wpuszczać w celu wykonania badania, bo służby sanitarne nie prowadzą testów w taki sposób. Niestety zdarza się, że strach przysłania zdrowy rozsądek.
Są oczywiście i ci, którzy zdają się niczym nie przejmować i zagrożenie bagatelizują. Starszy mężczyzna spotkany przeze mnie w supermarkecie na głos krytykował tych, którzy ogołocili sklepowe półki, prawie niczego mu nie zostawiając.
- Hiszpanka to był wirus. Wtedy było dużo ofiar. A teraz? Stu czy dwustu zakażonych, kilka osób zmarło i to jeszcze takich, co miało inne choroby... Po co ta cała panika? Ludzie!
Rzeczywiście, władze informowały, że wszystkie ofiary śmiertelne we Włoszech to osoby powyżej 60. roku życia, zmagające się z innymi dolegliwościami. I rzeczywiście, grypa hiszpanka zebrała dużo większe żniwo. Sto lat temu zabiła co najmniej 50 milionów osób na całym świecie i tym samym była najbardziej śmiercionośną epidemią w najnowszych dziejach. Dane dotyczące COVID19 niepokoją jednak z powodu dużej łatwości rozprzestrzeniania się, pomimo wielu działań, które władze Włoch podjęły, żeby temu zapobiec. A to był jeden z pierwszych krajów, który wstrzymał loty do Chin.
- Tylko dobry humor i odrobina procentów nas ocalą – uspokajają się wzajemnie starsi mężczyźni, których widzę w jednym z barów w centrum miasta. Jak widać, nie unikają spotkań w grupie ani typowych we Włoszech uścisków i pocałunków na powitanie. Mimo rozprzestrzeniającego się w zawrotnym tempie wirusa, żyją normalnie. A stosowny napój, ich zdaniem, wytępi wszystkie zarazki. Myślę sobie, że dobry humor w zasadzie się przyda, są przecież w grupie największego ryzyka...
Niczym nie przejmuje się też moja znajoma Monica, 40-letnia mieszkanka Mediolanu, która pracuje w butiku przy najbardziej prestiżowej ulicy w mieście. Opowiada, że klientów jest mniej, ale co jakiś czas ktoś przychodzi. Pytam, czy się nie boi i czy nie byłoby lepiej zamknąć butik na jakiś czas.
- Nie rozumiem, dlaczego sklep miałby być zamknięty. Każdy dzień to ogromna strata, a zagrożenie wirusem jest niewielkie. Czytałam, że zwykła grypa codziennie zabija dużo więcej osób. Ta panika jest niczym nieuzasadniona, a mycie rąk to powinien być nawyk, a nie nagłe objawienie w obliczu epidemii – odpowiada zdenerwowana.
Środa
Niezależnie od tego, czy zagrożenie koronawirusem jest porównywalne, czy nawet mniejsze od zagrożenia grypą, strach mi się udziela, a wciąż rosnąca liczba przypadków zachorowań zaczyna przytłaczać. Postanawiam czym prędzej wrócić do domu.
Na lotnisku Malpensa nie widać ani wzmożonego ruchu, ani wzmożonych kontroli. W zasadzie wszystko wygląda jak zwykle, tylko nieliczni pasażerowie mają na sobie maseczki.
Co innego w samolocie. Załoga jest wyposażona i w maseczki, i w rękawiczki. W trakcie lotu rozdaje nam karty lokalizacyjne, w których należy poinformować o odbytej podróży i miejscu pobytu przez następne dwa tygodnie. Po wylądowaniu w Warszawie nie można od razu opuścić samolotu. Na płycie lotniska pojawiają się ambulans i radiowóz, a do terminalu wchodzą służby sanitarne. Zbierają karty lokalizacyjne i mierzą każdemu temperaturę. Graniczną wartością jest 38 stopni Celsjusza... Na szczęście jest w porządku. Wszyscy wychodzą, podróż się kończy. Wakacje, które jeszcze długo będę pamiętać, też.