Powstał z inspiracji afrykańskim street foodem, który poznali i posmakowali polscy technolodzy, pływający na wielkich statkach chłodniach. Pomysł na sałatkę z siekanej ryby, ryżu, warzyw i egzotycznych przypraw okazał się przebojem. Dokładnie 50 lat temu paprykarz szczeciński otrzymał znak jakości Q i stał się hitem eksportowym peerelowskiej Polski.
Na pierwszej stronie "Głosu Szczecińskiego", którzy czytelnicy dostali do rąk 11 marca 1968 roku, można zobaczyć zdjęcie pracowników Przedsiębiorstwa Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich "Gryf". Podpis informuje, że właśnie podjęli Czyn Zjazdowy (z dużej litery) na cześć V Zjazdu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.
W ramach Czynu zobowiązano się - po pierwsze: "wyprodukować ponad plan 1968 r. 200 ton konserw rybnych z przeznaczeniem na eksport oraz 200 ton mączki rybnej". Po drugie: "wysłać na eksport 80 dodatkowych ton solonych filetów białej ryby, wyprodukować więcej 25 ton marynat". Po trzecie: "wyremontować w czynie społecznym 28 tys. beczek, wyprodukować 2 tys. beczek do pasz płynnych i 5 tys. sztuk denek ze złomu użytkowego". I po czwarte: "podnieść jakość produkcji rybnej, wzbogacić dotychczasową produkcję o 10 nowych asortymentów konserw rybnych itp.".
Gryf właściwie zobowiązania w ostatnim punkcie podejmować nie musiał. W 1967 roku z taśmy produkcyjnej zeszły pierwsze puszki z paprykarzem szczecińskim, który błyskawicznie podbił nie tylko polski – wygłodniały wszelkiego towaru – rynek. Sałatka rybna z dodatkiem ryżu i warzyw stała się przebojem, a o jej sukcesie najlepiej świadczył eksport - sprzedawaliśmy ją do 32 państw - i próba podrobienia oryginalnej receptury, na które to fałszerstwo zdecydowano się z sukcesem w Kolumbii.
Czop-czop
Pomysł na tę konserwę zrodził się w głowie Wojciecha Jakackiego, szefa produkcji Gryfa. Lata 60. to czas, kiedy rozwijało się polskie rybołówstwo dalekomorskie. Początkowo wyruszano na połowy na Morze Barentsa, później na kanał La Manche, w końcu uzyskaliśmy dostęp do łowisk afrykańskich. Kolejne porozumienia międzynarodowe dotyczące łowisk poszerzały możliwości państwowych przedsiębiorstw, a szczeciński Gryf był jednym z największych.
Polskie statki chłodnie z sukcesem łowiły na wodach wokół Afryki, a technolodzy, którzy na tych statkach pracowali, poznali na afrykańskim wybrzeżu sprzedawaną na ulicy potrawę, którą nazwali "czop-czop". Dosłownie "african chop" to afrykański kotlet, "chopped" zaś to tyle co "posiekany". W kotlecie siekanym z warzywami w wersji nadmorskiej mięso zastąpiła ryba, a na smak potrawy miały wpływ charakterystyczne ostre przyprawy.
Ten przepis okazał się idealny w czasach permanentnych niedoborów i wniosków racjonalizatorskich w Polsce ludowej, kiedy zastanawiano się na przykład, co zrobić z odpadami rybnymi, jakie zostawały po krojeniu mrożonych w kostki bloków rybnych. Przerobiona na polską modłę afrykańska potrwa zawierała 50 procent składu mięsa ryb z połowów na wodach afrykańskich, pulpę pomidorową sprowadzaną z Bułgarii i Węgier, ryż, afrykańską ostrą papryczkę pimę, cebulę, oryginalną arabską przyprawę harissę (też ostrą).
1 grudnia 1968 roku paprykarz wyróżniono państwowym znakiem najwyżej jakości – Q.
Kartki na mydło
PRL właściwie był czasem permanentnych niedoborów. Najpierw odbudowywano kraj zrujnowany wojną, było więc oczywiste, że są kartki. Reglamentowano chleb, mąkę, kaszę, ziemniaki, warzywa, mięso, tłuszcze, cukier, słodycze, mleko, kawę i herbatę, sól, ocet, naftę, zapałki, mydło, a nawet wyroby dziewiarskie. Gwarancje pełnych przydziałów podstawowych artykułów żywnościowych: mąki, ziemniaków, cukru, mięsa i tłuszczu otrzymali robotnicy, kolejarze i pracownicy inżynieryjno-techniczni najważniejszych gałęzi gospodarki, które miały kraj postawić na nogi. Ale liczyły się nie tylko przemysł i produkcja, więc takie same gwarancje dostali pracownicy nauki, literaci i artyści, nauczyciele, cywilni pracownicy administracji publicznej i ich rodziny.
Reglamentację zaczęto ograniczać stopniowo od stycznia 1946 roku – najpierw zlikwidowano kartki na zapałki i warzywa, potem, w październiku, na herbatę i kawę. W 1947 roku z listy wykreślono sól i naftę, a w styczniu 1948 ziemniaki. System reglamentacji ostatecznie przeszedł do historii w 1949 roku – uchwałą Rady Ministrów – co nie znaczy, że towarów nagle w kraju przybyło. Mleko na kartki było do 1951 roku, choć tłuszcze przestano reglamentować rok wcześniej.
Zaopatrzenie w sklepach, a raczej jego brak to problem, który władzy ludowej nieustannie spędzał sen z powiek – w czerwcu 1956 roku robotnicy Zakładów im. Hipolita Cegielskiego, które wtedy nosiły imię generalissimusa Stalina, wyszli zbuntowani na ulicę nie w imię wolności obywatelskich, ale domagając się podwyżek płac i jedzenia w sklepach. Władysław Gomułka, który w październiku tego samego roku, wskutek buntu w partii przejął władzę, nie uzdrowił sytuacji.
Afera mięsna i… czekolada
Kolejny kryzys przyszedł w połowie lat 60., kiedy tzw. afera mięsna wstrząsnęła Polską i systemem prawnym. W 1964 roku - w trybie doraźnym, przewidzianym przez dekret Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego z 1945 roku, a nie przez obowiązujący od 1928 roku Kodeks karny - zaczął się proces, w którym na ławie oskarżonych znaleźli się: były już dyrektor Miejskiego Handlu Mięsem Warszawa Praga Stanisław Wawrzecki, czterech dyrektorów uspołecznionego handlu mięsem, właściciel prywatnej masarni i czterech kierowników sklepów. Łącznie oskarżono 400 osób, zarzucając im zamienianie lepszego towaru na gorszy, łapówki, fałszowanie faktur czy po prostu kradzież mięsa.
W ten sposób próbowano przekonać Polaków, że brak szynki od święta, a kiełbasy zwyczajnej na co dzień nie wynika ze słabości gospodarki, ale z niecnych działań spekulantów. Mimo surowych – włącznie z karą śmierci – wyroków sklepy jednak nie zapełniły się dobrami konsumpcyjnymi.
W 1968 roku, kiedy paprykarz szczeciński wyróżniono znakiem jakości Q, na łamach rządowej prasy utyskiwano na piekarzy fałszujących pieczywo, na problemy z hodowlą zwierząt, wprost przekładającą się na niewystarczającą ilość mięsa w sklepach. Wyznaczano zadania, jak choćby ogłoszenie roku 1968 Rokiem Zootechnicznym, który miał na celu "załatwienie najpilniejszych spraw i zlikwidowanie najbardziej rażących zaniedbań w dziedzinie hodowli". Liczono świnie, krowy, litry mleka, tony ryb, zbóż, margaryny i masła. Wciąż okazywało się, że wszystkiego jest mało, że zakłady mięsne w wojewódzkim Szczecinie mogą jednorazowo produkować tylko jeden gatunek kiełbasy, więc głodny konsument nie ma możliwości wyboru tego, co chce mieć na talerzu...
Nic dziwnego, że na tym tle sukcesem okazywało się wprowadzenie do produkcji – po raz pierwszy w Polsce – płynnej czekolady, którą na rynek w 1968 roku wprowadziła Szczecińska Fabryka Cukrów i Czekolady "Gryf". Gazety donosiły, że w niczym nie ustępuje ona wyrobom renomowanych firm angielskich i holenderskich, ba, nawet przewyższa je smakowo, a jest znacznie tańsza i zawiera więcej tłuszczu niż ta zagraniczna.
Krwawe podwyżki cen
Grudzień 1970 roku przeszedł do historii Polski, bo władza zdecydowała się krwawo stłumić bunt robotników przeciwko podwyżkom cen żywności. Decyzję podjęto 30 listopada, ale z jej ogłoszeniem czekano dwa tygodnie. Najpierw 12 grudnia wieczorem z komunikatów nadawanych w radiu można było się dowiedzieć, że rosną ceny żywności: mąki o 17 procent, ryb o 16, dżemów i powideł o 36.
Następnego dnia informacje o podwyżkach znalazły się w prasie, a 14 grudnia na Wybrzeżu zaczęły się strajki. Brutalna rozprawa z robotnikami nie tylko obaliła Gomułkę, ale też sprawiła, że władza cofnęła się o krok. Na sześć lat – kolejną podwyżkę ogłoszono dopiero w 1976 roku. Przez te sześć lat stojący na czele partii i państwa pierwszy sekretarz Edward Gierek postawił na konsumpcję. Za kredyty. Siłą rzeczy niewydolny system zmierzał coraz szybciej w stronę kryzysu – pierwsze symptomy nastąpiły w 1976 roku, kiedy po zamieszkach w Radomiu wycofano się z podwyżek cen żywności, ale wprowadzono kartki na cukier. To jednak był szok, bo nie tylko, że przypominał czasy tuż powojenne, ale też pokazywał, że problemy gospodarcze stają się coraz większe i trudniejsze do opanowania.
Paprykarz szczeciński również powoli stawał się ofiarą sytuacji – pod koniec lat 60. Polacy zaczęli tracić afrykańskie łowiska, co ostatecznie doprowadziło do zmiany podstawowej zawartości puszki z ryb afrykańskich na atlantyckiego mintaja i mirunę. Amatorzy paprykarza zaczęli narzekać, że ta zmiana odbiła się na smaku, choć mięso i tak było siekane i w małych kawałkach. Zrezygnowano też z wykorzystania do przyrządzenia potrawy ryb z Bałtyku, które na polskie stoły trafiały głównie w postaci mrożonej kostki, i tak prawie niedostępnej na rynku. Krach miał jednak nastąpić w latach 80., kiedy po wprowadzeniu stanu wojennego Polskę objęło embargo i w sklepach brakowało dosłownie wszystkiego.
Schyłek epoki
Pierwsze lipcowe strajki w roku 1980 coraz częściej uważa się za bunt kobiet, które domagały się podwyżek płac i normalnego zaopatrzenia w sklepach. Nic zresztą dziwnego – mięsa i jego przetworów oraz czekolady i jej wyrobów wystarczało dla 75 procent potrzebujących, margaryny dla 79, a sera dla 80 procent kupujących. Braki w zaopatrzeniu dotyczyły 80 procent wszystkich artykułów konsumpcyjnych. Kiedy więc w nocy z 16 na 17 sierpnia w strajkującej Stoczni Gdańskiej im. Lenina redagowano listę postulatów, w punkcie 11 zapisano: "Wprowadzić na mięso i przetwory kartki – bony żywnościowe (do czasu opanowania sytuacji na rynku)". Ostatecznie kartki wprowadzono, pod naciskiem Solidarności, w lutym 1981 roku, a dwa miesiące później do mięsa dorzucono masło, mąkę pszenną, kaszę, płatki zbożowe i ryż. Od sierpnia na kartki sprzedawano też proszek do prania, a od października artykuły dla niemowląt.
Wprowadzenie kartek było próbą opanowania chaosu, jaki panował na rynku, którego symbolem stały się długie kolejki przed sklepami i walka dosłownie o wszystko. Charakterystyczne prostokąty, z których wycinano w sklepach kolejne kwadraciki oznaczające zakupiony towar, nie dawały jednak żadnej gwarancji, że ów towar się upoluje.
Pasożyt Kudoa alliaria
Kryzys zaopatrzenia nie ominął też Gryfa, produkującego paprykarz szczeciński, który był jedną z żelaznych pozycji na pustawych półkach polskich sklepów. Do puszek coraz częściej zamiast mięsa ryby trafiały łuski, fragmenty płetw, ogonów, kręgosłupy, a nawet głowy ryb. Katastrofą wizerunkową była decyzja o wykorzystaniu błękitka falklandzkiego, skażonego pasożytem Kudoa alliaria – występującym w mięśniach tych ryb w postaci malutkich torebeczek o średnicy 2-4 mm, wypełnionych białą mazią.
W paprykarzu ów pasożyt wyglądał jak jeden ze składników, czyli po prostu ryż. Dość szybko w kraj poszła plotka, że kryzysowa Polska karmi swoich obywateli puszkami z robakami. Emerytowani pracownicy Gryfa po latach tłumaczyli, że błękitek trafiał do Polski zamrożony, a długa podróż zabijała pasożyta, który i tak nie rozwijał się w organizmie człowieka.
Wtedy jednak opowieści o robakach w puszce z paprykarzem nikt nie dementował. Ba, oficjalnie w ogóle nie było tematu gorszej jakości popularnej konserwy rybnej. Zresztą cenzor i tak nie dałby zgody na zamieszczenie takiej informacji na łamach jakiejkolwiek gazety, zgodnie z zasadą "nienazwane nie istnieje". Zdecydowano się za to na kontrole jakości w Gryfie. Jak to jednak zwykle bywa, o kontrolach wiedziano wcześniej, więc specjalnie na wizytę z sanepidu i inspekcji handlowej przygotowywano pewną ilość paprykarza według sprawdzonej receptury, która tak przypadła do gustu Polakom.
Tym sposobem najedzeni kontrolerzy wracali do domów z zapasem konserwy najwyższej jakości, ale do puszek trafiał gorszy produkt, bo na ten lepszy nie było ani odpowiednich ryb, ani takiej ilości przypraw, ani bułgarskiej pulpy pomidorowej.
Stan wojenny
13 grudnia 1981 roku w Polsce wprowadzono stan wojenny. 28 stycznia roku następnego Rada Ministrów zdecydowała o podwyżce cen żywności. Na ulicach miast stały transportery opancerzone, obowiązywała godzina milicyjna. Po krwawej pacyfikacji strajku okupacyjnego w kopalni Wujek w pierwszych dniach stanu wojennego było jasne, że tym razem robotnicy się nie zbuntują i nikt nie wyjdzie protestować. Rzecznik rządu Jerzy Urban poinformował, że podwyżkę poprzedziła "wielomiesięczna dyskusja ogólnospołeczna, prowadzona przy współudziale związków zawodowych, organizacji społecznych i środowisk naukowych", a propozycje Komitetu Gospodarczego Rady Ministrów "zostały na ogół przychylnie przyjęte przez społeczeństwo".
I choć "opinia społeczna wyraża przekonanie, że dokonane reformy cenowe spowodują przejściowe pogorszenie sytuacji materialnej ludności", to jednak "dominuje przeświadczenie, iż radykalna reforma cen stanowi podstawowy warunek powodzenia reformy gospodarczej, stopniowego powrotu do równowagi rynkowej, a zatem przesłanek do eliminowania uciążliwości kolejek i kartek, do umocnienia pieniądza i przywrócenia zerwanych więzi ekonomicznych między miastem a wsią".
Podwyżka – w dodatku przy pustych półkach i kartkach żywnościowych – była szokiem. Oficjalne komunikaty informowały, że żywność podrożała "średnio o 241 procent", w rzeczywistości podwyżka przekraczała 350 procent. Cena kilograma schabu wzrosła z 90 zł do 360 zł, kurczaka z 40 do 130 zł, kiełbasy zwyczajnej z 44 do 190 zł, wędzonej makreli z 25 do 130 zł, twarogu z 24 do 84 zł, a cukru z 10,5 do 46 zł. Średnia pensja w tzw. gospodarce uspołecznionej wynosiła wtedy 9 tysięcy złotych. Przeciętny Polak zarabiał równowartość 25 dolarów.
Kryzys stał się normalnością. I tak było do 1989 roku, kiedy w czerwcu po wyborach wszystko stanęło na głowie, a po wprowadzeniu planu Balcerowicza, nastąpiła eksplozja z jednej strony upadających – państwowych do niedawna – przedsiębiorstw, a z drugiej dosłownego brania sprawy w swoje ręce. To właśnie wtedy najbardziej charakterystycznym obrazkiem w Polsce stały się nie kolejki przed sklepami, ale rozłożone łóżka polowe, na których leżało wszystko to, czego brakowało w sklepach.
Wspomnienie po paprykarzu
Ostatnie puszki paprykarza szczecińskiego zjechały z taśm produkcyjnych Gryfa w początkach lat 90. W 1992 roku przedsiębiorstwo podzielono na trzy firmy. Zakład przy ulicy Dębogórskiej, gdzie produkowano słynne w całej Polsce puszki z rybną konserwą, przejęło Przedsiębiorstwo Przemysłu Spożywczego "Gryfryb". Połowy dalekomorskie były już jednak nieopłacalne i firma ogłosiła upadłość. Budynek przetwórni ostatecznie rozebrano w 2016 roku.
W nowej rzeczywistości okazało się też, że nazwa "Paprykarz szczeciński" nie została zarejestrowana przez tych, którzy stworzyli recepturę konserwy. I dzisiaj, choć po Gryfie zostało wspomnienie, paprykarz produkowany jest przez kilka firm przetwórczych. Czy smakuje tak jak wtedy, gdy wyróżniono go znakiem jakości Q? Zdania są podzielone, faktem jednak jest, że 22 grudnia 2010 roku został wpisany na listę produktów tradycyjnych, dołączając do wąskiego grona dóbr, które, kojarząc się z PRL-em, przywołują dobre wspomnienia.