- Jesteśmy zespołem koncertowym i niektórych sytuacji nie można było uniknąć. Były afery, jakieś skandale. Teraz już ich nie ma - mówi Janusz Panasewicz lider Lady Pank w rozmowie dla Magazynu TVN24.
Debiutancka płyta Lady Pank ukazała się 20 czerwca 1983 roku. Chociaż jej tytuł to po prostu nazwa zespołu, równie dobrze już wtedy mogła nazywać się "The Greatest Hits". Jest jedynym albumem w historii Listy Przebojów Programu Trzeciego, z którego sześć utworów dotarło na jej pierwsze miejsce.
Jeszcze zanim album ukazał się w całości, poprzedziły go single "Mała Lady Punk", "Minus dziesięć w Rio" i "Tańcz, głupia, tańcz". W 35. rocznicę premiery zespół wydał reedycję kultowej płyty, zapraszając do współpracy największe nazwiska polskiej sceny muzycznej, między innymi Katarzynę Nosowską, Grzegorza Markowskiego, Macieja Maleńczuka, Piotra Roguckiego i Tomasza Organka.
Estera Prugar: Lady Pank powstało w 1982 roku, w wyjątkowo trudnych czasach. Jak rzeczywistość stanu wojennego wyglądała z punktu widzenia artysty?
Janusz Panasewicz: Wiadomo, było przykro i trudno, ale te piosenki, ich teksty, nie powstałyby, gdyby nie sytuacja, która nas otaczała. Na ulicach: ZOMO, pałowanie… W podziemiu - Solidarność... Mieliśmy po dwadzieścia kilka lat i czuliśmy, że uczestniczymy w czymś naprawdę ważnym. To poczucie zresztą zostało we mnie do dzisiaj.
Jakieś wspomnienie z tego okresu?
Pamiętam jedną taką sytuację, kiedy przyjechaliśmy do Krakowa nagrywać. Byliśmy w hotelu Cracovia i nie pamiętaliśmy, że właśnie jest trzynastego, dzień, w którym obchodzi się miesięcznicę wprowadzenia stanu wojennego. Nagle pod hotel podjechały trabanty i maluchy, ktoś kogoś zaczął gonić, studenci chowali się w klombach i zaroślach pod naszymi oknami. Z nieoznakowanych samochodów wysiedli zomowcy, po cywilnemu z pałami i zaczęli wywlekać i bić tych ludzi. Wtedy zaczęliśmy w nich rzucać doniczkami. Zresztą nie tylko my, bo widziałem gości zagranicznych ze Stanów czy Kanady, panie mówiące po angielsku też w nich rzucały tym, co miały pod ręką. My byliśmy na trzecim czy czwartym piętrze i zomowcy krzyczeli do nas, żebyśmy się schowali, strzelali w naszym kierunku z rakietnic. Następnego dnia Mogiel [Andrzej Mogielnicki - przyp. red.] napisał "Zamki na piasku, gdy pełno w szkle. Poranna witaj zmiano, to życie twe".
Z ZOMO kojarzona jest również piosenka "Mniej niż zero". Jak dawaliście sobie radę z cenzurą?
Trzeba by było zapytać Andrzeja, ale nie wiem, czy kiedykolwiek był wzywany na Mysią [siedziba ówczesnego Głównego Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk przy ul. Mysiej 5 w Warszawie - przyp. red.]. Raczej do Programu Trzeciego Polskiego Radia, gdzie pytano, czy nie można wyrzucić któregoś słowa. Pamiętam, że w "Du Du" był problem z powodu fragmentu "Du Du, dużo dużo nas i więcej będzie wnet. Du Du, jest i piec, i gaz, a skutków jakoś niet" i to rosyjskie "niet" kazali wywalić. Andrzej tłumaczył, że to po prostu pasuje, że rym i tak dalej. Natomiast problemy z "Mniej niż zero" wynikały z przypadkowej zbieżności czasowej. Radio dostało tę piosenkę na przełomie kwietnia i maja, a dwa tygodnie później dowiedzieliśmy się, że będzie wstrzymana, bo źle kojarzy się z awanturą wokół śmierci Grzegorza Przemyka [maturzysta, który został śmiertelnie pobity przez milicję w maju 1983 roku - red.]. Później wiele osób pytało, czy faktycznie piosenka miała związek z Przemykiem. Oczywiście nie, bo była nagrana pół roku wcześniej. Wtedy czas produkcyjny był bardzo długi. Żeby wydać płytę, najpierw trzeba było dostać pozwolenie na masę bitumiczną [używaną do produkcji płyt winylowych - red.] z Pionek pod Radomiem. Nie było tak, jak dziś, że możesz wyprodukować dowolną ilość każdej płyty. Tę masę trzeba było podzielić między wielu artystów. Na naszą płytę zapotrzebowanie było na parę milionów, ale mogli wyprodukować tylko 900 tysięcy. To od procesu produkcji była uzależniona data premiery płyty czy utworu.
Przypadek sprawił, że piosenka "Mniej niż zero" ukazała się w najlepszym momencie, jak na zamówienie. Ale przecież i po 35 latach wasze utwory wydają się aktualne.
Rzeczy wartościowe zostają. Jeżeli są szczerze napisane i mądre, nie wymyślone, a pokazujące to, co się dzieje. I chwała za to autorom! Kiedyś The Rolling Stones wymyślili receptę na to, jak zrobić fajny zespół: musi mieć łatwo przyswajalną muzykę, niegrzeczne teksty i nie za bardzo grzecznych wykonawców.
Wzięliście sobie do serca tę receptę na sukces?
Jesteśmy zespołem koncertowym i niektórych sytuacji nie można było uniknąć. Były afery, jakieś skandale. Teraz już nie, ale lata temu tak. Nigdy nie byliśmy, nie jesteśmy i nie będziemy aniołami. Dlatego ten zespół taki jest, dlatego tak gra, bo jesteśmy prawdziwi. To nie jest tak, że jesteśmy grzecznymi chłopcami, ale menedżer kazał nam biegać nago po hotelu, żeby następnego dnia pisały o tym gazety. U nas to było naturalne, nikt nam nic nie kazał - tacy jesteśmy i takie sytuacje się zdarzały. Są też oczywiście rzeczy trochę wymyślane i dopowiadane, krążyły jakieś plotki, a potem ludzie, którzy z nami pracowali, łapali się za głowę i dziwili się, bo nie mieli z nami żadnych problemów.
Jesteście razem od ponad 35 lat. Początki Lady Pank mogą wydawać się nietypowe dla kapeli rockowej. Do zespołu dołączył Pan w czasie odbywania służby wojskowej.
Byłem w wojsku, ale to była końcówka. To były niefajne czasy w Polsce. Janek [Jan Borysewicz - przyp. red.] już wtedy grał. Najpierw z Budką Suflera, później z Izą Trojanowską. Poznał Andrzeja Mogielnickiego i szukali wokalisty, chociaż na początku to Janek miał nim być. Chciał, żeby zespół grał jako trio, jak The Police czy Jimi Hendrix, który grał w trio, lub Eric Clapton z Cream.
Potem Andrzej go przekonał, że sam nie da rady, że trzeba stworzyć porządny zespół. Żona Andrzeja, która znała mnie z zespołu artystycznego w wojsku, nieśmiało zaproponowała, żeby mnie spróbowali. Udało mi się dojechać do Teatru STU w Krakowie, gdzie nagraliśmy pierwsze piosenki. Jeszcze nie było nawet mowy o Lady Pank.
Jak wypadło to pierwsze spotkanie?
Nagrałem refreny do "Minus dziesięć w Rio" i nie było problemu. Janek zaśpiewał zwrotki, fajnie wyszło i byliśmy wszyscy podekscytowani, ale z "Tańcz, głupia, tańcz" już nie poszło łatwo. Po pierwsze, pochodzę z Mazur, z Olecka, dlatego miałem wschodni akcent i było to słychać, przebijała się śpiewność języka, co do piosenki rock'n'rollowej nie za bardzo pasuje. Po drugie, przyjechałem z wojska - nie miałem pojęcia o tym, gdzie jest Maxim w Gdyni, jakieś kluby, panienki, a dostałem tekst od faceta, który to widział i napisał, a teraz każe mi zaśpiewać. Nie bardzo mi szło. Janek w ogóle się wycofał, wyszedł do innego pokoju, ale Andrzej ze mną został. Na kasetowym magnetofonie puszczał mi tę piosenkę w kółko, a ja próbowałem śpiewać. Do tego byłem trochę stremowany obecnością takich muzyków, jak skrzypaczka z zespołu Marka Grechuty, ludzi z teatru. W końcu Andrzej powiedział: "Nam chodzi o pewną barwę, a uzyskasz ją wtedy, kiedy będziesz wiedział coś o bohaterce tej piosenki. Czy ją lubisz? Jakie wzbudza w tobie emocje? Kiedy zrozumiesz, jakie masz intencje, to one się przełożą na struny głosowe. Wtedy barwa będzie prawdziwa i nie będzie trzeba jej sztucznie poprawiać". Pomyślałem i nareszcie nagrałem kawałek dobrze.
Jakie wzbudziła emocje ta dziewczyna?
Po prostu jej nie lubiłem. Nie była z mojej bajki.
Mimo że nagranie się udało, nie było wiadomo co dalej?
Musiałem wrócić do wojska na parę tygodni. Kiedyś zadzwonił telefon i Andrzej z Jankiem poinformowali mnie, że zostałem przyjęty, że zakładamy kapelę, że już mają muzyków i ja będę z nimi śpiewał. Szczerze mówiąc, na początku nie miałem poczucia, że złapałem Pana Boga za nogi. Myślałem, że po wojsku po prostu wrócę na Mazury, że nie wiadomo, czy ten zespół w ogóle coś będzie znaczył - takie wątpliwości dwudziestolatka. Mogłem grać i pracować w domu kultury w rodzinnym mieście, przecież w młodych latach zakładałem już kapele. Tam byli koledzy i rodzina, więc zastanawiałem się, czy to w ogóle ma sens. Ale zdecydowałem się.
To było takie trudne?
W lipcu przyjechałem do Warszawy z zespołem Desant i dostałem propozycję występu w Telewizji Polskiej ze znaną piosenkarką na 22 Lipca [Narodowe Święto Odrodzenia Polski, najważniejsze święto Polski Ludowej - przyp. red.]. Dla młodego żołnierza była to atrakcyjna oferta, ale na miejscu był Andrzej Mogielnicki, który powiedział: "Nic nie kombinuj, wcale nie musisz nigdzie śpiewać. Nagrywamy Lady Pank, to jest kapela rockowa, a ludzie będą pamiętać, że brałeś udział w nie wiadomo jakiej imprezie, co artyście rockowemu kompletnie nie przystoi". Odmówiłem, za co wojskowi przełożeni zesłali mnie na te ostatnie tygodnie do Sanoka, żebym był daleko od świata. Wtedy słaba była komunikacja.
Zesłanie nie powstrzymało zespołu?
Nie. On w tym czasie przygotowywał piosenki, Andrzej pisał teksty. Z wojska wróciłem do domu, zostawiłem w Olecku walizkę i następnego dnia pojechałem na koncert. W biegu uczyłem się tekstów, które wcześniej mi przysłali. Przyjechałem do Kalisza, gdzie grałem pierwszy koncert, wyszedłem na scenę, a tam tłum ludzi, bo - kiedy ja byłem w wojsku - te piosenki były już grane w radiach: "Mała Lady Punk", "Minus dziesięć w Rio" czy "Tańcz, głupia, tańcz". Byli tam wtedy znani już rockowcy: Kapiszon, czyli Paweł Mścisławski [basista - red.] czy Jarek Szlagowski [perkusista - red.], którzy grali w Oddziale Zamkniętym. Janek też był już doświadczonym muzykiem. Dla mnie to nie były łatwe chwile, ale jakoś sobie radziłem, z pomocą oczywiście, bo miałem duże wsparcie.
Pamięta Pan ten koncert w Kaliszu?
Na pamięć znałem osiem tekstów, a do zaśpiewania miałem 13. Zapisałem sobie flamastrem fragmenty na odwrocie plakatów, przykleiłem do podłogi i próbowałem z nich śpiewać. Ale kiedy odwróciłem się, żeby wytrzeć twarz ręcznikiem, bo było gorąco, widzowie, którzy stali tuż pod sceną zgarnęli je z ciekawości lub na pamiątkę. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, co zaśpiewałem.
W końcu nauczył się Pan tekstów, nagraliście płytę - jak wspomina Pan tamten okres?
Ze studia na Wawrzyszewie [osiedle w Warszawie - red.] pamiętam przede wszystkim radość ze spotkania młodych chłopaków, którzy grali koncerty i osiągnęli już jakąś popularność. W 1983 roku zaczęliśmy lansować płytę z "Kryzysową narzeczoną", bo zanim ona się pojawiła, piosenki były grane w radiu i kiedy wyszła 20 czerwca, ludzie mówili na nią "The Greatest Hits”, a to nasz pierwszy album. Dookoła było szaro, bardzo nieprzyjemnie, ale kiedy się ma 20 lat, to jest w człowieku energia, która sprawia, że wszystko się podoba i nawet najmniejsze głupstwo bawi. A jeżeli do tego jesteś muzykiem, możesz coś powiedzieć, mając świetnych partnerów i kolegów, autorów, pracujesz w profesjonalnym studio, to jesteś szczęśliwy.
Ta radość i energia musiały mocno kontrastować z rzeczywistością Polski Ludowej.
Były takie sytuacje, kiedy kończyłem nagrywać "Fabrykę małp" i o 22 szliśmy z Mogielem na postój taksówek, na którym mieliśmy 15. lub 16. pozycję w kolejce. Czekaliśmy godzinę, radośni, naładowani tym, co się jeszcze przed momentem działo w studio, a obok ludzie w swoim codziennym życiu, patrzyli na nas trochę jak na wariatów.
Czyli rock'n'roll pozwalał rozweselić ponurą rzeczywistość?
Różnie bywało, bo pamiętam też duże koncerty, kiedy pojawiały się milicja i ZOMO. W Hali Ludowej we Wrocławiu nawet gaz puszczali. Pamiętam też sytuację z Grudziądza, kiedy nic nie robiłem, miałem po prostu mikrofon i śpiewałem do ludzi, którzy pod sceną dostawali amoku. Nagle pojawił się milicjant, złapał mnie, kiedy schodziłem do garderoby i powiedział: "Panie Panasewicz, pan tu więcej 'Mniej niż zero' nie zagrasz!". Było trochę strachu, że komuś coś zrobią, ale generalnie faktycznie byliśmy zabawowym zespołem. W tamtych latach muzycy byli blisko ze sobą: my, Republika, Maanam, Oddział Zamknięty, Perfect, wiele świetnych kapel. Spotykaliśmy się gdzieś w Poznaniu lub w Warszawie na jakimś dużym spędzie kapel rockowych i nikt nie wyjeżdżał po graniu - nie, nie. Trzy dni trzeba było zostać, żeby się podzielić emocjami, wrażeniami. Takie chwile wspominam jak najbardziej przyjemnie, mimo że czasy były takie sobie.
Był moment, kiedy bał się Pan o przyszłość zespołu?
Zawsze są takie momenty. Na przełomie lat 80. i 90. polecieliśmy do Stanów i Paweł [Paweł Mścisławski - przyp. red.] tam został, zresztą na stałe, bo do dziś tam mieszka. Nie wiedziałem wtedy, co będzie. Byliśmy też zmęczeni, ale nigdy nie było tak, że zespół zawiesił działalność, robiliśmy najwyżej przerwę w graniu. W tamtym momencie przerwaliśmy na rok, bo byliśmy po kilku latach intensywnych występów, kilkaset koncertów rocznie to jednak dużo. Byliśmy tak wykończeni, że taka przerwa pojawiła się naturalnie, bez planowania. Musieliśmy odpocząć, pomyśleć, zastanowić się, co dalej - szukać nowych muzyków czy nie. Takie momenty przerwy szybko przechodziły.
Podobno nie był Pan przekonany do reedycji płyty "Lady Pank"?
Pomysł wziął się z tego, że rok temu zadzwonił do mnie prezenter radiowy, który przypomniał o 34. rocznicy wydania tej płyty. My sami nawet o tym nie pamiętaliśmy. Udzieliłem mu wywiadu, a kilka dni później graliśmy koncert, więc powiedziałem o tym zespołowi i zaproponowałem, że może na 35-lecie zrobić jesienią specjalną trasę koncertową. Minęło parę miesięcy i dowiedziałem się, że będzie płyta. Na początku myślałem, że dlaczego ja mam to jeszcze raz nagrywać, przecież to już raz zrobiłem, ale jak się okazało, że będą goście, to była inna rozmowa. Powiedziałem od razu, że mogę służyć im jako pomoc, gdyby ktoś chciał nagrać duet czy chórki, co się stało w wypadku Grześka Markowskiego i Lecha Janerki.
Według jakiego klucza zapraszaliście artystów?
Janek zapraszał tych, których znamy i lubimy, jako ludzi i jako twórców. Zostali zaproszeni, bo ich szanujemy i mają te piosenki w głowach, mimo że Krzyśka Zalewskiego nie było jeszcze na świecie, kiedy ta płyta się ukazała, a Tomek Organek czy Piotrek Rogucki byli wtedy w podstawówce. Maciek Maleńczuk, Lech Janerka czy Grzesiek Markowski to inna historia.
Płyta jest również wyjątkowa ze względu na aspekt techniczny nagrania.
Wojtek Olszak, producent tej płyty, który jako dziecko był naszym fanem i później sam został muzykiem, zaczął śledzić na starych zdjęciach w internecie sprzęt, na którym dawniej graliśmy. Później, w jakichś składach, je znalazł. Analogowe taśmy, które później przetwarzał, i udało mu się to do tego stopnia, że kiedy dostałem instrumentalne, to byłem pewien, że wycięli mój wokal z nagrań sprzed 35 lat. Janek mnie wyprowadził z błędu, powiedział: "Nie, my to nagraliśmy jeszcze raz". I ten materiał przekazaliśmy zaproszonym artystom, chociaż oczywiście wzbogacony. Kasia Nosowska chciała zaśpiewać "Minus dziesięć w Rio" i tam na końcu pojawia się taka davisowska trąbka [Miles Davis, wybitny muzyk jazzowy - red.], której wcześniej nie było. Janek wymyślił, żeby w "Mniej niż zero", w miejscu solówki gitarowej, pojawił się akordeon. Marcin Wyrostek, który również był jako chłopiec naszym fanem, zagrał to fenomenalnie. Takich smaczków jest trochę.
Dwie piosenki zostały jednak nagrane tylko z waszymi wokalami, Pana i Jana Borysewicza, tak jak 35 lat temu.
Oryginalnie płyta miała 10 piosenek. Teraz dołączyliśmy do niej jeszcze dwie, które wtedy na nią nie weszły. Rozmawialiśmy z Jankiem i on zauważył, że ta reedycja jest również hołdem dla fanów, którzy wtedy przychodzili na koncerty, słuchali tego albumu, więc może my też powinniśmy po jednej piosence zaśpiewać. I tak zrobiliśmy: on zaśpiewał "Małą Lady Punk", a ja "Du Du".
Którąś z piosenek na tej płycie lubił Pan najbardziej?
"Kryzysową narzeczoną". Uwielbiałem ten numer śpiewać zarówno w studiu, podczas nagrania, jak i na koncertach. "Zamki na piasku". Zawsze kojarzyłem tę piosenkę z tą sytuacją ZOMO w Krakowie - Andrzej napisał ten tekst następnego dnia w 20 minut. Zawsze, jak wychodziłem na scenę i zaczynałem ją śpiewać, widziałem ten obraz - mimo że zmieniły się czasy i sytuacja - zawsze go widziałem. Dzisiaj też je lubię, bo ciągle je gramy. Od "Mniej niż zero" miewałem już śrubę w głowie, bo zaśpiewałem ją pewnie jakieś 15 tysięcy razy albo i więcej.
Jak sobie Pan z tym radzi?
Wychodząc na scenę, trzeba znaleźć dla siebie czas, żeby widzieć ludzi, sytuacje, miejsce, w którym się jest. Niedawno graliśmy koncert dla kilkudziesięciu tysięcy ludzi i część z nich to były bardzo młode osoby - pewnie mają swoich innych idoli, ale nasze piosenki też znają. Widzę, jak śpiewają, to jest fenomen. Fantastyczne jest to, że 35 lat gramy te piosenki i ciągle jest je dla kogo śpiewać.
Przez te wszystkie lata na scenie, jakie zmiany - w publiczności, wśród innych artystów, podczas koncertów - są dla Pana najbardziej zauważalne?
Oczywiście powstało dużo nowej muzyki - gorszej, lepszej, sezonowej. Myślę, że dobre rzeczy zostają. Jak świetne teksty Kofty, Młynarskiego czy Osieckiej. Mimo że zmieniły się otoczenie, czas, jesteśmy innym krajem, w innym położeniu, to te teksty i piosenki cały czas dobrze funkcjonują. Wśród zmian są rzeczy, które mi się podobają bardziej i mniej. Podoba mi się to, że teraz fajnie się jeździ na koncerty - są dobre drogi, hotele, restauracje. Przyjeżdżamy do niedużego miasta i jest gdzie spać, a z tym bywało różnie. To, co mi się teraz nie podoba, to to, za czym tęsknię. Kiedyś spotykaliśmy się z kapelami na wspólne świętowanie. Muzycy byli bardzo zintegrowani. Dzisiaj często bywa tak, że po skończonym koncercie ktoś mówi, że pędzi na następnego joba. Dla mnie jest dzisiaj za mało romantyzmu, przestrzeni i powietrza, na które muzyka zasługuje.
Jak wyglądało to wspólne świętowanie muzyków?
Pamiętam fajny koncert w Iławie. Duża scena, na której graliśmy z zespołem Dżem jeszcze z Ryśkiem [Ryszard Riedel, wokalista zespołu Dżem - red.]. Mieszkaliśmy w dwóch hotelikach, które stały niedaleko siebie. Wypłynęliśmy na jezioro jakimiś łódkami - oni z jednej, my z drugiej strony i rozmawialiśmy. Każdy pytał: "gdzie dalej jedziecie?", "co u was?" - byliśmy kolegami. Później się razem piło piwo i rozmawiało. Tak było też z Republiką. Jeśli grali na przykład w Warszawie, to szło się na koncert, oni przychodzili na nasze. Były Maanam, Oddział Zamknięty, występował Tadeusz Nalepa. I obowiązywała nieformalnie taka zasada, że "kolega gra, to trzeba iść, bo będzie fajnie posłuchać, ale będzie też fajnie towarzysko". Za takimi czasami tęsknię.
Jest dzisiaj jeszcze rock'n'roll czy to pojęcie się zdewaluowało?
Chyba nie, bo cały czas są na świecie fajne zespoły, sporo z nich w Ameryce. Tego romantyzmu trochę brakuje, ale ciągle mam nadzieję, że wróci. Lata 90. były fajne, bo pojawił się grunge - muzyka, która wyzwala swobodę, wolność, pozwala na improwizację i to jest bardzo ważne. Otwieranie duszy jest w muzyce szalenie ważne. W tej chwili jest niewiele takiej muzyki, ale kto wie? Ona może się znowu pojawić. Jeśli znajdzie się ktoś, kto zaskoczy czymś nowym. Czuję, że świat jest na etapie oczekiwania i to niekoniecznie musi być rock - byle były emocje i prawda. I ja też czekam na ten świeży powiew, który zburzy codzienność.
Po tylu latach grania i intensywnego życia przychodzi taki moment, kiedy artysta czuje, że pora ze sceny zejść?
Wchodzenie do studia, myślenie o tekstach, życie tym - to rozwija. Dlatego nawet jeżeli jest zmęczenie, nawet to najbardziej naturalne, wynikające z wieku, to trzeba żyć, komponować. Dzięki temu nie gnuśniejemy.
***
Po 35 latach od premiery historycznego albumu "Lady Pank" powstał "LP1" - remake z gościnnym udziałem plejady artystów. Gwiazdy, które przyjęły zaproszenie zespołu, to: Katarzyna Nosowska, Kasia Kowalska, Lech Janerka, Grzegorz Markowski, Artur Rojek, Maciej Maleńczuk, Tomasz Organek, Krzysztof Zalewski, Piotr Rogucki, Marcin Wyrostek. Na płycie znalazły się również trzy piosenki, które wprawdzie nie ukazały się na debiutanckim albumie Lady Pank, ale zostały nagrane i wylansowane jeszcze przed jego ukazaniem się na rynku: "Tańcz, głupia, tańcz", "Mała Lady Punk" i "Minus 10 w Rio".